piątek, 25 grudnia 2015

dawno temu świątecznie



Grudzień w czasach mego dzieciństwa był okresem oczekiwań pachnących domowymi piernikami upieczonymi przez babcię, witkami brzozy, z której dziadek robił miotły, klejem użytym do produkcji długich łańcuchów i papierowych ozdób, mrozem, kadzidłem, wymrożonym kościołem, śniegiem, w którym grzęzło się idąc wieczorem na roraty, będące jedną z nielicznych atrakcji w malutkim miasteczku w Wielkopolsce i mielonego maku oraz ryb pływających w wannie.
Roraty były czasem magii. Przez większą część roku bawiliśmy się różnorodnymi światełkami, lampkami, latarkami, aby w listopadzie wyczarować wspaniały, nowy lampion z recyklingu. Dzieciństwo było czasem mistrzowskiego minimalizowania wszelkiego rodzaju odpadów. Z butelek po płynach (których było niewiele, bo przecież w czasach komuny na wszystkim się oszczędzało) tworzono wspaniałe klosze do lampek, które umieszczano na kiju. Wymyślanie najbardziej pomysłowych lampionów było swoistym sportem w Sulmierzycach. Wszystkie dzieci z niecierpliwością czekały na roraty i możliwość zaprezentowania swoich pięknych konstrukcji przypominających egzotyczne kwiaty. Jednym z ważnych elementów roratów były serduszka wrzucane do koszyka przed nabożeństwem. Uroczysty przemarsz dzieci do kościoła z zapalonymi lampkami i głośne śpiewy towarzyszyły aż do Wigilii. Serduszka były bardzo ważne i zawsze pamiętaliśmy, aby takie wyprodukować w dużej ilości, aby starczyło na każdy dzień. Każdego dnia ksiądz losował pięcioro dzieci, które mogły wziąć na jedną dobę figurkę Matki Boskiej do domu. Do gier losowych już w dzieciństwie nie miałam szczęścia, więc nigdy nie przypadł mi ten zaszczyt.
Wigilia była czasem oczekiwań, wielkiego poszczenia, ubierania choinki, na początku żywej, a w biedniejszych czasach starej komunistycznej z kilkoma drutami, które trzeba było dobrze przykryć ozdobami, by prezentowała się pięknie. Kolacja obfitowała w ulubione jedzenie, a później trzeba było iść na Pasterkę. Nie lubiłam tego ze względu na tłok i alkoholowe wyziewy unoszące się w kościele i kiedy już byłam w wieku, kiedy słowo „musisz” zniknęło na dobre z mego słownika przestałam w niej uczestniczyć.
Zupełnie inaczej było ze spotkaniami przy żłobku. Zimne, grzybiczne powietrze w Kościele Najświętszej Marii Panny było wolne od alkoholowych oparów, a (w moim dziecięcym spojrzeniu) okazała szopka i możliwość zaprezentowania nauczonych świątecznych wierszyków długo przyciągała mnie. Do tego w tym miejscu nie było gier losowych. Każdy mógł się zgłosić, wyrecytować i dostać piękny, świąteczny obrazek od zakonnicy. Takich obrazków miałam całą kolekcję. Pudełko po czekoladach wypełnione takimi wieloletnimi zdobyczami trafiło w ręce kolejnych kolekcjonerów w czasach, kiedy już wyrosłam z dziecięcego uczestnictwa w przyżłobkowych występach.
Święta kończyło się z Nowym Rokiem. Kilka lat spędzałam je w łóżku w towarzystwie książki (towarzyszył mi Shakespeare, Platon, bracia Grimm), ale kiedy byłam już starsza mogłam uczestniczyć w zabawie organizowanej na Rynku. Wówczas jeszcze ówczesny ksiądz po uroczystych nabożeństwach w intencji nadchodzącego roku organizował niesamowity pokaz fajerwerk. A później dorosłam i przestrzeń magiczna z każdym dniem się kurczyła. Dziś zastanawiam się czy w i jak bardzo niezwykłe są świąteczne ozdoby dla mojej własnej pociechy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz