wtorek, 30 listopada 2021

Erzsi Sándor "Cóż innego mogłabyś zrobić, Matko!"


Pisanie o niepełnosprawności, doświadczeniach rodzica niepełnosprawnego dziecka nie jest łatwe. Trzeba uchwycić obrazy, przypomnieć sobie bolesne chwile, czasami momenty zmagania się z własnymi słabościami, wątpliwościami, obnażyć swoje emocje, a do tego zrobić to w taki sposób, żeby nie było śmiesznie. Często na niepełnosprawność patrzymy jak na coś oczywistego, zastanego, wynik patologicznych związków. A co jeśli dwójka zdrowych, wykształconych rodziców ma takie dziecko? Wtedy na pewno z matką jest coś nie tak. Jak pokazać innym swoje zmagania? Nie jest to łatwe. Wielu autorów nie radzi sobie z tym tematem.
Narodziny planowanego i wyczekiwanego dziecka to czas oczekiwania i radości. Nikt nie przewiduje narodzin chorego potomstwa, a jednak niektórym trafia się taki los na życiowej loterii. Pierwsze dni to oswajanie się, obserwowanie noworodka. Nawet wtedy, kiedy jest okazem zdrowia pojawiają się wątpliwości, pytania. O takich doświadczeniach opowiada Erzsi Sandor w książce „Cóż innego mogłabyś zrobić, Matko!”. U niej jednak wątpliwości mają swoje podstawy. Dokładne obserwacje matki wychwytują coś dziwnego w synu: ma ciemne oczy. Tak ciemne, jakby nie miały tęczówki. Później okazuje się, że faktycznie tak jest. Diagnoza poważnej choroby zmienia życie całej rodziny. Zaczynają się liczne badania i poszukiwanie możliwości uzdrowienia dziecka. Szybko okazuje się, że mottem przewodnim stanie się „przede wszystkim nie szkodzić”, bo jakiekolwiek interwencje w postaci operacji mogą przynieść więcej szkody niż pożytku. Jedno jest pewne: bez specjalistów się nie obędzie. Ich życie zaczyna toczyć się wokół wizyt, badań, obserwacji, poszukiwań dobrych rozwiązań.
„Fachowa wiedza to potęga, nie zaszkodzi niekiedy uchylić przed nią czoła”.
Autorka opowiada o swoich osobistych doświadczeniach. Dzieli się z czytelnikami różnymi fazami żałoby po zdrowym dziecku, rozwijania akceptacji nowej sytuacji, nauki działania, ale też wprowadzania dziecka w świat. Dająca sporo swobody synowi będzie uchodziła za tą dziwną, a czasami wręcz wyrodną. Dziennikarka mówi w swojej publikacji o rzeczach, które w wychowaniu syna ją zaskakiwały.
„Nie możemy żyć jak w bańce tylko dlatego, aby ułatwić mu życie. Na dodatek jest to na dłuższą metę nie do wykonania”.
Mierzenie się ze światem, kiedy niewiele się widzi i z dnia na dzień wzrok jest coraz słabszy nie jest łatwe. Poza rodziną są grupy rówieśników i oceniających dorosłych: tych, którzy wiedzą lepiej i z tego powodu potrafią krzywdząco oceniać. Mamy tu świat radości, ale też niepewności, zmagania się z przeciwnościami losu. Zwyczajne choroby przez perspektywę niepełnosprawności to tylko takie tam małe niedogodności. Nawet w obliczu walki rodzina Sandor nie wyzbywa się optymizmu i humoru. I to właśnie czuć, kiedy czyta się jej wspomnienia.
„Nauczyliśmy się doceniać dni powszednie. Zwykłe tygodnie, miesiące, kiedy nic nadzwyczajnego się nie działo. Byliśmy wdzięczni, że nasze dziecko nie ma dolegliwości, że nic go nie boli”.
Autorka opisując codzienność często jest dosadna, ironiczna. Bywa też matką walczącą, drapieżną gotową stanąć w obronie własnej pociechy, ale też nie chroni syna przed świadomością swojej niepełnosprawności. Tomas posiada wiedzę o swoich brakach, uczy się o nich mówić prosto i otwarcie, bez nadmiaru emocji, a mimo tego traktowany jest przez rówieśników inaczej.
„To, że małe dzieci dobrze tolerują inność, gdy już się z nią oswoją, okazało się mitem. Tomi stał się obiektem licznych drwin i wcale nie ułatwiało sprawy to, że tak naprawdę mali chłopcy wręcz boją się pomyśleć o ślepocie. Za plecami przedszkolanek robili mu różne przykrości. Doskonale wiedzieli, że źle postępują, ale przyjemne poczucie przynależności do grupy brało górę”.
Świadomość granic swoich możliwości jest tu bardzo ważna. Zmusza do szukania innych dróg, dążenia do samodzielności.
„Uważałam, że upiększanie rzeczywistości i tuszowanie prawdy tylko pogłębi problem”.
Książka ta jest opowieścią o matce dopingującej, stojącej z boku i spoglądającej na syna z niepokojem. Wie jednak, że największym błędem jaki mogłaby popełnić byłoby skrycie syna pod bezpiecznym kloszem. Nie buduje wokół niego aury ochrony, wyręczania. Wręcz przeciwnie. Ma się uczyć kolejnych nowych rzeczy, aby kiedyś mógł stać się samodzielny.
„Nie wtrącałam się do wszystkiego, starałam się mu nie przeszkadzać. Gdyby ciągle słyszał, że musi na siebie uważać, i gdyby wszyscy obchodzili się z nim jak z jajkiem, to przywykłby do tego. Wręcz by tego oczekiwał. Nie chciałam podporządkowywać całego naszego życia wyłącznie jego potrzebom. Chciałam – to mało powiedziane – pragnęłam, aby odnalazł swoje miejsce w dobrze funkcjonującej rodzinie, która nie utrudnia mu życia. I której on również nie utrudnia życia, przynajmniej nie w takim stopniu, w jakim czynił to dotychczas. Nie chciałam się jeszcze bardziej poświęcać i nie mogłam tego wymagać od innych”.
„Cóż innego mogłabyś zrobić, Matko!” to opowieść o nie robieniu z siebie męczennicy, bohaterki, kobiety poświęcającej się dla niepełnosprawnego dziecka. Mamy tu piękną postawę braku zatracania się w opiece nad dzieckiem. Oczywiście jest miłość, czułość, bezpieczeństwo, zapewnianie wszystkiego, co potrzebne do bezpiecznego rozwoju, ale bez nadmiaru chuchania, ale za to z myśleniem o tym, aby był jak najbardziej samodzielny.
„Poświęcenie się dla kogoś jest wdzięczną rolą. Potrafi wypełnić każdy dzień życia, a nawet nadać mu sens. Wiedziałam, że jeśli moim jedynym celem stanie się opieka nad biednym, bezradnym, niewidomym dzieckiem, to z pewnością unieszczęśliwię dwie osoby. Siebie, bo zrezygnują ze swojego życia, i Tomiego, ponieważ nie pozwolę mu żyć jego życiem”.
Bycie rodzicem niepełnosprawnego dziecka to też możliwość dostrzeżenia większej ilości innych dzieci z diagnozami. Erzsi Sandor przybliża nam też inne niepełnosprawności, z którymi zetknęła się w różnorodnych placówkach. Widziane okiem matki ociemniałego syna mogą zaskakiwać czytelników, którzy mają zdrowe dzieci.




Franciszek Szczęsny "Zakazana miłość"


Do świata książki Franciszka Szczęsnego „Zakazana miłość” trafiłam przypadkowo. Chciałam sięgnąć po książkę kogoś, kogo jeszcze nie znam, nie mam wyrobionego zdania na temat jego dorobku i przez to nie mam żadnych uprzedzeń. Po przeczytaniu pierwszych stron zostałam porwana przez nurt historii, z którą mierzyli się bohaterzy. Po odłożeniu książki pozostał niedosyt. Niby wiem jak skończyły się losy bohaterów, ale chętnie czytałabym dalej. Do tego pozostał we mnie zachwyt nad otwartością pisarza, pokazaniem zawiłych kwestii społecznych, poruszeniem wielu tematów, które często traktowane są jako tabu, uzmysłowieniem, że wojny zaczynają się od słów wykluczenia, a później podsycane są stereotypami i zabobonami. Brak wiedzy to najczęstszy powód przemocy.
Poznajemy rodzinę Xaviera Kossa. Mieszkający w Berlinie Polacy przeprowadzają się do Wolnego Miasta Gdańsk, aby odmienić swój los. Zwłaszcza, że kryzys i inflacja każdemu dawała się we znaki. Nowe miasto to nowe możliwości, ale też i wyzwania. Rodzice Marty imają się różnych zajęć. Jednym z wielu jest przygrywanie przechodniom, osobom odwiedzającym kawiarnie czy na weselach. Marta korzysta z umiejętności nabytych w Berlinie i jest towarzyszką ojcowskich występów. Zdobywanie pieniędzy w ten sposób jednak nie jest łatwe, bo poza grą trzeba jeszcze umieć poprosić o pieniądze. Ten duet zdecydowanie tego nie potrafi. Na ich drodze pojawia się sympatyczny i przedsiębiorczy Maks. W trójkę łatwiej działać.
Codzienny kontakt, bliskość przeradzają się w miłość. Marta i Maks zakochują się. Początkowo ich uczucie jest nieśmiałe. Ukrywają się ze swoją miłością. Jednak przychodzi taki czas, że w końcu chcą założyć rodzinę. Okazuje się, że nie będzie to takie łatwe, bo mimo całej sympatii jaką jej ojciec żywi do jej ukochanego nie pozwoli na ślub z żydem. Także krewni Maksa nie skaczą z radości na wieść o zauroczeniu katoliczką. Zacznie sią nagonka na młodych z dwóch stron. Im bardziej zagorzali i religijni ludzie tym większe prześladowanie kochających się. Rosnące podziały społeczne, wzrastający antysemityzm nie pomoże młodym. Xavier Koss zabierze córkę z dala od miasta, aby wybiła sobie z głowy fatalne zauroczenie. Czas jednak pokaże, że prawdziwej miłości nic nie jest w stanie zniszczyć. Młodzi będą się szukać i próbować skontaktować ze sobą, a później wbrew otoczeniu wezmą ślub. I kiedy wydaje nam się, że już wszystko powinno być dobrze, bo ich wspólnemu życiu już nic nie stoi na przeszkodzie wybucha wojna, która ma pociągnąć za sobą miliony istnień i doprowadzić do eksterminacji żydów. Jak Marta z Maksem poradzą sobie z tym wyzwaniem musicie przekonać się sami. O całym rozstaniu można powiedzieć, że uratował on im życie, bo gdyby nie wyjazd na prowincję to nie mieliby nawet minimalnych szans przetrwania w czasie wojny. Jak wykorzystają ten dar od losu? Przekonajcie się sami sięgając po książkę.
„Zakazana miłość” to rewelacyjna powieść historyczna przybliżająca czytelnikowi realia życia osób żyjących wówczas na Pomorzu. Widzimy zmiany rządów, stajemy się świadkami propagandy, przemocy, uprzedzeń, powtarzanych zabobonów, ale też poznajemy życie flisaków, czyli zawodu, który dziś kojarzy się z bardzo odległymi czasami i przez to egzotycznemu. Franciszek Szczęsny bardzo umiejętnie porusza kwestie starć między grupami społecznymi, działania nacisku rodzin i społeczności. Do tego poruszono problem przemocy w rodzinie, alkoholizmu, emancypacji, walczenia ze stereotypami. Małe społeczności są tymi, które najbardziej kontrolują swoich członków. Tu nic nie może się ukryć. A jednak jak bardzo się chce to można wiele zataić.
„Zakazana miłość” to przede wszystkim przybliżenie historii naszego kraju w najbardziej gloryfikowanym czasie. Widzimy zmiany, jakie zachodzą po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, obserwujemy stopniowe zatargi rosnące między Niemcami i Polakami oraz wykluczanie ze społeczności każdego, kto nie jest chrześcijaninem. Poza losami bohaterów mamy tu bardzo precyzyjnie nakreślone tło historyczne, odarcie wielu mitów z kłamstwa. Franciszek Szczęsny uzmysławia czytelnikom, że życie w powojennej Polsce (zarówno po wielkiej wojnie jak i II wojnie światowej) wcale nie było piękne, a ludzie nie mogli cieszyć się wolnością, bo na każdym kroku czyhała cenzura dosięgająca także naukowców. A teraz jeszcze najlepsza rzecz dla miłośników literatury faktu: książka powstała w oparciu o prawdziwą historię miłości. Marta mieszkająca w okolicach Kartuz mieszkała naprawdę. Był też Maks, ale tego autor nie zdążył poznać. Za to mógł wczuć się w jego skórę zgłębiając historię jego trudnego, ale jednocześnie szczęśliwego życia, bo nie ma większego szczęścia od miłości gotowej znieść każdą przeciwność losu. Jeśli czytaliście „Jaśminową sagę” Anny Sakowicz i lubicie taki klimat to i ta książka Wam się spodoba. Ja jestem zachwycona. Muszą przyznać, że wejście w świat utrwalony przez Franciszka Szczęsnego bardzo miło mnie zaskoczyło. Jego język jest precyzyjny, opisy trafne, spostrzeżenia celne. Wiele w tych obrazach możemy dostrzec rzeczy nam bliskich. Książka bardzo dobrze dopracowana. Czytelnik znajdzie liczne odesłania do źródeł, z których korzystał autor zabierający nas w świat mu bliski, czyli na Kaszuby.









poniedziałek, 29 listopada 2021

Pomadki


Rękawiczki jak rękawiczki: gubią się, ale to sezonowa zmora. Całoroczną zmorą są ginące pomadki. Z tego powodu kupuję takie w miarę tanie i dobre. No dobra: najtańsze, ale dobre.
Gubią mi się z dwóch powodów: wkładam do kieszeni różnych kurtek, torebki, na biurku zostawiam, do szuflady przy biurku, do torebki na wózku. I niby wszędzie jedna, a kiedy potrzebna to żadnej nie mogę znaleźć, albo znajduję puste opakowanie, bo mi dziecko namiętnie je wyjada. Był taki czas, że liczyłam na to, że jej to przejdzie. A gdzie tam.
Ostatnio zauważyłam u córki fascynację kosmetykami. Niby tylko idzie do toalety, a wychodzi z podmalowanym okiem. I to tak podmalowanym, że panda mogłaby się przy niej schować.
A co Wam podbierają Wasze pociechy.

Natasza Socha "(Nie)młodość"


Obok książek Nataszy Sochy nie potrafię przejść obojętnie. Każda z nich pełna jest humoru, życiowych paradoksów oraz wyzwań. Bohaterzy to zwyczajne osoby, które mogłyby mieszkać po sąsiedzku, a nawet być nami, bo z jednej strony pełni są wad, nieudolni, a z drugiej niepowtarzalni, fascynujący. I tak jest też w przypadku dwóch skrajnie innych kobiet zabierających nas do swojego świata. Marta ma trzydzieści lat i jeszcze do niedawna wydawało jej się, że życie stoi przed nią otworem. Zmieniło się to, kiedy jej wspólniczka oznajmiła, że wyjeżdża do Wiednia, aby tam założyć rodzinę. Wtedy do Marty dociera, że dała się oszukać jak dziecko i wcale nie jest wspólniczką salonu urody. Praktycznie z dnia na dzień zostaje bez pracy, bo nie ma gdzie przyjmować klientek. Na samodzielne wynajęcie lokalu też jej nie stać.
„Jak się okazało, równie dobrze mogłam zaufać głodnemu lwu i wsadzić mu rękę do paszczy. Albo pogłaskać po ogonie skorpiona, licząc na zrozumienie. Ludzie są gorsi od zwierząt, bo nieprzewidywalni. Głodny lew na pewno Cię zje, a skorpion ukąsi. Człowiek pogłaszcze po głowie, przytuli, a potem kopnie w dupę, choć to przecież sprzeczne z tym ,co zrobił wcześniej”.
Drugą bohaterką jest wiekowa Klarysa, która przez całe życie dbała o to, aby ćwiczyć pamięć, zdrowo się odżywiać, a mimo tego dopada ją demencja. Fakt ten dociera do niej, kiedy na skrzyżowaniu zapomina, gdzie chciała jechać samochodem i odkrywa, że w lodówce trzyma cukier. Wnuk zapewnia jej opiekę, ale do czasu otrzymania stypendium. Czy będzie dla niego kulą u nogi i nie pozwoli ma realizowanie marzeń, czy podda się i zamieszka w luksusowym domu „spokojnej starości”, który paradoksalnie nosi nazwę Hebe (starogrecka bogini młodości).
„Czasem sobie ich obserwuję. Siadam z boku i patrzę na te pomarszczone twarze i spowolnione ruchy. Wiem, że też kiedyś taka będę, ale ta przypadłość wydaje mi się odległa”.
Martę i Klarysę pozornie nie łączy nic. Jedna jest młoda, żywiołowa, ma przed sobą całą masę błędów do popełnienia, a druga już jest na skraju życia. Los krzyżuje ich drogi w Hebe, gdzie każda odmieni życie nie tylko drugiej, ale też całkowicie odmieni spokojny dom opieki. Zderzenie młodości ze starością przynosi zaskakujące wnioski: młodych i starych łączy więcej niż sami chcą to dostrzec.
„Fatalnie, że życia nie można sobie zaplanować, a potem tylko odhaczać poszczególnych punktów. I cieszyć się, że wszystko przebiega zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami. Nie wiem, czy istnieje na świecie chociaż jeden człowiek, któremu się to udało. Prawie każdy dostaje w prezencie jakieś idiotyczne niespodzianki, jakieś absurdalne zachwiania rzeczywistości, po których nagle wszystko staje na głowie. Dlaczego we wtorek masz pracę, a w piątek jesteś bezrobotna? Dlaczego w sobotę masz faceta, a w poniedziałek dowiadujesz się, że nie byłaś tą jedyną, drugą, ani trzecią też nie, tylko po prostu przerywnikiem? Dlaczego w maju jesteś szczęśliwa, a już na początku czerwca masz myśli samobójcze? Czy właśnie na tym musi polegać osławiona równowaga w przyrodzie? Na ciągłym balansowaniu między oczekiwaniami a rzeczywistością”.
Życie zaskakuje bohaterki. Czasem dobrze czasem źle tylko nigdy nie wiemy, co jest czym dopóki nie minie dużo czasu, nie poznamy innych ludzi, nie spróbujemy nowych rzeczy. Zmiany czasami są potrzebne. Nawet te złe, aby kiedyś w życiu mogło być dobrze.
„Czas ma to do siebie, że w ogóle nie przejmuje się naszymi pragnieniami”.
„(Nie) młodość. Czy kobiecość ma termin ważności” Nataszy Sochy to pouczająca i poruszająca lektura pokazująca nam, że mamy więcej wspólnego z innymi ludźmi niż przypuszczamy. Wiek, płeć, orientacja, kolor skóry to tylko sukienki, w które jesteśmy ubrani. Każdego z nas dotyka masa przykrych niespodzianek. Jedyne co możemy zrobić to sprawić, aby w ostateczności były one pozytywne.
Pisarka o błędach młodości i rozgoryczeniu starości pisze z humorem. Spostrzeżenia bohaterów często są trafne, dowcipne i dosadne.
„To nie wiek decyduje o tym, kto jest wredną świnią, tylko osobowość”.



niedziela, 28 listopada 2021

Hervé Debaene "Szachy. Wszystko, co trzeba wiedzieć o grze starej jak świat"


Szachy uchodzą za grę królewską (Szachy Jana Kochanowskiego). Za jej korzenie uznawane są Indie i Persja skąd przywędrowała do Europy. Do Polski przywędrowała ze wschodu, zachody i południa. Każdemu zapożyczeniu towarzyszyło także ulepszanie gry. Już w renesansie pojawiły się pierwsze podręczniki gry. Od XIX wieku istnieją światowe zawody w tej grze. Początek XX wieku to czas powstania Międzynarodowej Federacji Szachowej, a w drugiej połowie XX wieku można było już zagrać w nią na komputerze, a później przez Internet z kimkolwiek na świecie. Szachy zdecydowanie wróciły do łask i cieszą się coraz większym zainteresowaniem.
Jeśli marzycie o nauce gry to zapraszam Was do przyjrzenia się książce „Szachy. Wszystko, co trzeba wiedzieć o grze starej jak świat” Hervé Debaene. Muszę przyznać, że jest to udany debiut autora i ilustratora, który jest świetnym przykładem na to, co można robić po filozofii: co dusza zapragnie, a umysł wymyśli.
A co znajdziemy w książce? Wszelkie informacje niezbędne do nauki gry. Nim jednak do nich przejdziemy zostaniemy zabrani w egzotyczną podróż do średniowiecza, w którym przetrwać mogą tylko silni, odważni i sprytni. Najlepiej, kiedy ma się te wszystkie cechy na raz, bo w świecie królów, królowych i licznych wojen będzie potrzebne. W jaki sposób w czasach, w których o książki było trudno i niewiele osób potrafiło czytać ćwiczono umysł? Wykorzystywano do tego właśnie szachy. Dziś także należy do gier cieszących się tą dobrą sławą. Do tego łączy ona pokolenia.
Przyglądanie się szachom zaczniemy od planszy, na której rozgrywa się walka. Dowiemy się skąd wziął się pomysł na pierwszą składaną planszę i co wyróżnia szachy pośród innych gier. Kiedy już poznamy otoczkę przyjdzie czas na przyglądanie się kolejnym figurom. Tu mamy całe mnóstwo opisów ruchów, ćwiczenia szachowe, a następnie ich najlepsze rozwiązania, taktyki. Przy okazji poznawania figur autor podsuwa nam wiele ciekawostek z historii monarchii, dzięki czemu dowiadujemy się o rządach królowych, znaczeniu różnych urzędów czy uzbrojeniu.
Całość uzupełniają piękne ilustracje, które zdecydowanie przyciągają wzrok, sprawiają, że pod postacią pionków widzimy bohaterów średniowiecznych dworów oraz mamy wrażenie, że akcja ozywa. Pionki wydają się mieć osobowość i role społeczne. Bardzo dobrze zszyte strony i solidna oprawa dopełniają całość. Bardzo podoba mi się kolorystyka tej książki. Jest w niej coś królewskiego.
Zdecydowanie polecam.








sobota, 27 listopada 2021

Małe przebłyski

Wryło mnie dziś na spacerze. Serio. Idziemy i Olka jak zawsze sobie śpiewa, zbiera liście, łobuzuje. Dziś z żółwiem i wiewiórką wybrała się, aby kupić potrzebne składniki na bigos i gołąbki oraz zrobić najważniejszą sprawę: sprawdzić, czy nie ma dostawy swojaków w Biedrze.
Maszerowała ładnie i równo, czyli bez wieszania mi się na ręce, czekała, kiedy po psie sprzątałam, nie próbowała wyskakiwać na pustą jezdnię. Była skupiona. Jak zwykle miała powtarzać mówione przeze mnie wyrazy. Była "gla"(mgła), "licie", kot, pies. W pewnym momencie Ola mówi:
-Stój.
Aż mnie wryło, bo zawsze jak chciała siadać to popiskiwała, a dziś tak pięknie. A później powiedziała:
-Sedzeć.
No to usiadła, odpoczęła. Nawet nie wiecie jak taka komunikacja niesamowicie ułatwia opiekę i pracę z dzieckiem.
A tak było na hipoterapii :) Wszystkim, którzy nas wspierają dziękujemy.



Terry Denton "Niesamowity przewodnik po wszystkim"


Jeśli nie jest Wam obca seria „Domek na drzewie” wydawana przez Wydawnictwo Nasza Księgarnia to też na pewno kojarzycie nazwisko Terry Denton. Współautor (razem z Andym Griffithsem) tych niezwykle popularnych, zabawnych, przepełnionych rysunkami książek bazuje na humorze i zabawie. Każdy czytelnik z tych opowieści wyciąga tyle, ile sam jest też w nie wnieść. Jeśli zna systemy filozoficzne oraz teorie naukowe to niepozorne lektury dla młodzieży będą dla niego prawdziwą ucztą. Jeśli nie to będzie porwany w wir absurdalnych i zabawnych przygód bohaterów i dzięki temu czytanie będzie milsze.
W takiej zabawowej konwencji jest też solidnie oprawiony „Niesamowity przewodnik po wszystkim”. Nie znajdziecie tu topornych, nudnych definicji. Nauka to zabawa, eksperymentowanie, zadawanie pytań, szukanie odpowiedzi, ale też poznawanie podstaw, od których można wyjść. Autor wprowadza młodych czytelników (a powinni sięgnąć po tę lekturę nie tylko dzieci i nastolatki) w podstawowe zagadnienia, które każdy powinien znać po skończeniu szkoły podstawowej. Do tego zaprezentowana wiedza to taka, którą będzie można wykorzystać w praktyce. I to niekoniecznie na sprawdzianach oceniających poziom przyswojonej wiedzy. Publikacja zawiera wiedzę o Ziemi i kosmosie, ewolucji, budowie ciała, jego funkcjonowaniu oraz znaczeniu przyswajanych pokarmów, otaczającego nas świata (tworzenia energii, powstawaniu materiałów, reakcji zachodzącymi między różnymi związkami, ale też znaczenia idei i sposobu funkcjonowania społeczeństwa). Autor zachęca do zadawania pytań, dociekliwości, uważniejszego przyglądania się światu.
Musze przyznać, że przepadłyśmy w tej lekturze na kilka popołudni (jak na moją córkę to i tak dużo, bo zwykle po jednym czytaniu każe sięgać po kolejną książkę) i z zainteresowaniem czytałyśmy ciekawostki, które bardzo dobrze opracowano oraz rozmieszczono w taki sposób, aby wyjść od dużej rzeczy i przejść do małej. Na początku właśnie poznajemy wszechświat i dowiadujemy się o swoim miejscu w nim. Później dzięki wędrówce po swojej planecie zobaczymy różnorodne materiały, z których się składa. Bardzo prosto i obrazowo wyjaśniono wpływ Księżyca na Ziemię. Tu też nie zabraknie tematu grawitacji, soczewek, problemów z zanieczyszczeniem powietrza, sposobów oczyszczania go. Przy okazji omawiania pogody poruszono też temat elektryczności. Autor przez całą publikację pokazuje jak wszystko w świecie łączy się ze sobą i przeplata, uzupełnia.
Jestem miło zaskoczona, że w tak niewielkiej formie jest tak wiele wiedzy: od początków Wszechświata, życia po znane nam otoczenie, w którym pogoda bywa kapryśna, przyroda czasami delikatna, a czasami brutalna, a my jesteśmy otoczeni nie tylko całą masą zwierząt i roślin, ale przede wszystkim bakterii i wirusów, z którymi radzimy sobie lepiej lub gorzej. Najbardziej jednak podoba mi się rozdział 7, który jest kwintesencją podejścia autora do
„Niesamowity przewodnik po wszystkim” ma całe mnóstwo ilustracji, na których możecie rozpoznać bohaterów z serii „Domek na drzewie”. W pewien sposób jest wypełnieniem luki w dostarczaniu wiedzy czytelnikowi przez tamte książki. Tu jeden z bohaterów wciela się w Profesora od Niemal Wszystkiego. W życiu nierealne, ale kto zabroni fantazjować i w ten sposób rozwijać dziecięcy oraz młodzieżowy pęd do wiedzy?







czwartek, 25 listopada 2021

Agnieszka Kacprzyk "Skąd jestem?" il. Marianna Sztyma


Niby wszyscy dookoła tacy wyedukowani i wyzwoleni, ale kiedy z dziecięcych ust pada pytanie „A skąd się biorą dzieci?” często zapada krępująca cisza lub pojawiają się baśniowe wyjaśnienia o bocianach, kapuście, kupowaniu dzieci w szpitalu czy innym przybytku, zsyłaniu przez natchnione anioły itd., itp. Wersji jest wiele. Co dom i rodzina to inna tradycja kłamania dzieciom o sprawach ważnych. W wielu książkach dzieci nadal traktowane są jak kretyni, którym absolutnie nie wolno mówić prawdy o narodzinach, bo to je zgorszy lub sprawi, że będą wyuzdane, zseksualizowane i przez to będą dążyć do seksualnych zachowań (niestety takie przekonania nadal pokutują). Pamiętam jak jeszcze przed narodzinami mojej córki znajoma z wielkim oburzeniem opowiadała o koleżance, która własnemu dziecku powiedziała, że w brzuchu rośnie przyszłe rodzeństwo, bo przecież nie powinna opowiadać o tak intymnych sprawach. A czy ciąża jest aż tak gorszącą sprawą skoro ją widać na pierwszy rzut oka? Czy demonizowanie aktu poczęcia jest tym, co dzieciom pomaga w zdobywaniu wiedzy i oswajaniu się ze zmianami, uczeniu szacunku i nieprzekraczaniu granic? Zdecydowanie nie.
Rozmowy na temat ciała i seksualności bywają dla rodziców trudne i krępujące bez względu na wiek dziecka, ale trzeba nauczyć się mówić o sprawach, które nas dotyczą, przygotować dzieci do dorosłości, nauczyć ich szacunku, poszanowania granic intymności i odpowiedzialności za czyny. Ważne, aby nasze rozmowy były dostosowane do wieku rozmówcy oraz granic jego zainteresowań. Jeśli pojawia się temat ciąży to możemy nawet małym dzieciom opowiedzieć o niej prosto, co udowadnia nam Agnieszka Kacprzyk w książce „Skąd jestem?” z ilustracjami Marianny Sztymy.
Lektura uzmysławia nam, że edukację seksualną warto zacząć od nazywania części ciała. A kiedy nasze pociechy poznają różne części ciała? Zdecydowanie jeszcze przed pójściem do przedszkola. Baa, często razem z nauką mówienia mamy wskazywanie części ciała. Proste, zwyczajne, bez tabu, skrępowania. Kiedy już mamy tę podstawową bazę wyjściową możemy spokojnie czekać na zadanie pytania i stawić mu czoło samodzielnie lub z lekturą. Myślę, że w tym drugim przypadku będzie łatwiej, bo to, co powiemy jest już wielokrotnie przemyślane, a wiedza odpowiednio dawkowana.
„Skąd jestem?” to opowieść o kilkuletnim Leosiu, któremu rodzice oznajmiają, że w brzuchu mamy jest jego siostrzyczka. Chłopiec w prosty sposób dowie się skąd się tam wzięła, co robi, jak się żywi i w jaki sposób pojawi się na świecie. Dostrzega, że brzuch mamy jest coraz większy i większy, przez co ma ona mniej siły na zabawę. Dowiaduje się też, że i on był w mamy brzuchu, a po narodzinach odcięto mu pępowinę, przez którą się żywił i dzięki temu ma ślad na brzuchu w postaci pępka.
Agnieszka Kacprzyk posługuje się prostym, naturalnym, nieco potocznym językiem. Dialogi między rodzicami a dzieckiem pokazują nam, w jaki sposób podejść do tematu seksu, ciąży, porodu, rodzicielstwa. Znajdziemy tu proste, obrazowe wyjaśnienia pozwalające dziecku wyobrazić sobie wszystkie poruszane kwestie. Dowiaduje się, że mama dostaje od taty nasionko, które w jej brzuchu rośnie. A jak ono się tam znalazło? Też odpowiedź jest prosta: „Spójrz. Ten klucz pasuje do dziurki. Podobnie jest z cipką. Siusiak też do niej pasuje”. Leoś dowiaduje się też o tym, że aby posiadać takie nasionka i zostać tatą musi być dorosły. Na razie to wyjaśnienie przedszkolakowi wystarczy, a kiedy już nie będzie starczało przyjdzie czas na opowieść o dojrzewaniu. Pojawia się tu też temat miłości, czułości, pragnienia bycia rodzicem.
Wielkim plusem jest tu mówienie o narodzinach w prosty sposób. Autorka nie zastępuje nazw organów płciowych wyszukanymi wyrazami, ale używa potocznych, powszechnie znanych nazw. I właśnie może z powodu traktowania dziecka poważnie mamy odczucie dużej miłości, zrozumienia, gotowości do pokazania i objaśnienia mu świata na poziomie jego gotowości.
Całość uzupełniają proste, ale i wymowne jak ujęcie noworodka w objęciach płatków kwiatów. Dobrze zszyte strony oprawiono w solidną, kartonową okładkę, dzięki której jest to lektura estetyczna i trwała. Mojej córce bardzo się podoba. Zwłaszcza, że widzimy w tej lekturze spokojne wyjaśnienia rzeczy bliskich dziecku, brak tworzenia aury wstydliwości i poczucia, że intymność jest grzeszna, więc należy o niej rozmawiać cicho. Oczywiście intymne tematy są poruszane w domu, kiedy każdy ma czas na to. Widzimy małego bohatera pewnego tego, że rodzice zawsze odpowiedzą na jego pytania. Ciekawość świata Leosia nie jest tłamszona zbywającymi odpowiedziami, że dowie się jak będzie większy lub dowie się w szkole. Rodzice pozwalają mu ma poszerzanie wiedzy i jest on z tego dumny, przetrawia uzyskane wiadomości i wie, że i on kiedyś będzie mógł zostać tatą. Do tego mamy tu piękne pokazanie pewnego rodzaju równości ze zwierzętami, porównanie do ich sposobu rozwoju i karmienia młodych, dzięki czemu do dziecięcego słownika trafia też słowo ssaki.







Rejestracja ciąży


Od nowego roku rejestracja każdej ciąży...
I co? Ustawiacie się już w kolejkach?
Pozostaje zrobić tak: zrobić sobie apteczny test i od razu kupić tabletki poronne, żeby omijać lekarzy i nie być skazaną na zabicie pod pretekstem ratowania płodu. Innego wyjścia ochrony własnego życia nie ma w tym kraju.

Wścibska płeć

Nie wiem jak u Was, ale u nas od kilku dni jest deszczowa aura. Kałuże zawsze cieszą się powodzeniem u Oli. Mimo upływu lat jest nimi podekscytowana i z tego powodu na długie spacery trzeba zabierać zapasowe zestawy ubrań. Im zimniej tym bardziej wypchane torby zapasami, więc czasami idziemy jak rodzina wędrownych Romów przemieszczających się ze swoim dobytkiem… Zawsze na przebranie szukam miejsca poza zasięgiem ciekawskich oczu. Bogacenie się ludzi wpływa tu bardzo korzystnie, bo kontenery są obudowane i można sobie ze spokojem przebrać dziecko między kontenerem a ścianką. Najlepiej oczywiście w toaletach, ale tych publicznych w prowincjonalnym mieście jak kot napłakał, czyli jedna na OKW w ośrodku, jedna w przychodni na Świętosławy, jedna w przychodni przy urzędzie. Wolimy z nich jednak nie korzystać i raczej mamy małe szanse, bo otwarte tylko od poniedziałku do piątku. Pozostaje toaleta przy stacji paliw, gdzie jedna ze starszych pracownic pouczyła mnie, że ich toaleta nie jest przebieralnią i że jest tylko dla klientów. Jak dla klientów to kupowałam wodę demineralizowaną do karczera. No, ale wody mam już zapas… i nie zawsze jestem wystarczająco blisko tej toalety. Czasami szybciej byłoby wrócić do domu, czyli wymrozić dziecko kilkanaście minut w mokrym ubraniu. Wchodzimy za te słynne kontenery z dala od kamer i zmieniamy. Głównie spodnie i bieliznę.

Przebieram Olę za budką znajdującą się za sklepowym kontenerem.
-A pani, co tu robi? – Pyta się jakiś wścibski mężczyzna w moim wieku.
-A pan co tu robi? – Odpowiadam zaskoczona pytaniem na pytanie.
-Sprawdzam co pani tu robi.
-Sprawdzam, czy jakiś nadmiernie ciekawski facet przyjdzie sprawdzić, co ja tu robię, bo ma zbyt nudne życie, żeby zająć się sobą. – Odpowiadam i każę Oli usiąść w wózku, bo już udało nam się zmienić mokre spodnie na suche. Chowam mokre do torby.
-A co tam pani chowa do torby?
-A co pan taki ciekawski? Sobą się zająć, a nie napotkanymi matkami, a jak już pan chce się zajmować matkami niepełnosprawnych dzieci to może pan darowiznę na konto w fundacji wpłacić, a nie przeszkadzać pytaniami.
Tak, bywam niemiła na wścibstwo i nadmiar zainteresowania, w miejscach, w których nie prowadzą żadne ścieżki spacerowe i jeśli matka z dzieckiem tam idzie to naprawdę ma ważny powód, żeby tam zawędrować.
Zastanawia mnie skąd w mężczyznach (tylko oni są w stanie poczłapać za kobietą z wózkiem, żeby sprawdzić, co ona tam robi) taki poziom konieczności kontroli matek. Jeszcze nigdy nie poszła za mną kobieta, żeby sprawdzić, co ja będę robiła lub co robię. Mężczyźni tak. Wiem, że nie wszyscy mają te zapędy, bo większość jednak ignoruje, ale z doświadczeń wiem, że wścibstwo to jednak domena mężczyzn. Zwłaszcza, kiedy ta baba- ich zdaniem- robi dziwne rzeczy. A ja jestem zdecydowanie taką, która robi całe mnóstwo dziwnych rzeczy: choćby łażenie z dzieckiem w wózku po nocach, żeby w spokoju zasnęło. Ile ja się nasłuchałam od takich napotkanych panów ostrzeżeń, że mnie w MOPS-ie zgłoszą, sprawę na policji oddają. Ale bywają też panowie, którzy to moje łażenie potrafią docenić. Jakieś 6 lat temu wędrowałam w nocy z Olą i w czasie przebierania dziecka natknęłam się na leżącego pod kontenerem człowieka. Zadzwoniłam na pogotowie. Okazało się, że miał jakiś udar, wylew czy inny zawał. Za to dostałam piękny bukiet na Walentynki i pudełko czekoladek od niego. Nie wiedział kto go uratował, ale kiedy mu powiedziano, że taka kobieta, co to z dzieckiem i psem po nocach łazi to od razu zgadł o kogo chodzi. Moje dziwne zachowania mają plusy i nie zawsze jestem zołzą ;)


środa, 24 listopada 2021

Alex Alice, Alain Ayroles "Chimery Wenus" il. Etienne Jung


XIX wiek to czas stali i pary. Wielkie wynalazki i ambicje szły równolegle do zmian społecznych, odkrywania nowych terytoriów, mierzenia coraz wyżej i śmielszego patrzenia na ludzkie możliwości. Dawna klasa rządząca odchodziła w niepamięć. Szybko zmieniały się układy sił. Do takich czasów zabierają nas twórcy „Chimer Wenus”. Rok 1873 to w komiksie we Francji czas rządów Napoleona. Jeśli nawet lekko naciągniemy historię i daty to, albo chodzi o Napoleona III, który zmarł w styczniu, albo o Napoleona IV wywodzącego się z linii brata Napoleona Bonapartego. Był on ostatnim pretendentem do tronu, którego nie objął. Zamiast tego ruszył z Brytyjczykami na wyprawę badawczą do Afryki, gdzie zginął. Jak widzicie jest to przełom zmian, ale też otwarcia na odkrycia. To tyle na temat czasu, w którym osadzono akcję. Jak widać jest ona całkowitą kreacją miłośników rodu Bonapartych. Reszta to science fiction. Pierwszy tom otwiera występ sławnej i pięknej aktorki wcielającej się w rolę Wenus wyłaniającej się z morze. Widok przyciągający każde męskie spojrzenie. Nawet tych, którzy za operą nie przepadają. Koniec XIX wieku jest tu czasem kojarzący nam się z bogatymi strojami, nierównością, łamaniem konwenansów, a jednocześnie jest tu spory powiew technologii. Technologia poszła tak bardzo do przodu, że przypomina tę z książki „Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi” Juliusza Verne’a. Z tą różnicą, że komiksowi bohaterzy zabierają nas w podróż po kosmosie, a nie po głębinach.
Piękna aktorka wyrusza w podróż na Wenus w poszukiwaniu ukochanego skazanego przez Napoleona III bezwzględnego dla swoich przeciwników. W wizji tej jest sporo prawdy, bo były to jeszcze czasy, kiedy nie zawracano sobie za bardzo głowy więźniami tylko wysyłano poza kraj, gdzie pod okiem wojska mieli budować imperium. I tak jest też tutaj: skazańcy pracowicie rozbudowują infrastrukturę. Robią to w warunkach niezwykle trudnych, bo Wenus jest na innym stadium rozwoju. Osoby przebywające tam mogą zobaczyć prawdziwe dinozaury. Pięknej aktorce towarzyszy książę upojony władzą i pragnący wzbogacenia, wojskowi oraz dwóch miłośników planety i podróży, a także znane medium, czyli mamy tu wszystko to, co ważne w XIX wiecznym świecie. Z drugiej strony mamy kolonię skazańców, którzy każdego dnia muszą ciężko pracować i walczyć o przetrwanie.
W pierwszym tomie otwierającym serię lekko nakreślono główne wątki i zaprezentowano bohaterów. Mamy krótkie sceny, w których naprzemiennie przeplatają się losy kilku osób. Poznajemy tragiczną opowieść o rozdzielonych kochankach, wielkiej miłości, czułej i wiernej piękności, dobrze wykształconym, ale biednym poecie, prymitywnym księciu, posłusznym wojskowym. Planeta, na której lądują jest piękna i niebezpieczna. Bohaterzy przekonują się, że nie ma co igrać z naturą, bo ona potrafi się bronić i czasami bywa mściwa.
Piękna historia ma rozmach, którym przypomina opowieści Juliusza Verne’a zafascynowanego postępem i technologią. Alternatywna wizja świata pokazuje rzeczywistość, w której postęp techniczny jest tak duży, że ludzie mogą podróżować w kosmos. Poruszono też kwestię finansowania i sławnych loterii pozwalających na daleką wyprawę. Do tego dochodzi znana walka o wpływy mocarstw. Nawet Wenus nie jest wolna od starć Francuzów z Brytyjczykami.
Graficznie komiks jest estetyczny. Bohaterzy ubrani w stroje z epoki, ale jednocześnie otoczeni wynalazkami. Twarda oprawa i dobrze dobrane kolory przyciągają uwagę czytelników. Z opowieści wyłania się też  ważna nauka: pozory mylą. Jak bardzo musicie przekonać się sami sięgając po komiks.







Artur Daniel Liskowacki, Bogdan Twardochleb "Przybysze i przestrzenie. Szkice o pisarzach szczecińskich"



Ziemie Odzyskane to teren szczególny, na który po wojnie nowi osadnicy przynieśli wzorce kulturowe z rodzinnych stron. Niektórzy w swojej twórczości zawierali tęsknotę za dawnym światem, wzdychali do krajobrazów z młodości. Ich egzystencję oraz twórczość kształtowały też lepsze lub gorsze warunki mieszkaniowe, bo mimo że były to ziemie opuszczone, mieszkań było zdecydowanie zbyt mało na potrzeby napływającej ludności. Wielu tworzyło w nędzy, niedostatku, który nie powstrzymywał ich od bycia barwnymi ptakami na tle szarego otoczenia. Po śmierci, w świadomości nielicznych czytelników, zostali wypchnięci poza granice pamięci, która jest ważna nie tylko dla twórców, ale i dla tych, którzy pragną zrozumieć tamte dziwne czasy. Artur Daniel Liskowacki i Bogdan Twardochleb w książce „Przybysze i przestrzenie. Szkice o pisarzach szczecińskich” przypominają ważne dla miejscowej literatury postacie, opowiadają nie tylko o ich twórczości, ale też i wyzwaniach, jakie stawiało przed nimi życie w nowym miejscu, w nowej dyktaturze. Publikacja ta nie jest pierwszą próbą utrwalenia tych minionych postaci, ale najnowszym przeglądem, w który wpleciono codzienność osób tworzących literaturę w Szczecinie.
Dobór bohaterów książki jest ciekawy, bo w publikacji liczącej około sto trzydzieści stron trudno zmieścić wszystkich twórców. Zawarte w publikacji teksty to w pewnym sensie przedruk szkiców, które ukazywały się na łamach „Kuriera Szczecińskiego”. Teksty są niedługie, językowo żywe, ukazują codzienność prezentowanych osób. Dopracowane, czasami rozbudowane, trafiają w postaci książki do szerszego grona odbiorców, dzięki czemu możemy zobaczyć twórców pomnikowych, w pewien sposób wyklętych, nieodnajdujących się w rolach społecznych, jak również wielu przykładnych obywateli. Nie ma jednego przepisu na bycie zapamiętanym, utrwalonym i inspirującym. Każdy z twórców podąża własną drogą i autorzy tekstów pięknie to pokazują. Z dwudziestu tekstów wyłaniają się nie tylko sylwetki pisarzy, ale też codzienność Polaków przybyłych do Szczecina po wojnie. Liskowacki i Twardochleb za cel postawili sobie pokazanie szczecińskiego środowiska literackiego, ale opowiadając o zmianach w życiu, trudach, wyzwaniach, relacjach z władzą, dają coś więcej: jest to obraz miasta, warunków, w jakich przyszło żyć każdemu, kto tu trafił. Wprowadzają czytelnika w labirynt zależności oraz trudów, jakim musieli stawić czoło pisarze i poeci zmuszeni ważyć każde słowo, zmuszeni do godzenia się z decyzjami cenzorów i walczący o przydział papieru. W „Szkicach” utrwaleni są tacy twórcy, jak Nina Rydzewska, Maria Boniecka, Franciszek Gil, Ryszard Liskowacki, Jerzy Pachlowski, Katarzyna Suchodolska, Zbigniew Brzozowski, Helena Raszka, Joanna Kulmowa, ale to nie wszyscy. Jedni przybyli tu z konieczności, innych władze miasta skusiły wizją pięknej przyszłości. Łączy ich to, że są spoza Szczecina i jego okolic. Tylko jeden z pisarzy, Henryk Banasiewicz, tworzy w miejscu urodzenia. Pozostali to powojenni wędrowcy mający wypełnić pustkę i uciekający przed zagarnięciem ich w ramy innego, wrogiego państwa przez przesunięte granice. Pochodzący z dopiero co utraconych Kresów, z Syberii, Kazachstanu, Mandżurii, ale też i z Wielkopolski stają się budowniczymi kultury, kronikarzami mijających obrazów, aby mogły one dotrwać do naszych czasów na kartach ich książek. Różnorodność pochodzenia przyczyniła się w pewnym sensie do wielokulturowości.
Opowieść o szczecińskim środowisku literackim jest pretekstem do pokazania dróg, jakie przemierzyli poszczególni twórcy. Większość z nich zaczyna się jeszcze przed wojną, kiedy to w zupełnie innym środowisku żyli i tworzyli, bywali już rozpoznawani. Miasta odzyskane potrzebowały takich artystów, aby kształtować poczucie patriotyzmu regionalnego, kreować przywiązanie do nowych ziem. Twórcy często dostawali jasne wskazówki od władzy, o czym mają pisać. Jedni stosowali się do nich świetnie, a inni szli pod prąd wyrzucający ich nie tylko poza margines życia twórczego, ale też społeczeństwa.

Autorzy „Szkiców” wprowadzają czytelnika w stylistyki prezentowanych twórców. Mamy piękną analizę sposobów pokazywania świata a także informacje o dalszych losach tekstów. Czytelnik dostaje ogrom informacji o wydanych i odkrytych tekstach, ale też zostaje uświadomiony, że jeszcze wiele prac może pozostawać nieodkrytych, wiele jest niedocenionych lub zostało zniszczone przez spadkobierców. Pisane bardzo przystępnie „Szkice” dalekie są od naukowego żargonu, ale nie brakuje im hermeneutycznego i komparatystycznego podejścia pozwalającego umiejscowić postacie pisarzy na tle innych twórców. Są to szkice pełne ciekawostek i żywych, barwnych portretów, dzięki czemu mogą zachęcić do poszukiwań i poznawania historii, zgłębiania okoliczności powstawania sztuki oraz poczucia przynależności na ziemiach, które polskie nie były, a takimi musiały się stać. Patrząc na życie twórców, widzimy, w jaki sposób powoli wypełniano pustkę, aby nadać jej wymagane kształty. Tutaj literatura bardziej niż gdziekolwiek indziej staje się narzędziem programowania społecznego, o czym zapominamy, pędząc od nowości do nowości, którymi ciągle zalewa nas rynek wydawniczy. Zapominamy o dawnych problemach osób tworzących, ich obijaniu się o cenzurę, konieczności dostosowania tekstów do obowiązującej narracji politycznej. „Przybysze i przestrzenie” pięknie nam to przypominają. Mało tego: uświadamiają, że każdy z nas jest przybyszem w określonej przestrzeni i ma wpływ na kształtowanie jej. Ta podróż w przeszłość to świetny czas na hermeneutyczną i komparatystyczną refleksję pozwalającą uświadomić sobie różnice sposobów patrzenia oraz świat wartości, przypomina nam, że w oceanie działalności innych skazani jesteśmy prędzej czy później na zapomnienie, bo kolejne pokolenia będą pędzić za tym, co nowe, więc dla nich ciekawe. Pochylanie się nad przeszłością to też pewnego rodzaju przeglądanie się w niej. Szukanie punktów wspólnych, a nie tylko dostrzeganie różnic. Właśnie te momenty łączenia i nakładania się są interesujące, bo posiadając taką świadomość, stajemy się czytelnikami inaczej odczytującymi także najnowsze teksty, poszukującymi w przeszłości tego, co wartościowe i czasami wyparte przez czas, ale zachowane w tekstach dawnych twórców nawet, kiedy owe teksty wydają się nieaktualne, nieporadne, a ich język trąci myszką. Bo i też nieporadni bywali twórcy, którzy często z powodu wojennej zawieruchy nie otrzymali wystarczającej edukacji. To jednak nie powstrzymywało ich przed przemawianiem przez swoje dzieła do ludzi i w pewien sposób wpływania na nich. Literatura utrwala to, co minione, staje się pomnikiem znaczeń i wydarzeń, przypomina je za każdym razem, kiedy wchodzimy w zapomniane teksty. I właśnie z tego powodu zbiór szkiców Liskowackiego i Twardochleba jest pracą ważną i potrzebną.
Zapraszam na stronę wydawcy


Autyzm w poczekalni

Czytam sobie właśnie książkę Natasza Socha "(Nie)młodość" i tak mi się przypomniała sytuacja z pewnego urzędu. Jak wiecie jestem z tych matek ciągających wszędzie dziecko. Robię to z dwóch powodów: nie lubię wyręczać się innymi i chcę, żeby dziecko uczyło się przez obserwację.
Siedzimy sobie w poczekalni. A raczej ja siedzę. Pies leży przy nodze i wzdycha ze szczęścia, że Ola nie zahaczyła go niechcący kolanem tylko grzecznie rozkłada się na podłodze ze swoimi zabawkami. Wtedy była faza na czekoladowego króliczka. Nie był on brązowy, ale kiedy był nowy był o zapachu czekolady. Tak do 10 prań. Oczywiście leżenie Olki spotkało się ze spostrzeżeniami, że dziecko się pobrudzi.
-Mamy pralkę w domu - mówiłam, bo nie chciało mi się po raz kolejny wchodzić w dyskusję, dlaczego wolę dziecko rozkładające się w spokoju na podłodze niż drące się jak zarzynane prosię.
Po długim czekaniu przyszedł starszy pan. Zmierzył nas wzrokiem. Usiadł i coś burczał pod nosem o rozwydrzeniu. Siedziałam skupiona na Oli i psie (żeby się dzieciaki łapami i rękami nie poszturchały). Przyszła kolejna osoba (kobieta tak z 20 lat starsza ode mnie). Popatrzyła na mnie, a ja jak ja (sukienka czymś wybrudzona, bo mi dziecko buzię od lodów w nią wytarło). Usiadła obok starszego pana. On do niej:
-Widzi pani, co to się teraz wyprawia. Młodzi roszczeniowi, wszędzie się z tymi swoimi dzieciakami pchają i jeszcze psy zabierają ze sobą. Kiedyś to było nie do pomyślenia, żeby kobieta do urzędu się z dzieckiem pchała. A teraz? W dupach się poprzewracało.
-Ma pan rację. Dzieci i starcy powinni siedzieć w domu, żeby nie razić młodych i sprawnych swoją niedołężnością. Zwłaszcza tą emocjonalną - powiedziałam i wstałam, bo właśnie była moja kolej do wejścia na audiencję do urzędnika.
Uwielbiam ludzi, którzy mieli okazję żyć w tych lepszych czasach i przez to współczesność ich uwiera.

poniedziałek, 22 listopada 2021

Grażyna Bąkiewicz "Skąd te krzywe usta, Bolesławie?" il. Artur Nowicki


Dopóki sami czegoś nie zobaczymy na własne oczy, nie zbadamy to nie możemy być tego pewni. Historia to nauka, w której dociekanie prawdy jest trudne. Im dalej w przeszłość tym gorzej, bo nie tylko mniej źródeł, ale też wiele informacji nieprawdziwy, wybielanie władców w myśl zasady, że zwycięzcy piszą historię. Takie rzeczy uświadamia nam autorka serii „Ale historia…” Grażyna Bąkiewicz będąca nauczycielką historii i pragnącą uczniom w przystępny sposób przybliżyć dawne losy. Tym razem zapraszam Was na spotkanie z Bolesławem Krzywoustym, władcą, który cieszył się uznaniem, bo prowadził wiele bitw. W obrazach zawartych przez Galla Anonima to władca dobry. Jaka jest prawda? Zdecydowanie warto się przekonać wędrując z kolejny bohaterem serii w przeszłość. Tym razem na wycieczkę zabierze nas Julek należący do bandy Słonia (klasowego łobuza i syna dyrektora).
Przygoda zaczyna się od odwrócenia uwagi Cebuli od testów, które czekają uczniów. Cebula wpada na genialny plan: wyśle kolegę w przeszłość. No i pada na Julka, który trafia do Polski, w której rządzi Władysław Herman, ale faktyczną władzę sprawuje okrutny palatyn Sieciech. Władca marzy o synu, który będzie prawdziwym księciem. Niby już ma jednego, ale nie urodziła go księżniczka. Swoje starania przypieczętowuje ofiarowaniem słynnemu zakonowi figurki dziecka ze złota.
Szybko okazuje się, że przypadkowa podróż jest też tematem lekcji i w ten sposób Julek po raz drugi w ciągu doby wyruszy do XII wieku, gdzie uczniowie będą musieli wyjaśnić zagadkę przydomku Krzywousty. Teorii jest wiele. Która prawdziwa? Jakim faktycznie władcą był Bolesław? Jak wyglądały jego relacje z bratem? Ile prawdy tkwi w opowieściach o bitwie na Psim Polu i głogowskich dzieciach? Gdzie mieściła się stolica Polski? Na te i wiele innych pytań znajdziecie odpowiedź w książce. Możecie być pewni, że dzięki niej będziecie mieć świetną rozrywkę i dobre przygotowanie do lekcji.
Po raz kolejny Grażyna Bąkiewicz pokazuje nam, że historia jest niezwykle ciekawa, a do tego zobaczymy, że kryje ona w sobie wiele tajemnic. polityczne sprawiają, że pewne rzeczy zostają zakłamywane. Im bardziej odległe czasy tym mniej o nich wiemy, tym bardziej wydarzenia mogą być przedstawione w odmiennym świetle. Badacze starają się poznać czasy, odkryć znaczenie dokumentów, ale często bywa to bardzo utrudnione: mamy za mało źródeł, a do tego są one wyrazem dawnych sympatii politycznych. A co by było gdybyśmy mogli podróżować w czasie? Pewnie niedługo będzie to możliwe. Nim jednak nastąpi Grażyna Bąkiewicz zabiera nas na przykładową lekcję historii w przyszłości. Bohaterzy serii książek „Ale historia…” nie ograniczają się do czytania nudnych podręczników, czas jest rozciągły, istnieją ławki do przenoszenia w czasie.
Niezwykły nauczyciel pozwalający poznać dzieciom przeszłość to rozmiłowany w „wiatrach przeszłości” pan Cebula lubiący korzystać z wszelkich możliwych pomocy dydaktycznych. Jego ulubioną są nietypowe ławki zabierające uczniów na wycieczki w przeszłość. Kto nie lubi wycieczek, a do tego takich, w których można wszystko zobaczyć i dotknąć? O ile łatwiej byłoby nam się uczyć w ten sposób. Aleks i jego klasa jednak tego nie doceniają, a wszystko przez to, że ławki nie do końca działają tak jak powinny. Jakby tego było mało w pierwszej części („Mieszko, ty wikingu!”) Aleks myli daty i w czasie próbnego lotu przez przypadek trafia do Archiwum Watykańskiego, w którym leniwy skryba przekręca i streszcza bardzo ważny dokument: oddanie w opiekę Państwa Polskiego Watykanowi. Z Mieszka robi się Dagome, czego wyjaśnieniem zajmowało i zajmuje się wielu historyków. We właściwej misji zadaniem dzieci będzie znalezienie odpowiedzi czy Mieszko I był wikingiem. W książce nie zabraknie „wiedźmy”, opisów zwyczajów, informacji o wyprawach wojennych oraz przeprawach handlarzy niewolników. Pozornie niewinna wycieczka zmieni się w walkę o przetrwanie.
W kolejną („Kazimierzu, skąd ta forsa?”) podróż zabiera nas dwunastoletnia Zuza (koleżanka Aleksa z klasy) posiadająca niezwykłe umiejętności, pełna pasji, poczucia humoru, bardzo inteligentna, uparta i sprytna. Stara się być jak najlepszą uczennicą, ponieważ marzy o łapaniu promieni słonecznych do wiadra. Jest to zajęcie niesamowicie trudne i dziewczynka pragnie udowodnić rodzicom, że można pracować inaczej, efektywniej, radośniej. Z tego powody zdobywa kolejne elementy wyposażenia i stara się być bardzo aktywna w szkole, by rodzice chcieli kupić jej kolejne rzeczy. Do szkoły idzie w bojowym nastroju: zdobędzie same piątki. W czasie lekcji z panem Cebulą gromadka dzieci ląduje w średniowieczu, w którym miasta cuchną, w ich okolicy grasują bandy zbójów, kobiety nie mają żadnych praw i nie mogą się uczyć. Przemierzają średniowiecznymi, niebezpiecznymi traktami, uczestniczą w życiu ludzi, poznają ich problemy, a nawet trafiają do ciemnych lochów. Przy okazji poznają podział społeczny, prawo, dowiedzą się w jaki sposób król wprowadza zmiany i dba o swoich poddanych. Poznają też legendy o królu wędrującym w chłopskim stroju i wypytującym poddanych czy żyje im się dobrze. Dowiedzą się również dlaczego prawo targowe było tak bardzo ważne dla miast. Po wielu interesujących, czasami niebezpiecznych przygodach mogą zamienić kilka słów z królem Kazimierzem Wielkim.
„Jadwiga kontra Jagiełło” pozwala dzieciom poznać renesans, dowiedzieć się o konflikcie z Krzyżakami, umiejętnościach dyplomatycznych Jadwigi i Jagiełły. Tym razem głównym bohaterem jest Karol nazywany przez wszystkich Gruby ze względu na masę ciała. Jako jedyna osoba w rodzinie nie przestrzega diety, ciągle szuka nowych przepisów na łakocie i myśli o podjadaniu. Kiedy w czasie lekcji historii trafia do XIV-XV wieku jedyne, co go interesuje to zdobycie przepisu na ówczesne smakołyki. Odkrywa jak bardzo kosztownym luksusem były dawniej słodycze, a przy okazji odkrywa, że królowa także lubiła słodycze i była świetną przywódczynią wojska, ponieważ dzięki niej Ruś Czerwona była polską oraz Witold chciał pomóc Władysławowi w walce z Krzyżakami. Po zwycięskiej bitwie pod Grunwaldem odwiedzi Malbork, gdzie jego głównym celem jest… poszukiwanie przepisów na niezwykłe smaczne cukierki. Co kryje się pod nazwą słodyczy nazywanych „Krzyżakami”? Przekonajcie się sami.
Kolejne losy naszego kraju możemy poznać dokładniej w książkach „Zygmuncie, i kto tu rządzi”, z której dowiemy się o podziałach wewnątrz pozornie równej szlachty, o migracji Żydów do Polski, czego uczono na Akademii Krakowskiej, kim był Andrzej Frycz Modrzewski i kto w XVI wieku rządził Polską. Ta książka obfituje w ilustracje z opisem ubiorów poszczególnych grup szlachty, co pozwoli wprowadzić czytelników nie tylko w wir wydarzeń, ale i modę.
W „Stasiu, co tu robisz” przenosimy się do XVIII-wiecznej Polski prowadzonej do upadku przez liberum veto, wewnętrzne kłótnie i kolejne rozbiory. Poznamy ówczesny sposób rządzenia krajem i dlaczego zbyt duże rozczłonkowanie oraz pozwolenie, aby jeden głos mógł przeważyć przeciwko postępowi może przyczynić się do upadku kraju.
Z książki „Mamy niepodległość” dowiemy się, co stało się z regaliami, w jaki sposób je wykorzystano. Młodzi podróżnicy  w czasie zapoznają się też z bardzo ważną postacią: Ziutkiem, czyli Józefem Piłsudskim na różnych etapach życia. Dowiedzą się kiedy i dlaczego trafił do więzienia oraz dlaczego stał się ważnym wodzem, jaka była jego rola w odzyskaniu niepodległości. Wszystko oczywiście bardzo uproszczone, ale wystarczająco bogate jak dla uczniów szkoły podstawowej, u których kolejna część przygód klasy zabieranych przez pana Cebulę w przeszłość na pewno rozbudzi ciekawość przeszłością.
W tomie „Ta potworna wojna” poruszono takie problemy jak ratowanie cennego obrazu „Bitwa pod Grunwaldem”, przyjaźń między niektórymi Niemcami a Żydami, prześladowanie Żydów i Polaków przez Niemców, zakazy, łapanki, strzelaniny, Hitlerjugend, popieranie agresji młodzieży, zsyłki do obozów, ratowanie dzieci, hitlerowska retoryka i manipulacja, istnienie partyzantki, ambicje Niemców. Wszystko jak zawsze w bardzo przystępnej formie, a jednocześnie niepozostawiające złudzeń, że były to bardzo ciężkie czasy dla Polaków i Żydów.
„Ta śmieszna i potworna PRL” zabiera nas do czasów bliższych. Lądujemy w PRL-u czyli Rzeczypospolitej Polsce Ludowej. Po tomie „Ta śmieszna i straszna PRL" oprowadzi nas Mela mająca niezwykły dar naprawiania wszystkiego (wynik wybuchu wspomnianego wcześniej błyskacza). Tym razem pan Cebula postanawia zabrać dzieci do świata ich dziadków. Robi się ciekawie, bo okazuje się, że Meli udaje się spotkać babcię i dzięki temu dzieci lepiej poznają ówczesne realia. Celem misji jest dowiedzenie się, dlaczego panował deficyt papieru toaletowego. Wnioski będą zaskakujące. Nim dzieci do nich dojdą poznają to i owo. Zobaczymy jak wyglądała propaganda, czym był patriotyczny obowiązek, jak obchodziło się święta narodowe, kim był stacz kolejkowy, zobaczymy ludzi pijących gruźliczankę, staniemy się świadkami walki ze stonką, dbania o przymus społeczny, organizowanie wychowania przez harcerstwo. 
Dzięki dynamicznej akcji, sporej dawki historii, snutej intrydze, podróżom w czasie, konieczności rozwiązywania zagadek, mierzeniu się z licznymi przeszkodami Grażynie Bąkiewicz z powodzeniem udaje się zainteresować młodych czytelników historią. Wszystkie książki Artur Nowicki wzbogacił w ilustracje oraz komiksy, które sprawiają, że książki czyta się szybko i bardzo przyjemnie, a najważniejsze rzeczy są umiejętnie przemycane.
Książki polecam wszystkim uczniom szkoły podstawowej. Na pewno rozbudzą zainteresowanie przeszłością i jednocześnie pozwolą zdobyć sporo wiedzy z historii i pokażą, że nie jest to taki straszny i nudny przedmiot jak się niektórym wydaje.