Dawno,
dawno temu, kiedy w Polsce panował jeszcze najidealniejszy system
społeczny zepsuty przez ludzką głupotę (chodzi o komunizm) poznałam
starszą panią, która zajmowała się swoim kilkudziesięcioletnim synem.
Jej mąż chodził do pracy, aby utrzymać całą rodzinę: ją, syna i siebie.
Mieli też inne dzieci, ale tamte były samodzielne. Po skończonych
studiach państwo wysłało ich na posadki w konkretnych miejscach. Syn,
którym z nimi pozostał był najmłodszym z dzieci i najmniej samodzielnym
(mimo swego wieku).
Poznałam
ją w hospicjum, do którego trafiła z dzieckiem ze szpitala. Jej syn
miał wówczas koło trzydziestki. Leżał unieruchomiony na łóżku. Dla mnie
było to nieco wstrząsające przeżycie, ponieważ pierwszy raz zetknęłam
się z osobą ciężko chorą. Dla ułatwienia opowieści powiedzmy, że
niepełnosprawny mężczyzna miał na imię Marek, a jego rodzice to Kasia i
Tomek (tak nieco serialowo).
Zawsze
byłam osobą nadmiernie aktywną i w dodatku lubiłam pomagać (taka
wewnętrzna potrzeba poczucia, że jest się potrzebnym i
dowartościowywania się). Hospicjum było doskonałym miejscem. Tam mogłam
pomagać i byłam za to podziwiana. Pewnego dnia przyszłam do sali, w
której wcześniej leżały dwie staruszki. Już ich nie było. Był za to
Marek. W pierwszej chwili myślałam, że śpi. Aparatura, do której go
podłączono, regularnie pikała. Kiedy wycofywałam się z sali Marek
jęknął. Podeszłam, by zobaczyć, co się stało. Miał otwarte oczy i leżał
nieruchomo. Jedyną oznaką życia było pojękiwanie.
Po
paru minutach wróciła jego matka. Wyglądała na bardzo zmęczoną. Kasia
trafiła z synem do hospicjum, ponieważ żaden szpital już nie chciał jej
pomóc. Poprosiła mnie bym pomogła jej przy synu. Chciała opatrzyć
odleżyny, zmienić mu piżamę i umyć. Po zdjęciu bandaży widok był
straszny: ciało pełne ran. Marek krzyczał z bólu. Nie mówił, ponieważ
jakieś lekarstwa sprawiły, że stracił kontrolę nad jedynym organem, nad
którym panował – językiem.
Kiedy
przyszłam następnym razem on rozmawiał z matką. Był na nią zły, że go
męczy. Chciałby matka odłączyła go od „piekielnej aparatury”, która go
męczy. Ona siedziała obok. Po jej policzkach płynęły łzy.
Po
kilku tygodniach opowiedziała mi o dwójce zdrowych dzieci, o tym jaką
byli szczęśliwą rodziną do czasu, kiedy zaszła w ciążę z trzecim
dzieckiem. Specjalistyczne badania nie wykazały małe wady. Lekarz radził
jej usunąć dziecko. Chodziła z tym problemem kilka dni. Już nawet
podjęła decyzję. Zabrała pieniądze i wyszła do lekarza. Po drodze
wstąpiła do kościoła, aby poprosić Boga o wybaczenie, że chce zabić
własne dziecko. Przypadkowo zagadał ją ksiądz, któremu zwierzyła się ze
swojego zamiaru. On ją nawrócił. Nie usunęła dziecka. Urodziła. Od
tamtej pory całe jej życie zamieniło się w obserwowanie jego cierpienia.
Każdy jego krzyk przeszywał ją. Z czasem uodparniała się na krzyki, ale
powstały rany, podpięto go do aparatury i nie mogła nic zrobić tylko
patrzeć jak syn cierpi. Tomek (jej mąż) pracował coraz ciężej, aby
normalnym dzieciom zapewnić dom i utrzymanie.
-Gdybym miała jeszcze raz podjąć decyzję to jego, by nie było – mówiła ze łzami w oczach.
Po
pół roku Marek zmarł. Wydawałoby się, że może zacząć życie od nowa, że
może cieszyć się z wnuków i mieć dla nich czas. Tak się nie stało. Jej
przepracowany mąż miał zawał. Później wylew. Znowu dom zmienił się w
szpital. Po jakimś czasie Tomek zmarł.
Spracowana
i zmęczona życiem Kasia jeszcze za życia męża dowiedziała się, że ma
raka. Początkowo to do niej nie docierało. Później brała morfinę, by nie
krzyczeć z bólu. Zmarła dwa lata po śmierci męża.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz