czwartek, 16 lipca 2015

Renata Klamerus - wakacyjne "z górki na pazurki"



To były wakacje inne niż zwykle. Ile miałam wówczas lat? Może dziesięć? W Poznaniu trwały zamieszki, a ja z mamą jechałam przez Poznań, najpierw na wesele, a po weselu do wujostwa do małej poznańskiej miejscowości - Kotlin.
Wesele było ogromne. Olbrzymia ilość gości, bryczek i samochodów. Rozmach tego wesela nie pasował do czasów w jakich mijało moje dzieciństwo, jednakże nie mnie - dziecku było to oceniać. Wesele było huczne i bogate, ale dziećmi na nim prawie się nie zajmowano, toteż byłam szczęśliwa, kiedy się skończyło i mama zawiozła mnie do cioci.
Zapamiętałam z tego pobytu piękne, pachnące aleje lipowe i czereśniowe, pobliskie tory kolejowe i upalne dni. Zbyt wielu atrakcji nie znajdowałam, ale zainteresował mnie rower, na którym postanowiłam nauczyć się jeździć.
Kłopot był w tym, że to nie była damka lecz rower męski z ramą.Za pozwoleniem cioci uparcie ćwiczyłam jazdę pod ramą wykrzywiając niemiłosiernie całą swoją postać. Padałam i wstawałam. I tak przez kilka dni. W końcu postanowiłam spróbować pojechać nad ramą. Zanim jednak spróbowałam, zapytałam jak daleko mogę odjechać, i gdzie jest w miarę spokojnie, żeby mi nikt nie przeszkadzał. Czułam, że nie będzie łatwo. No i bałam się kompromitacji.
Droga, którą mi wskazano rzeczywiście była mało uczęszczana, przynajmniej w dni powszednie. Tego dnia miałam na sobie sukienkę z kretonu, na ramiączkach, z jedną dużą kieszenią, która zawsze się przydawała. W dni powszednie nie nosiłam żadnych torebeczek, jedynie w niedzielę, a kieszeń przy sukience załatwiała sprawę, kiedy trzeba było coś schować.
Samo "zainstalowanie" się nad ramą stwarzało niemały problem. Za którymś razem w końcu udało się, ale to ciągłe przechylanie się nad ramą, z prawa na lewo, z lewa na prawo wcale mi się nie podobało. Wydawało mi się jakieś nieeleganckie, pokraczne i głupie, ale już jechałam... w stronę, którą wskazała mi ciocia. Pode mną ubita droga, piaszczysta i pełna drobnych kamieni, nade mną olbrzymie pachnące lipy.
Oj, nie podobało mi się to wszystko. Im dalej od domu cioci, tym większa panika mnie ogarniała. Jak ja się stąd wydostanę, jak zawrócę i dokąd prowadzi ta droga? To ciągłe balansowanie nad ramą rozpraszało mnie, ale dostrzegłam, że na końcu drogi, która wyraźnie spadała w dół, za konarami wielkich lip majaczy kościół. Byłam coraz bliżej. Żadnej drogi w bok, żadnego zakrętu.
Przeszyła mnie przerażająca myśl: jak mam się zatrzymać? Im byłam bliżej drzwi kościoła, tym bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że jedynie walnięcie kołem w te drzwi sprawi, że się zatrzymam. Już nie było czasu na kombinowanie. Nie wiedziałam jak się zatrzymać, żeby się nie poturbować! Walnęłam, więc kołem w drzwi! Wydawały mi się one moim ocaleniem. Byłam przekonana, że prawdopodobnie scentruję koło, ale lepsze to, niż podrapana, przeorana żwirem twarz. Dlaczego te drzwi, drzwi do kościoła okazały się tak gościnne, czy były niedomknięte... Czy ktoś, kto wchodził, bądź wychodził, nie zatrzasnął klamki? 
Droga do kościoła wiodła w dół, a ja w panice nie hamowałam. Wjechałam z wielkim impetem, otworzyłam kołem drzwi, i dalej po kamiennej posadzce, główna nawą wprost pod główny ołtarz. Teraz nie miałam już wyjścia. Dalej nie mogłam już jechać! Przewróciłam rower, upadłam na kamienną posadzkę rozbijając kolana i rozdzierając sukienkę, urywając pedałem kieszeń. Kiedy się podniosłam, przerażona i wystraszona, zorientowałam się, że w kościele nikogo nie ma. Jakie szczęście. W czasach mojego dzieciństwa kościołów nie zamykano, cały dzień były otwarte i każdy mógł tam wejść o dowolnej porze. Wejść lub wjechać, jak ja.
Książki Renaty Klamerus:
Tami z Krainy Pięknych Koni
Tami z Krainy Pięknych Koni. Tom 2: Tami z Kapadoclandii

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz