Bardzo trudno jest mi spisać
świąteczne wspomnienia, bo nie układają się one w ciąg zdarzeń tworzących
zamkniętą historię. Są obrazami, pochodzącymi z różnych okresów dzieciństwa.
Spróbuję więc opowiedzieć o tym, co było dla mnie, jako dziecka, ważne.
Do Wielkanocy podchodziłam inaczej niż
do Bożego Narodzenia. Mniej emocjonalnie. Traktowałam ją jak święta
radośniejsze, może mniej rodzinne, ale na pewno atrakcyjniejsze. I to pod
wieloma względami. Przede wszystkim inne potrawy królowały na stole. Te wigilijne
nie zawsze mi smakowały. A podczas Wielkanocy mogłam jeść w nieskończoność
jajka, na które ponoć byłam uczulona. Nikt mi ich wtedy nie wyliczał. Nie wiem,
na czym polegał fenomen, ale wysypki po takim szaleństwie nigdy nie miałam.
Przygotowania do Wielkanocy też
odbierałam, jako atrakcyjne, radosne. Przede wszystkim robiłam z rodzicami
pisanki z wydmuszek, a wydmuchiwanie zawartości skorupki było nie małą sztuką.
Zawsze w Wielką Sobotę chodziliśmy do lasu i spod zeschniętych gałęzi i liści
wyjmowaliśmy pachnące, zielone pędy borówek, żeby ozdobić koszyczek. Miało to w
sobie coś magicznego. Las jeszcze nie odrodził się po zimie, ale wiosna już
dawała zielone gałązki. Koszyczek też miałam swój, biały, plastikowy, a w nim
własnoręcznie zrobione pisanki, słodycze, cukrowego baranka, jajka czekoladowe
i takie kurze barwione liśćmi cebuli, na których czasem coś wydrapywałam
szpilką. To była moja święconka.
Kolejnym bardzo ważnym elementem
Wielkanocy były rezurekcyjne dzwony. Pamiętam, jak pierwszy raz sypałam kwiatki
podczas procesji. Czułam się wtedy tak, jakbym miała do spełnienia wielką
misję, bo po płatkach, które ja miałam w rączce, stąpał zmartwychwstały Jezus. Jego
obecność była wtedy moim mistycznym spotkaniem z istotą Wielkiej Nocy.
Wspólne świętowanie też nie wiązało
się z koniecznością siedzenia przy stole. Babcia uczyła nas wycinania ozdobnych
serwetek z papieru. Przeważnie miały one właśnie kształt jajek albo świąteczne
wzory. Dziadek zaś chował prezenty od zajączka. Szukaliśmy ich później w domu,
co często zamieniało się w zabawę w chowanego. Pamiętam, że kiedyś, jak byliśmy
już z kuzynami trochę więksi, dziadek zorganizował dla nas prawdziwe podchody.
Pogoda była śliczna, więc zabawa mogła się odbyć na dworze. Dostaliśmy mapę,
musieliśmy wykonywać zadania, rozwiązywać zagadki. I w końcu odnaleźliśmy
skarb, czyli cztery pluszowe owieczki. To była najwspanialsza świąteczna
zabawa, w jakiej brałam udział.
A ze Śmigusem-Dyngusem znowu wiąże się
kilka obrazków. Babcia pryskała tylko perfumami, my, dzieci, preferowaliśmy
wodę. Na szczęście tego jednego dnia mogliśmy polewać nią wszystkich bezkarnie.
Poza kotem, który fukał ze złością. Ale nam też robiono psikusy. Pamiętam, że
kiedyś chciałam wstać pierwsza, żeby wszystkich pierwsza polać. Nastawiłam
sobie nawet budzik. I wstałam… Wprost do miski z wodą.
Wielkanoc od zawsze kojarzyła mi się z
radością, beztroską, tryumfem ciepła i piękna. Taką atmosferę staram się też
wprowadzać w swoim domu. Bo przecież nic się nie stanie, jak w małym kątku pod
szafą będzie trochę kurzu. Najważniejszy jest uśmiech oraz świadomość, że
nadchodzący czas jest czasem radości, a nie wizytacją groźnego mentora, który
na pewno zobaczy wszystkie zaniedbania. Na pewno zauważy smutek, niezadowolenie
i zmęczenie, więc staram się je eliminować.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz