wtorek, 29 grudnia 2020

Elżbieta Ceglarek "Dom z kryształu" i "Biznesowa miłość"


Przemoc w rodzinie to temat bardzo trudny, ale też coraz śmielej poruszany przez twórców, traktowany coraz poważniej, dzięki czemu czytelnicy mogą zobaczyć mechanizmy zmuszające kobiety do trwania w niszczących związkach, bo przecież to niewyobrażalne, żeby ofiary tkwiły latami w toksycznych związkach. A przecież to się działo i dzieje. Problem delikatny i nie łatwo go opisać tak, aby uzmysłowić czytelnikom, w czym tkwi problem, jak kaci uzależniają od siebie ofiary. Trzeba jednak próbować, bo to pomaga innym zrozumieć wiele sytuacji, zachowań obronnych osób doznających przemocy, fenomen syndromu sztokholmskiego, często też współuzależnienia. Myślę, że Elżbiecie Ceglarek to się udało. Jej dylogia „Dom z kryształu” zawierająca tom pt. „Dom z kryształu” i „Biznesowa miłość” pięknie wprowadza nas w ten trudy do pokazania świat.
Dagmara Stoczek-Promańska to doświadczona pielęgniarka. Jej mąż jest wziętym architektem, dlatego mogą żyć wygodnie i bez martwienia się o oszczędności. Częste wyjazdy służbowe przeplata napięta atmosfera w domu. Bohaterkę poznajemy w chwili, kiedy już ma za sobą jeden „kryzys małżeński”, czyli pierwsze doświadczenie przemocy fizycznej. Nim ta nastąpiła były lata znęcania się psychicznego, pokazy siły, ale też nie codziennie, bo jej mąż, Roman doskonale wiedział, kiedy i jak dać jej do zrozumienia, że musi się go słuchać, że bez niego jest niczym, a kiedy pogłaskać, powiedzieć komplement, przeprosić i obiecać poprawę, bo przecież każdemu zdarza się zbłądzić i on nie jest tu inny. Pozorna czułość przeplata dozowane napięcie. Raz większe, raz mniejsze. Z czasem oczywiście coraz większe. Któż nie uległby i nie zgłupiał, któż nie zacząłby zastanawiać się czy faktycznie to, co mówi bliska osoba nie ma w sobie odrobiny prawdy? Dagmara jest jedną z wielu kobiet, które stopniowo tracą grunt pod nogami. Na szczęście ma bliskich i nie daje się odciąć od przyjaciółek. To pozwala jej zawalczyć o minimum własnej przestrzeni, czyli możliwość zarabiania na siebie, bo nie ma nic gorszego niż ofiara całkowicie zależna od oprawcy. Jej mąż jednak jest sprytny i wymyślił sposób na postawienie na swoim: przeprowadzka do Austrii. Dom pod Wiedniem, w Ottakring ma być szansą na odbudowanie rodziny. Dagmara po pierwszych doświadczeniach pobicia ma wątpliwości, czy powinna jechać z mężem. Do tego dość późno dowiaduje się o konieczności przeprowadzki i musi szybko załatwić zwolnienie z pracy, pozałatwiać sprawy dzieci. Jej wątpliwości podsyca niechęć trójki pociech. Bacznie obserwuje męża i próbuje podjąć najlepszą z możliwych decyzji. Roman jest tu prawdziwym graczem potrafiącym uruchomić odpowiednie emocje i w końcu wszyscy wyprowadzają się z Warszawy. Na miejscu szybko okazuje się, że niewiele prawdy w tym, co obiecywał jej mąż. Do tego bariera językowa hamuje ją w szukaniu pracy. A jakby tego było mało w domu ma tak wiele obowiązków, że nawet nie miałaby siły. Pętla się zaciska, Roman robi się coraz agresywniejszy, Dagmara coraz bardziej wycofana i dbająca o pozory.
„Czułam się ciągle rozbitkiem na ocalałym skrawku nadziei. Nadziei, którą był mój mąż i moja rodzina".
Elżbieta Ceglarek wprowadza nas w świat zawiłych emocji ofiar przemocy w rodzinie. Mamy tu kobietę wykształconą, pracującą w zawodzie, mającą czasami kontakt z osobami takimi jak ona, a jednak jest bierna, bezradna. Zło spotykane w domu sprawia, że nie wie, jaką podjąć decyzję. Z jednej strony chciałaby odejść, uciec, wyjechać, a z drugiej nie potrafi i nawet na odległość jest posłuszna mężowi. Niby wewnętrznie się buntuje, niby jest świadoma, że szkodzi sobie, a jednak całkowicie bezwolna, bezradna, pozbawiona sił i woli odejścia. Wszystko w imię zapewnienia dzieciom rodziny oraz tłumaczenia, że w sumie mąż przecież taki zły nie jest, bo zapewnia byt rodzinie. Ale jakim kosztem?
„Nienawidziłam tych jego rozkazów, tego odrażającego tonu głosu, tej pewności w każdym geście. I siebie nienawidziłam za to, że na okrągło się poddawałam, nie umiejąc przerwać tego, co było tak wstrętne i ohydne. Brakowało mi własnego zdania, asertywności i odwagi".
Austriacka sielanka szybko okazałą się męką. Dzieci coraz częściej niepokoiła sytuacja w domu, napięcie, jakie tworzył ojciec, kłótnie rodziców, jego oskarżenia i insynuacje na temat zdrad żony. Wita przez Romana pajęczyna coraz bardziej dusi jego żonę. Jakby sytuacja w domu nie była łatwa to Dagmara ma wokół siebie bliskich, którzy ciągle tłumaczą jej jak powinna żyć. Wszystko w imię jej dobra. Ciągłe ocenianie, konieczność bronienia męża przed rodziną, ukrywania całego zła sprawia, że trudniej jej podjąć decyzję, bo musiałaby przyznać, że myliła się, a przecież nikt nie lubi przyznawać się do błędów. W „Domu z kryształu” wydaje nam się, że te pouczenia są w imię dobra, mają nakłonić do podjęcia właściwej decyzji. Drugi tom zatytułowany „Biznesowa miłość” rozwiewa wszelkie wątpliwości. Okazuje się, że każdy ma własną wizję szczęśliwego życia bohaterki. Z tego powodu zostanie wciągnięta w nić nieporozumień, spiski mające na celu wyswatanie jej z ideałem, który podoba się jej rodzinie. Z drugiej strony, mimo całej niechęci do jej własnych planów zawsze może liczyć na bliskich. Tylko jak długo? Czy Dagmara da sobie szansę na szczęście? Czy jej serce jeszcze kiedyś szybciej zabije?
„Przecież człowiek żyje po coś, dla kogoś. Jeśli tylko dla siebie, to musi być strasznym egoistą i podłym człowiekiem pozbawionym empatii i wszelkich uczuć! Mamy w ciągu życia wiele misji do spełnienia, tylko trzeba je wypełnić. Trzeba przeżyć życie tak, żeby się niczego nie wstydzić, a na stare lata powiedzieć: Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy. By mieć poczucie dumy i spełnienia”.
Elżbieta Ceglarek bardzo umiejętnie nakreśliła bohaterkę będącą ofiarą przemocy w rodzinie. Miałam okazję kilka takich przypadków obserwować i uważam, że pisarce udało się oddać to, co zatrzymuje kobiety przy tyranach. Do tego poruszyła ważny temat ustawiania takiej osoby przez bliskich, swatania, planowania życia, wbijania w poczucie winy. Mamy tu całą masę nieidealnych, ale za to bardzo prawdziwych bohaterów. Ludzi zachowujących się irracjonalnie, ale przecież każdy w życiu kieruje się emocjami i obserwowany z boku może wydawać się śmieszny.
W dylogii nie zabraknie też wątku miłosnego, próby poszukiwania nowej ścieżki. I tu kolejne piękne naszkicowanie portretów mężczyzn, którzy w pewien sposób są zagubieni, nie chcą przyjąć do wiadomości słów Dagmary, każdy jej gest odczytują po swojemu i osaczają ją, przez co jeszcze bardziej zniechęcają. Jak powiodą się wątki miłosne? Czy Dagmara będzie gotowa na to, aby dać szansę któremuś z adoratorów? Czy niespodzianki, które dla niej szykują nie przerosną jej? 
„Młodość rządzi się własnymi prawami i ma wiele przywilejów. Ma to do siebie, że idziemy na żywioł, niczego nie kalkulujemy, nie oceniamy, a przede wszystkim – nie doceniamy. Bez zastrzeżenia bierzemy to wszystko, co los stawia na drodze, czym nas kusi i obdziela, co proponuje, a z czym każe się wstrzymać. Życie nie uczy, za co warto wznosić toasty. Częstujemy się ślepą miłością jak narkoman marihuaną, nie zważając na konsekwencje. Niestety, nie zawsze to, co po drodze, jest racjonalne i mądre, los nie zawsze podpowiada prawidłowo. Decyzje są na całe życie, wybory, często nieodwracalne i przykre w skutkach. My możemy się nimi częstować, brać z tacy jak pucharki z lodami, a one albo okażą się smaczne i ulubione, albo wręcz przeciwnie – będziemy mieć po nich torsje i niesmak. Często znajdziemy się w życiu w nieodpowiednim miejscu i nieodpowiednim czasie. Na wiele sytuacji nie mamy wpływu, a mimo tego porywamy się z motyką na słońce. Porywamy się na coś, co dawno jest przesądzone, co dawno skazane na porażkę. Nie widzimy. A jednak dążymy i szukamy miłości doskonałej. Często nie wyrabiamy dopiero wtedy, gdy zaczynają się prawdziwe zakręty, takie, co to nie da się ich przebrnąć, jeśli miałoby się czołg. Wpadamy w pierwszy lepszy dołek, na pierwszej lepszej stacji wykolejamy się i rozpaczliwie szukamy drugiej, mniej niebezpiecznej”.
Pisarka zabiera nas do świata osobistych doznań Dagmary, jej poszukiwania własnej drogi, poszukiwania miłości, osoby, z którą chciałaby stworzyć rodzinę. Aby tego dokonać musi wyjść życiu naprzeciw.
„Z książek nie nauczysz się miłości, nie doświadczysz jej. Nikt nie poda ci jej wprost, nie wręczy do ręki receptury doznań i pragnień. Nikt nie wskaże ci drogowskazu do szczęścia. Jedynym nauczycielem dla samego siebie możesz być ty sam”.


Świątecznie

Moi Drodzy, zbliżają się święta. W tym roku będzie to czas dziwny, bardziej samotny, może skłaniający do większej refleksji i doceniania tych, którzy są blisko, którzy nam towarzyszą i wspierają oraz których my wspieramy. Pojawią się prezenty i mam nadzieję, że też życzliwe słowa, gesty miłości. To jest także piękny czas refleksji, możliwości do zatrzymania się, pielęgnowania relacji międzyludzkich, wybaczania i dawania szans sobie i bliźnim. Życzę Wam, aby święta były nie tylko na stołach, ale także w Waszych sercach. Abyście poczuli siłę z radości. Małymi kroczkami zbliża się też koniec roku, czyli czas osobistych rozliczeń. Moje w tym roku trwają od początku grudnia i chyba dopiero po zakończeniu roku się skończą, a wszystko przez to, że był to niesamowicie pracowity rok. Nie zabrakło w nim wielkich sukcesów i porażek, z których staram się wyciągać jak najtrafniejsze wnioski, aby nie popełniać tych samych błędów. Był to bardzo trudny rok, kiedy musiałam zmierzyć się z kolejnymi trudnościami rozwojowymi Oli, śmiercią kilku bardzo bliskich mi osób oraz wyzwaniami, jakie przed każdym z nas postawiła pandemia. Mimo tych trudności każdego dnia mogłam liczyć na Was. Dziękuję za wielkie wsparcie psychiczne, finansowe (1% z podatku dla Oli i łącznie koło 5 tys. zł z darowizn na Oli subkonto), materialne (wózek dla Oli, ubrania, zabawki, roślinki) i zwierzęce (dwa koty do terapii, smakołyki dla Tutusia). Jestem wdzięczna za każdą spontaniczną pomoc, za każdy ciepły gest, za zaufanie, za to, że dzielicie się ze mną swoimi troskami i radościami, za to, że jesteście tak pięknie różni i jeśli trzeba potraficie się jednoczyć. Wielkie podziękowania należą się również wszystkim wydawcom i pisarzom. Gdyby nie Wasze zaufanie moja codzienność byłaby trudniejsza. Dziękuję także życzliwym blogerom, dla których wzajemna inspiracja jest ważniejsza od wyścigu szczurów. Dziękuję osobom, które wzięły udział w akcji #czytamdlaOli (ciągle można czytać dla Oli, dzięki wsparciu w tej akcji mogliśmy nabyć materiały terapeutyczne za prawie 600 zł). Dostaliśmy też naklejki na fajniaki, dzięki czemu mamy całą drużynę. To był trudny rok, ale dzięki Wam było nam łatwiej. Dziękujemy!
Wszystkim życzę, aby każdy kolejny dzień był lepszy od poprzedniego.







piątek, 18 grudnia 2020

Justyna Balcewicz "Na tropie złodzieja psów" il. Katarzyna Kołodziej



Mały chłopiec i wielki pies – taki zgrany duet. Kornel ma jedenaście lat, jest niski, szczupły, a na domiar złego nosi bardzo grube okulary. Jakby tego było mało jest inteligentny, a przecież kujonów nikt nie lubi, bo jak można być obeznanym bez kucia? Jakby przeciwieństwem jest jeego pies: studwudziestokilogramowy mastif angielski. Chłopak po rozwodzie rodziców z Warszawy trafia do prowincjalnego Grodziska. Tu mama może bez problemu utrzymać rodzinę i zapewnić im przestrzeń. Zwłaszcza olbrzymiemu psu, z którym chłopiec spędza dużo czasu. W końcu wakacje na to mu pozwalają. Wszyscy powoli przyzwyczajają się do nowej sytuacji. Pies uczy się nowego terenu, zachowań swojego pana, czeka na niego pod furtką, a chłopak czasami wędruje samodzielnie coś załatwić, ale szybko wraca do domu. Zmienia się to, kiedy w końcu dołącza do piątoklasistów. Jest chyba najmniejszy w klasie i z tego powodu już pierwszego dnia zaczynają się drwiny, prześladowania. Z każdym kolejnym dniem jest tylko gorzej. Zwłaszcza, kiedy w planie jest też w-f. Kornel po tych lekcjach staje się pośmiewiskiem w całej szkole. Wydawałoby się, że już gorzej być nie może. A jednak los lubi płatać figle i dorzucić jeszcze parę wyzwań. I tak właśnie będzie też w przypadku Kornela.
Nim to nastąpi nasz bohater zaprzyjaźnia się z Julią, najpiękniejszą siatkarką i cheerleaderką w całej szkole. Do tego bardzo inteligentną i spostrzegawczą, niebojącą się szkolnych łobuzów. Ich znajomość rozpoczyna zadanie na biologie, które staje się drugoplanowe, a wszystko przez tajemnicze zniknięcie psa z ogrodu. Dzieciaki szybko odkrywają, że zwierzaka musiał ktoś porwać, ponieważ zamek od furtki uszkodzono, a na trawniku znaleźli kawałek niedojedzonej kiełbasy. Udają się z tym problemem do weterynarza, a tam zapoznają z bardzo ekscentryczną Delfiną (czyli Delą), która uczy się w domu zamiast w szkole, ma rodziców artystów i „mieszka w chatce z piernika”. Opór, z jakim spotykają się ze strony dorosłych, lekceważenie problemu przez policję sprawia, że dzieciaki postanawiają zjednoczyć się wziąć sprawy w swoje ręce. I tym sposobem Kornel, Julia i Dela stają się ciekawym tercetem młodych detektywów szukających psa. Przy okazji odkrywają, że w Grodzisku zginęło wiele innych rasowych psów. 
"Należało myśleć, szukać nieszablonowych rozwiązań i łączyć ze sobą fakty. Nawet jeśli początkowo wydawało się, że nie mają ze sobą nic wspólnego".
Dzieci umiejętnie wyszukują wspólny motyw porwań, a następnie – korzystając z internetu – stopniowo trafiają na trop. To jednak dopiero początek całej przygody, bo teraz przyjdzie najtrudniejsze zadanie: przyłapanie sprawcy na gorącym uczynku. Nie będzie to łatwe. Tym bardziej, że policja nie pali się do włączenia w śledztwo mimo dostarczenia im wskazówek (zresztą pisarka pięknie opisała tu bierność organów ścigania). Dzieci muszą zebrać dowody i złapać winnego. Na szczęście sprawą przejmie się ktoś z dorosłych i z tego powodu będzie im łatwiej.
„Na tropie złodzieja psów” Justyny Balcewicz to interesująca opowieść o przeżywaniu rozstania rodziców, przeprowadzce, poznawaniu alternatywnych dróg edukacji i odmiennych podejść wychowawczych, pięknie samokształcenia. Wchodzimy tu w świat, w którym dzieci odkryją, że pozory mylą, a ktoś kogo uważamy za dziwaka może być bardzo inteligentny, oczytany i z dużą dawką przydatnej wiedzy. Nim się obejrzymy będziemy chcieli w towarzystwie takiej osoby spędzać czas. I tak jest też w przypadku naszych bohaterów. Zagadka, wspólne wyzwanie, pościg i szukanie nietypowych rozwiązań pozwala im na zaciśnięciu więzi między sobą oraz narodzinach wspaniałej przyjaźni, a także wyznaczeniu misji pomagania zwierzętom.
Justyna Balcewicz pokazuje młodzieży alternatywne drogi kształcenia, uświadamia, że różnorodność oraz współpraca sprawiają, że możemy więcej osiągnąć. Do tego podkreśla znaczenia analitycznego i jednocześnie nieszablonowego myślenia, wyciągania wniosków z każdej zdobytej informacji. Do tego z całej opowieści płynie piękne przesłanie, że o zwierzęta należy dbać, karmić je zgodnie z ich potrzebami, odpowiedzialnie pielęgnować oraz uważać na nielegalny handel, ponieważ zwykle żywe istoty są wówczas traktowane jak towar, a nie żywe istoty. Do tego odkrywamy, że nawet największe łobuzy mogą zmięknąć pod wpływem swojego kochanego pupila. To właśnie przyjaźń ludzko-zwierzęca łagodzi tu obyczaje, sprawia, że bohaterzy są szczęśliwsi. Do tego widzimy dom Deli, przez który przetaczają się tabuny najróżniejszych istot potrzebujących pomocy i szukających nowych domów. A na końcu bardzo mądre przesłanie: decyzja o posiadaniu zwierzaka nie powinna być pochopna, bo to bardzo ważne i odpowiedzialne zadanie angażujące człowieka każdego dnia oraz przeorganizowujące życie całej rodziny.
Niedługie rozdziały, akcja trzymająca w napięciu i świetle ilustracje Katarzyny Kołodziej dopełniają całość. Do tego jest to pierwszy tom „Klubu Obrońców Czworonogów”. Na pewno sięgniemy po kolejne tomy. Tym bardziej, że zapowiada się, że nasi bohaterzy będą mieli, co robić.










Katarzyna Majsner "Pan Ryba"


Są takie książki, po których przeczytaniu, a nawet już w trakcie lektury skaczecie w sobie i mówicie: „To jest genialne!”. Jednak częściej bywają takie, po których lekturze macie mieszane uczucia, bo niby dobre przesłanie, ale… I to „ale” jest tu niesamowicie ważne, bo ono często potrafi podważyć wartość przesłania. Muszę szczerze przyznać, że mam mieszane uczucia po lekturze „Pana Ryby” Katarzyny Majsner. Zwłaszcza, że bohaterką jest siedmiolatka, a moja dziewięciolatka zwyczajnie bała się fabuły, więc zaczęłam czytać sama. A przecież książka dla dzieci i z dziecięcą bohaterką. No, ale każde dziecko ma inny poziom odczuwania strachu. Moja córka jest pod tym kątem wrażliwa, więc jeśli macie wrażliwe dziecko to zdecydowanie odradzam. Jeśli natomiast na Waszych pociechach strachy nie robią wrażenia to będzie to ciekawa lektura, do której pisarka wprowadza nas dość sielankowo: oto nastał niezwykły dzień konkursu wędkarskiego. Wszystko z powodu urodzin Ryby Złotej. Klara Leszczyk planuje wziąć udział w tym wydarzeniu. Bardzo długo przygotowywała się do konkursu i zamierza zdobyć medal. A może nawet uda jej się złowić Rybę Złotą, która spełni jej życzenie…
Zapachniało baśnią o „Rybaku i złotej rybce”? Jak najbardziej. Tylko tu poza tą niezwykłą dobrą rybą mamy też złą, niszczycielską oraz całe masy innych sprowadzających, albo kataklizmy, albo złe emocje, a ludzie z uporem je łowią, albo sami dają się złapać na przynętę.
„Coraz więcej tych przynęt… Czy naprawdę ludzie łapią się na coś takiego? Przecież to tylko rzeczy, prędzej czy później i tak się zniszczą, skończą… to takie łatwe i pozorne szczęście. Tata mówił, że łatwe szczęście zbiera swoje żniwa w postaci smutku i samotności”.
„Pan Ryba” Katarzyny Majsner to historia odmienna od znanej nam baśni o złotej rybce. Sama opowieść może przywodzić na myśl książkę „Alicja w krainie czarów”. Światy do których udaje się bohaterka są niezwykłe, kolejne przygody to pokonywanie własnych słabości, stawianie sobie wyzwań. I przede wszystkim pomoc niezwykłego przyjaciela, Pana Ryby.
„Mądrością jest wybieranie przyjaciół, którzy w odpowiednim momencie potrafią wskazać nam właściwą drogę”.
„Pan Ryba” nie jest lekką opowiastką pełną ciepłych, pastelowych kolorów, słodkich widoków i pozytywnej fabuły. Tu groza goni grozę. Jest to opowieść rodem z ludowych baśni spisanych przez Grimmów czy obrazy z utworów Andersena. Mroczna, smutna atmosfera niczym wyjęta z baśni o Królowej Śniegu lub filmu animowanego „Gnijąca panna młoda” zmiksowana z „Gdzie jest Nemo?” (kolorystyka z pierwszego, a stopień zagrożenia z drugiego). Nawet ilustracje zawarte w książce przywodzą na myśl właśnie pierwszy z filmów. Jasności nadaje całej akcji to, że bohaterka ma przyjaciela, towarzysza na dobre i złe, a to sprawia, że przez całą opowieść łatwiej nam wędrować, wchodzić w kolejne obszary absurdalnej akcji, przez co ciągle mamy wrażenie, że znaleźliśmy się we śnie Klary, bo wszystko, co dzieje się w jej życiu zaczyna być absurdalne. Latająca ryba, dziwna studnia, gadający kot i wiele innych. Do tego zakończenie mamy dość dziwne. Nie ma tu typowego szczęśliwego zakończenia. Za to są obrazy, które sprawiają, że zadajemy sobie pytanie o to, jaki naprawdę jest nasz cel? Czy na pewno jest nim to, co myślimy, że jest dobre?
„Pomóż ludziom, którzy na ciebie liczą i w ciebie wierzą. Nie możesz ich zawieść. Pamiętaj, że nie zawodzi się tych, którzy cię kochają”.
„Pan Ryba” to przede wszystkim opowieść z przesłaniem, ale nie jest ono jasne, oczywiste i wielu niuansów kilkuletnie dziecko nie wychwyci. Do tego z jednej strony mamy tu prosty język, akcję toczącą się od wyzwania do wyzwania, niedługie rozdziały, a z drugiej autorka zabiera czytelników w zadziwiającą wędrówkę bez jednoznacznego zakończenia. Całość dopełniają ilustracje przywodzące na myśl prace Pete Kozachika.
W książce Katarzyny Majsner mamy niczym w ludowej baśni podział na dobrych i złych bohaterów. Tylko mało kto dziś pamięta, że te baśnie nie były dla dzieci. Opowiadał je sobie lud w czasie zimowych prac, kiedy trzeba było się zabawiać czymś, bo nie było telewizji, radia czy Internetu. Właśnie ta obecność zła, wisząca w powietrzu groza sprawia, że mam mieszane uczucia. A z drugiej strony są tu piękne przesłania o odkrywaniu prawdy o sobie oraz uważania na to, o czym się marzy, bo może się okazać, że zawiodą nas one w przedziwne miejsca, z których może wyłonić się zło zagrażające naszym bliskim.









czwartek, 17 grudnia 2020

Jolanta Jonaszko "Portrety"


Jolanta Jonaszko, Portrety, Szczecin, Bezrzecze "Forma, DK '13muz'" 2020
„Wiesz, myślałam kiedyś, że można tak po prostu gdzieś sobie parę lat pożyć, a potem ruszyć dalej, że żyć można tak jakby kawałkami, po trochu, niezobowiązująco, że można się rozglądać, nie dając nic z siebie, ale tak się nie da. Gdy już gdzieś żyjesz, nie możesz się łudzić, że nie podjęłaś jeszcze decyzji, bo już ją wdrażasz, już się zmieniasz, czy tego chcesz, czy nie. Możesz się buntować, wić i wzdrygać, ale jakaś część ciebie już się dopasowała, a i twój bunt został oswojony. Znaki szczególne, które nas odróżniały, rozmyły się, kanty stępiły, staliśmy się takimi cudzoziemcami, jakich sobie życzą, żeby czuć się dobrze...
multi-kulti, oder? Tak to nazwała pani kanclerz”.
Bycie spoza społeczeństwa to ciągłe zderzanie się z kulturą zastaną, próba wtopienia się w tło, asymilacji, dostrzegania granic między kulturą, z której się przybyło i tej, którą zastało. Jednym wychodzi to lepiej, innym gorzej. Jedni czują się częścią takiej społeczności, inni z nostalgią wędrują do ojczyzny, a jeszcze inni żyją w kulturowym rozkroku i z pragnieniem życia w lepszym świecie. Społecznościom otwartym zwykle towarzyszy pewnego rodzaju sielankowy obraz miłości do każdego. Jest to mit społeczeństwa otwartego, tolerancyjnego, który zawsze upada w zderzeniu z rzeczywistością, codziennością. Przybysze są tu tymi innymi, obcymi, których trzeba w pierwszej kolejności wypluć z systemu. Zwłaszcza, kiedy mają inną karnację, mogą być łatwo zastąpieni lub w tle pojawi się niewidzialne zagrożenie. Gorzej, kiedy wszystkie te czynniki pojawiają się na raz. Wtedy ta inność może rozciągać się też na elementy sprawiające, że już z różnych powodów przestajemy przynależeć do głównego nurtu, że zaczynamy zadawać sobie pytanie o nasze miejsce w świecie, poszukiwać nowych dróg. I tak właśnie jest w przypadku bohaterów książki Jolanty Jonaszko „Portrety”. Pisarka wprowadza nas w świat ludzi niedostosowanych, w pewien sposób oderwanych od kontaktów społecznych, wykluczanych.
Mamy tu zarysy osobowości osób, które pracują w Niemczech, próbują wejść w społeczeństwo niemieckie, walczą o bycie zaakceptowanym, torują sobie drogę do przetrwania, bo w ich rodzinnych stronach nie mają, czego szukać, stali się zbędnym elementem. Widzimy tu próbę jednoczenia się, wchodzenia i dostosowywania się, ale na granicy kontaktów, wspólnych obszarów poczucie jedności ciągle się rozchodzi, jest troszkę jak rozklejający się but: niby staramy się go naprawić, ale z każdą usterka jest gorzej. A te różnicujące cechy mogą być spowodowane różnymi czynnikami: uchodźctwem, otwarciem granic w ramach dołączenia do UE czy nawet chorobą bliskiej osoby lub ciągłymi napomnieniami bliskich.
Mamy niby z jednej strony być jak wszyscy: pracować w korporacji, żyć pracą, ograniczać się do lekkich relacji, niewchodzenia w głębsze związki, bogacić się, nie przywiązywać, nie zastanawiać nad cudzym losem i problemami. Pierwszoosobowa narratorka i bohaterka jest osobą pracującą w firmie coachingowej, w jaki sposób znaleźć pracę i ukierunkować nową drogę, znaleźć satysfakcjonujące zajęcie. Nie jest to łatwe, bo przychodzą do niej osoby, które kolorem skóry i włosów nie pasują do ideału aryjskiej urody. Do tego oderwane są od korporacyjnego życia lub z różnych powodów mają poczucie, że taka praca ich niszczy. Jeśli nawet mają prawidłowe życie, wymaganą urodę to w ich życiu wydarzyło się coś, co przewróciło ich stosunek do pracy, zmieniło spojrzenie na system wartości i z tego powodu są wypluci. Bywają też osoby pracujące przez kilak lat w zawodzie i z różnych powodów czują męczącą stagnację. Niedługie rozmowy pozwalają poznać różnorodnych bohaterów. Są tu kobiety, które przywędrowały tu za pracą, mężczyźni, którzy wychowali się w Niemczech, ale mają orientalne korzenie, a obok nich mężowie, którzy doświadczyli zmagania się z chorobą żony, czy kobiety w średnim wieku, które w swoim kraju już nie znajdą pracy, bo są „za stare”.
Pouczająca opowieść o tym jak kultura potrafi wykluczać, w jaki sposób język może być narzędziem przemocy i tym sposobem zdegradować ofiarę. Mamy tu żarty i żarciki z wszystkich, którzy są spoza systemu, wychylili się, los ich wypchał. Słabsze ogniwa, które przecież trzeba usunąć dla dobra systemu. Patrzymy na bohaterów i widzimy osoby zdesperowane, walczące o swoja pozycję, własne potrzeby, stawiające granice. Jolanta Jonaszko wprowadza nas w świat ważnych, przemilczanych problemów społecznych. Mamy tu przemoc, uprzedzenia, nietolerancję, chorobę, przezywanie odchodzenia bliskiej osoby i zagubienie wynikające ze strofowania przez bliskich. Podsumowujące opowiadanie jest przybijające: każdy, kto choć troszkę jest inny prędzej czy później zostanie wypluty z systemu. Raz pretekstem będzie zbytnie podobieństwo do uchodźców, innym razem brak dyspozycyjności, wirus czy przekonania bliskich. Widzimy, że to nie brak profesjonalizmu sprawia, że pewne osoby znikają ze społeczeństwa, ale nasze uprzedzenia. Świat ukazany przez Jolantę Jonaszko jest okrutny, ale jednocześnie niesamowicie prawdziwy, a z tego powodu przerażający, bo uzmysławiamy sobie jak niewiele trzeba, abyśmy i my byli wyrzuceni poza margines, jak niewiele może sprawić, że nasze potrzeby przestaną być ważne. „Portrety” to kolejna niesamowicie dojrzała książka pisarki, która niby od niechcenia, niby delikatnie, a jednak z dużym zaangażowaniem zabiera nas w świat problemów społecznych, etycznych dylematów, wytykania wszelkich odmian przemocy stosowanej przez społeczności. Dziewięć opowiadań otwiera i zamyka portret narratorki, która próbuje dostosować się do reguł kraju, w którym zdecydowała się żyć. Każde spotkanie z innością uzmysławia jej, że jest to trudne, a momentami niemożliwe. Zdecydowanie polecam.










środa, 16 grudnia 2020

Biała kulka

Tylko ja mam takie przygody. Ponoć.
Dziś był dzień maszerowania, a po obiadku ukołysania, bo dziecko zmęczone, wybiegane, misja biedronkowo-aptekowa załatwiona, więc stwierdziło, że trzeba powozić, bo w domu źle się czuje. Idziemy sobie w ciemnościach w pobliżu działek. Cisza, spokój. od czasu do czasu jakiś samochód przejedzie i nagle w tym półmroku przez płot przetacza się mała, biała kulka i toczy do nas. Gdyby nie szczekała to nie zorientowałabym się, że to pies. Osłoniłam psa torbą (a łatwe nie było, bo po styczniowym pogryzieniu Tutek ma traumę i boi się zbyt intensywnego podbiegania od zadka, więc on tańczy, ja go osłaniam, "kulka" dookoła, Ola w wózku okręcana. Nawet nie minęła minuta i była właścicielka, która przepraszała (nic się nie stało tylko tańce na środku ulicy uprawialiśmy i czekałam, bo bałam się, że pójdzie za nami i zaginie, a ładne to i zabawne, a do tego takie słodko włochate) i tłumaczyła, że pies nie gryzie tylko wącha. Nasz też wącha, więc wiem, w czym rzecz. Zwłaszcza młode dziewczyny to on lubi sobie powąchać, kobieciarz jeden, a później muszę go upominać, że jak idzie z nami to niech się za innymi kobietami nie ogląda.

Autyk w kolejce w przychodni

Badanie krwi to u nas zawsze dzień rodzinnej traumy, dlatego zwykle wysyłam męża na takie akcje. No, ale dziś czuł się nie wyraźnie, do tego od tygodnia w pracy (od dnia, kiedy sobie na niego po powrocie do domu popatrzyłam) i mi przypadła ta przyjemność.
Wchodzę, witam się i informuję się, że zgodnie z przepisami wchodzę bez kolejki. I nagle poczekalnia ożywa:
-Jakimi przepisami?
-Ja czwarta byłam, a teraz to dziesiąta będę.
-Co to za zwyczaje?
-Młodym to się teraz nie chce z dzieckiem poczekać.
-Ale na jakiej podstawie.
-Ale ja już tu długo czekam.
-Trzeba było wcześniej przyjść.
A na koniec pani, która zgodnie z przepisami powinna być przed nami, bo w ciąży i wszyscy na krzywą cukrową idą na pierwszy rzut:
-Niech pani wejdzie z dzieckiem. Ja poczekam.


Pielęgniarki niesamowicie miłe, cierpliwe i profesjonalne.


Czekanie na pobranie krwi jest dla Oli bardzo trudne. Komentarze dla mnie i Oli też. To, że ona nie mówi nie znaczy, że nie rozumie chamstwa. Mamy dziś nieco nerwowy dzień. Umilamy sobie spacerami, czytaniem, ciastoliną, malowaniem, rozpieszczaniem się. I w sumie nawet jesteśmy rozpieszczane na spacerkach, bo Ola dostała słodki prezent: opakowanie pierniczków, którymi niby się nie zainteresowała, ale później doszła do wniosku, że to dobry prezent. I jaki smaczny.

wtorek, 15 grudnia 2020

Lucy Miosga "Anioł stróż, czy czekolada?"


Cierpienie nie uwzniośla. Nie sprawia też, że jesteśmy lepsi, milsi, bardziej doceniamy życie. Cierpienie, zwłaszcza to długotrwałe, sprawia, że proste czynności zaczynają być dla nas wyzwaniem, że codzienność zaczyna urastać do rangi niebezpiecznych wypraw. Dobrze, abyśmy nie byli na tych szlakach sami, samotni.
O takim zmaganiu jest książka Lucy Miosgi „Anioł stróż, czy czekolada?”. Wchodzimy w świat pierwszoosobowej narratorki zmagającej się z dziwnymi, odbierającymi siłę oraz zmuszającymi do odmiennej diety chorobami. Codzienna porcja lekarstw pozwala czterdziestolatce przetrwać kolejny dzień i przespać noc. Bez tych wspomagaczy życie ją przygniata, ból unieruchamia. Na szczęście ma wokół siebie bliskich.
„W życiu, chcemy czy nie, tworzymy tysiące relacji z innymi ludźmi. Wiele czynników i zmiennych wpływa na jakość tych relacji. To nas smuci i zachwyca zarazem.
Zanurzając się w te kontakty, możemy się zatopić, zmoczyć, ale też obmyć i dzięki temu czuć się lepsi”.
Choroba to dobry moment na przyjrzenie się własnemu życiu. Weryfikowane są tu znajomości. Bohaterka uczy się uwalniania od toksycznych relacji, poczucia powinności, umów społecznych, w których nie człowiek jest ważny tylko gesty. Życie nabiera specyficznego smaku i jest to efekt, który jedni uzyskują jedząc dużo czekolady, a inni marząc. Posiadanie celów, powolne realizowanie ich, przekraczanie własnych granic strachu i odczuwania bólu to elementy, które towarzyszą jej codzienności.
„Razem czy osobno, nazwane czy nie, marzenia nas uszczęśliwiają i sprawiają, że od czasu do czasu ogarnia nas magiczne światło, w którym tańczymy skąpani w niewymownym szczęściu.
Różnica jest tylko taka, że jednych uszczęśliwiają zrealizowane marzenia, a innych po prostu życie”.
"Anioł stróż, czy czekolada?" to niewielka, niepozorna książka zabierająca nas w świat chorej walczącej ze swoimi słabościami, lękami, bólem. Nie wiemy, jakiego rodzaju to choroba. Dowiadujemy się tylko, w jaki sposób dezorganizuje ona codzienność, jak zmienia plany na przyszłość, zmusza do przemeblowania codzienności, zmiany diety, odejścia od nawyków, uwolnienia się od niektórych relacji, zaciśnięcia wartościowych związków. Obserwujemy, w jaki sposób choroba wpływa też na psychikę, zmusza do przemyśleń, analizowania przeszłości, przyjrzenia się z boku relacjom z ludźmi, ale też obranie sobie celów. Mamy tu obraz kobiety jeszcze młodej, ale już w pewnym stopniu wycofanej, unikającej spotkań z ludźmi, nieufnie budującą relacje. Jest to osobista opowieść o próbie odnalezienia siebie w świecie pełnym paradoksów, próba przyjrzenia się miejscu, do którego zawędrowała, zbiegowi okoliczności, dziecięcym rozczarowaniom, szkodliwej komunikacji. Jej życie toczy się wokół prostych czynności i wędrówki przez własne wnętrze. Każdy dzień to nowy zapis, ale niewiele mamy tu teraźniejszości. Aktualne wydarzenia są zaledwie pretekstem do poruszenia spraw ważnych, wejścia w poważne tematy, refleksji nad karą i nagrodą, odraczaniem radości, rozczarowaniem, relacjami, w których wiemy, że jesteśmy traktowani jak tło. Mamy tu obraz osoby zagubionej w chorobie, tym, że nikt nas nie uczy tego, że raz możemy być dawcą, a innym razem biorcą wsparcia. Widzimy jak trudne może być wchodzenie w rolę osoby chorej. Całości wydaje się przyświecać często przypominane napomnienie: „Żyj tak, jak potrafisz, i ciesz się tym!". Właśnie o tej radości jest to opowieść.
Lucy Miosga stworzyła ciekawy portret psychologiczny osoby chorej. Różnorodne aspekty działają tu jak Proustowskie magdalenki: raz bywają to słodycze, raz rower, a innym razem odwiedziny znajomej.



Joanna Jurgała-Jureczka "Kossakowie. Tango"


Początek ubiegłego wieku to czas dziwny, zadziwiający. Z jednej strony mamy tradycję i kurczowe trzymanie się przeszłości, a z drugiej postęp, którego najlepszym wyrazem był pędzący ulicami miasta automobil. No i te wyzywające stroje kobiet odsłaniających kostki i łydki. W Paryżu natomiast gigantyczne kapelusze, które z powodzeniem mogły zastąpić parasolki. Do tego dojdą dziwne eksperymenty w malarstwie, budowanie wież ku niebu, odchodzenie od tradycji, obnażanie społecznych brudów, wywlekanie pożądania na widok odbiorców. Bezeceństwo wprost! Zwłaszcza w porównaniu z wcześniejszymi ciężkimi, bufiastymi sukniami, w których kobiety były uwięzione w materiałach aż po szyję i purytańską epoką, której ton nadała królowa Wiktoria. To właśnie za jej sprawą damy nie pokazywały skrawka dłoni, ni nóg. Nowe pokolenie przyniosło zmiany: stare jeszcze kultywuje swoje przyzwyczajenia. To jednocześnie sąsiadowało z pewnego rodzaju wyzwoleniem, bo przecież panowie ot tak sobie nie łapali chorób wenerycznych. Salony huczały od plotek, ploteczek, gazety rozpisywały się o romansach znanych ludzi. Ów świat i jego reguły niewiele różnił się od naszego. No, może poza tym, że my-kobiety miałyśmy inną pozycję społeczną, że traktowano nas mniej poważnie, bawiono się nami jak lalkami, ale i my nie byłyśmy dłużne, bo potrafiłyśmy kokietować, doprowadzać do szaleństwa, pojedynków, morderstw i samobójstw.
Książka Joanny Jurgały-Jureczki jest właśnie o takich czasach. Wchodzimy tam w gąszcz życia kulturowego Młodej Polski, ale jeszcze widzimy relikty pozytywizmu. Podzielona przez zaborców Polska tętni życiem kulturowym i mnogością interesów. Huczne przyjęcia to doskonały pretekst do pokazania i popisania się na salonach, a później bycia najważniejszym tematem lokalnych gazet. A jeśli akurat nie ma karnawału to także można urozmaicić sobie życie towarzyskie spotkaniami pod pretekstem rozmów o kulturze. Przy czym owi twórcy i krytycy pełni są uprzedzeń. Ich światek to poletko szyderstw i pochlebstw. Magnateria, szlachta, stare i nowe rody, swoi i przybysze – wszystko splątane, przemieszane interesami, wpływami, zleceniami. Gdzieś w tym świecie krzyżują się ciągle drogi osób należących do wyższych i artystycznych sfer, bo wszyscy są wśród swoich. Z drugiej strony każdy obcy, próbujący wbić szpileczkę. W takim krajobrazie poznajemy Zofię, piękną, młodą żonę Ferdynanda Hoesicka – literaturoznawcy, wydawcy, człowieka twórczego, wykształconego, ale niedocenianego. Razem z młodziutką mężatką i jej mężem wchodzimy do pracowni Wojciecha Kossaka. Jest to dość specyficzne miejsce: pełne gratów i zwykle chłodne, ale dowiadujemy się, że tym razem jest tu ciepło. A wszystko po to, aby zapewnić Zofii miły pobyt w czasie malowania jej portretu. Kolejnego. Wcześniejszy artysta pięknie ujął jej urodę. Tym razem Kossak będzie miał tę przyjemność. Ferdynand chce upiec dwie pieczenie na jednym ogniu: mieć piękną podobiznę żony i jednocześnie podpatrzeć flirt malarza z modelką. Zapowiada się dość ogniście, bo kto jak kto, ale Kossak potrafi uwodzić. I wiek mu w tym nie przeszkadza. A tym bardziej różnica lat. Wręcz przeciwnie. I tak zaczyna się najdłuższy i najgłośniejszy romans słynnego malarza.
Autorka pięknie dawkuje wszystko, nakreśla sytuację, pokazuje w jaki sposób doszło do małżeństwa Zofii z Lewentalów (żydzi, którzy przeszli na katolicyzm) z Ferdynandem Hoesickiem pochodzącym z rodziny kupieckiej i mającym literackie aspiracje. Opowieść o tym trójkącie staje się pretekstem do pokazania sylwetek takich znanych twórców jak Henryk Sienkiewicz, Władysław Reymont, Gabriela Zapolska, Stanisław Wyspiański, Kazimierz Przerwa-Tetmajer, Dagny Przybyszewska. Przyglądamy się salonom, dyskusjom. Widzimy słabości i charaktery różnorodnych twórców. Naszym oczom ukazują się ich interesy i interesiki, salonowe powiązania, maski, zgryzoty, marzenia. Autorka pokazuje tu postacie bez zbędnego nadymania. Obnaża ich małostkowość, zapatrzenie w siebie, tworzenie swoich legend. Joanna Jurgała-Jureczka pięknie pokazuje brud minionych czasów, wymiata to, co pochowane po kątach historii, przemilczane na lekcjach. Obok bogactwa widzimy biedę. Obok purytanizmu wyuzdanie i kupczenie nawet dziecięcymi ciałami. Sugerowane sceny niczym zaczerpnięte z „Epoki hipokryzji” Kamila Janickiego. A wszystko to włożone w usta twórców wśród których Kazimierz Przerwa-Tetmajer góruje wyuzdaniem i cynizmem wobec salonów przy jednoczesnym pędzie do podobnych uciech, ale pod innym adresem: „Nie było rodzaju rozpusty, której bym nie użył do syta. Nie zapomnę nigdy dwunastoletniego dziecka, które widziałem w burdelu w Warszawie, leżącego w pozie lubieżnej i wyciągającego ku mnie chude, niewykształcone ramiona, odsłaniające pierś zupełnie niekobiecą”. Pięknie prawdziwe, prawdziwie przerażające, ale tak właśnie to wyglądało i autorka nie boi się sięgać po tematy wykorzystania, nie boi się obnażania sylwetek, zrzucania ich z narodowego piedestału wspaniałych i cnotliwych Polaków, bo na ten piedestał wepchnęli ich zakłamani purytanie. Sami twórcy, gdyby mogli sami zwiewaliby z tych cokołów czystości, kołtuństwa, drobnomieszczaństwa.
Czego zabrakło mi w książce? Przede wszystkim tego, co zapowiadał tytuł, czyli burzliwego romansu, porwania słowami i emocjami. Ale coś za coś. Właśnie dzięki temu miałam okazję przeczytać piękny obraz epoki pełnej uwielbienia do postępu, wyzwolenia, z ludźmi prącymi ku przyszłości, żyjącymi tak, aby pokolenia o nich nie zapomniały, aby gazety wyrażały podziw. Małostkowość? Pycha? A które czasy są wolne od ludzi tego pokroju? Jako studium czasów zdecydowanie polecam.




Alicja Żarowska-Mazur i Dawid Mazur "Wektory, czyli jeszcze więcej Corela. Grafika komputerowa dla dzieci"


Nasi rodzice nie zastanawiali się, w jaki sposób najlepiej i najprzyjemniej oswoić dziecko z grafiką komputerową. Jakoś tak naturalnie mojemu pokoleniu przyszła nauka obsługi komputera, czym pięknie wyprzedzaliśmy zajęcia w szkołach. Pierwszy kontakt z tymi fascynującymi urządzeniami miałam na początku nauczania podstawowego. Był to jeszcze świat bez Windowsa i naprawdę dało się żyć. Obecnie prawie każdy przedszkolak gra w gry na tablecie, korzysta z komputera. Ale co zrobić, aby poza bezmyślnym graniem nasze pociechy jeszcze się czegoś nauczyły? Trzeba zainwestować w ich umiejętności, rozwijać zdolności graficzne. I tu z pomocą przyjdzie nam całkiem bogata oferta wydawnictw, w których zarówno wprowadzimy swoje pociechy w świat podstawowych pojęć, jak i umiejętności, od których łatwo wyjść do samodzielnego rozwijania umiejętności. Jakiś czas temu polecałam Wam publikację „Piksele, wektory i inne stwory. Grafika komputerowa dla dzieci”. Publikacja ta pozwala uzmysłowić sobie jak bardzo przydatna w różnych dziedzinach jest grafika komputerowa: od wyretuszowania zdjęć, przygotowanie ulotek, zaproszeń i pięknych grafik, które pozwolą przyciągnąć uwagę odbiorców. A to cenna umiejętność na rynku pracy. W książce „Piksele…” dowiedzieliśmy się czym jest grafika rastrowa i wektorowa, czym się różni od siebie i w jakich programach możemy nad nią pracować, z jakimi trudnościami możemy się spotkać i jak ułatwić sobie życie. W publikacji znaleźliśmy wyjaśnienie podstawowych pojęć i umiejętności, które będą dobrym punktem wyjścia do rozwijania nowych umiejętności. A wszystko w postaci zabawy wprowadzającej w świat grafiki komputerowej. Krok po kroku poznaliśmy obsługę konkretnego programu, podstawowe i zaawansowane możliwości retuszowania zdjęć, malowania, projektowania. Ostatni rozdział poświęcono grafice wektorowej i to on pozwala na delikatne przejście do kolejnej publikacji. W naszym przypadku jest to książka „Wektory, czyli jeszcze więcej Corela. Grafika komputerowa dla dzieci” autorstwa Alicji Żarowskiej-Mazur i Dawida Mazura, czyli autorów, których znamy z książek o programowaniu, projektowaniu stron internetowych. Zgrany duet piszący ciekawe książki dostosowane do odbiorców. 
Dzięki kolejnej publikacji możemy popracować nad poszerzeniem umiejętności i opanować bardziej zaawansowane możliwości Corela. Szesnaście rozdziałów wprowadza nas w świat funkcji tego dość powszechnego programu do grafiki i zawiera ćwiczenia, pozwalające wypróbowanie poznanych elementów. Rozdziały zbudowane są podobnie jak w poprzedniej publikacji autorów (czyli wyżej wspomnianej). Każdy rozdział otwiera krótki opis umożliwiający zrozumienie omawianych pojęć. Następnie znajdują się ćwiczenia, dzięki którym dowiadujemy się jak krok po kroku uzyskać określony efekt. Wszystko przystępnym językiem, bardzo przejrzyście, z samymi konkretami. Ważne rzeczy wyróżniono, jako warte zapamiętania. Każdy z rozdziałów poświęcony jest innej tematyce: menedżera obiektów, kadrowania, używania pędzli, tworzenia wzorków i ozdobnej czcionki, przygotowania trójwymiarowych obrazów, rysowania, malowania. Wykonując ćwiczenia zawarte w książce można zaprojektować zaproszenie, wizytówkę, opracować logo, stworzyć obrazek z okładki książki i wiele innych ciekawych dla dzieci oraz początkujących projektów pozwalających oswoić się z narzędziami. Każdy projekt jest inny i dzięki temu pozwala na poznanie różnych możliwości programu.
Całość dopełniają piękna oprawa graficzna skutecznie przyciągająca dziecięcy wzrok barwami. Przejrzystość, minimalizm tekstu, pokazanie krok po kroku, w jaki sposób korzystać z narzędzi pozwala na łatwiejsze odnalezienie się w tekście i przeniesienie wiedzy z książki w praktyczne czynności. Wiemy jaki jest nasz cel i jak go osiągnąć, a to naprawdę ułatwia sprawę.
„Wektory, czyli jeszcze więcej Corela. Grafika komputerowa dla dzieci” to świetna publikacja zachęcająca do lepszego poznania grafiki komputerowej, której możliwości są ogromne i zależą w dużej mierze od naszej wyobraźni, a posiadanie takich umiejętności otworzy niejedne drzwi na rynku pracy. Wraz z książką „Piksele, wektory i inne stwory. Grafika komputerowa dla dzieci” stanie się pięknym zestawem pozwalającym na rozwijanie umiejętności.