środa, 12 kwietnia 2017

Hanna Greń: Nowa tradycja

Wielkanoc z czasów dzieciństwa kojarzy mi się ze śniegiem. Nie takim białym puszkiem, leniwie spadającym na ziemię w marcowy czy kwietniowy dzień i topniejącym chwilę później, lecz z brudnobiałymi połaciami zlodowaciałego śniegu, zalegającymi od zimy i znikającymi dopiero w maju.
Tamtego roku śnieg również nie zamierzał ustąpić, a krótko przed Wielkanocą pojawiło się go jeszcze więcej, jakby Panu Bogu pomyliły się święta. Stałam przed oknem, wpatrzona w wirujące na wietrze białe płatki i nienawidziłam ich ze wszystkich sił, podobnie jak całego otaczającego mnie świata. Byłam nieszczęśliwa tak, jak tylko może być nieszczęśliwa dwunastolatka, która usłyszała przed chwilą, że w tym roku nie będzie świąt.
Jak to, nie będzie świąt!? Mogłoby nie być wyjazdu latem na obóz czy zgody na oglądanie filmu u kolegi z sąsiedniej osady, ale świąt? Przecież zawsze były!
Niestety wszystko wskazywało, że w tym roku święta zostały odwołane. Nie przez rząd czy hierarchów kościoła, lecz przez moich rodziców, którzy tę akurat porę wybrali na kłótnię.   Nie zdarzało im się to często, ale jeśli już się pokłócili, oznaczało to co najmniej tydzień „cichych dni”. Porozumiewali się wówczas poprzez dzieci, czyli moją starszą o dwa lata siostrę i mnie. „Powiedz mamusi” czy „powiedz tatusiowi” – tak zaczynały się wypowiadane przez nich zdania. Ola niespecjalnie się tym przejmowała. Miała swój świat, gdzie główną rolę grały przyjaciółki i, jak podejrzewałam, jakiś osobnik płci odmiennej. Ja byłam jeszcze głupim dzieciakiem, który każdą taką kłótnię niemal odchorowywał, wyobrażając sobie, że nieuchronnie wiedzie ona ku rozwodowi.
Wtedy także prowadzili rozmowę, traktując mnie jak coś w rodzaju przekaźnika, i gdy padły słowa „powiedz tatusiowi, że nie zamierzam robić żadnych świąt”, byłam pewna, że męski przedstawiciel rodziny ugnie się pod szantażem. Tata odpowiedział na tę uwagę natychmiast i wprost, bez sakramentalnego „powiedz mamusi”, niestety nie tak, jak się spodziewałam. „Nie, to nie! Bez łaski”, wykrzyknął i wyszedł z kuchni, solidnie trzasnąwszy  drzwiami.
Dla rodziców temat był zamknięty, dla siostry również. Usłyszawszy tę przerażającą informację, wzruszyła tylko ramionami i wróciła do czytania książki. Byłam zatem zdana sama na siebie. Już wtedy nie uznawałam poddawania się bez walki, toteż od razu zaczęłam rozważać, co zrobić, żeby święta jednak były. Sprawdziwszy stan oszczędności, doszłam do wniosku, że istnieje pewna szansa. Niewielka, ale zawsze to coś!
W piątek przystąpiłam do realizacji planu. Zrobiłam listę zakupów i wybrałam się pekaesem do centrum Wisły, tylko tam bowiem mogłam dostać potrzebne mi produkty. Z wędliną i jarzynami poszło sprawnie, natomiast z rybą sprawa nie była już taka prosta. Gdzie bym nie pytała, wszędzie spoglądano na mnie jak na wariatkę i w pewnej chwili przyszło mi do głowy, że może karp nie jest potrawą wpisującą się w wiślańskie świąteczne tradycje. Ale się zaparłam. Skoro był zawsze, będzie i teraz! W końcu udało mi się nabyć tę cholerną rybę w sklepie z mrożonkami i mogłam wreszcie wrócić do domu.
Łatwo powiedzieć! Na dworzec autobusowy jakoś się dowlokłam, chociaż miałam wrażenie, że z każdym metrem moje ręce robią się dłuższe. Gdy wsiadałam do autobusu, sięgały już chyba do Chin, ale prawdziwe kłopoty nadeszły później. Miałam przed sobą blisko pięciokilometrowy „spacerek” pnącą się ostro w górę trasą, bardziej przypominającą tor przeszkód niż jedyną drogę dojazdową. Jak mam donieść do domu te wszystkie wyładowane po brzegi siaty i nie umrzeć przy tym z wyczerpania?
Opatrzność czuwała nade mną, gdyż wkrótce potem dognały mnie sanie zaprzężone w gniadego, potężnie zbudowanego konia. Powoził nim sąsiad, człowiek wprawdzie mało komunikatywny, ale za to bardzo uczynny. Podwiózł mnie pod sam dom, ratując, jeśli nawet nie moje życie, to na pewno mój kręgosłup.
W sobotę mogłam spokojnie wprowadzać w życie dalszą część planu, gdyż rano mama, trwając w pełnym urazy uporze, oświadczyła, że wybiera się do fryzjera i kosmetyczki, a zatem wróci dopiero po południu. W reakcji na tę oznajmioną gdzieś w przestrzeń uwagę tata stwierdził, że idzie pomóc sąsiadowi w budowaniu szopki na narzędzia, siostra zaś skwitowała wypowiedzi obojga nieodmiennym wzruszeniem ramion, po czym zamknęła się z książką w pokoju. Kuchnia była tylko moja!
Nie było to moje pierwsze podejście do garnka i patelni. Gotowanie zawsze mnie fascynowało, a jakoś tak pół roku wcześniej zaczęłam czynnie uczestniczyć w przygotowywaniu posiłków i wkrótce stało się zwyczajem, że w niedzielę ja gotuję obiad.
Grzybowa i duszony schab w ciemnym sosie nie były daniami mogącymi sprawić mi kłopot. Gorzej z rybą. Nigdy dotąd jej nie przyrządzałam, nie byłam więc pewna, czy należy usmażyć ją tuż przed posiłkiem, czy może wcześniej. Mgliście kojarzyłam, że mama oblewała ją wrzątkiem, potem obkładała cebulą, a następnie zostawiała do następnego dnia, toteż tak właśnie uczyniłam, a następnie przystąpiłam do najtrudniejszej części tego interesu zwanego świątecznym posiłkiem.

Piec nie lubiłam równie mocno, jak lubiłam gotować, i nie zamierzałam porywać się z motyką na słońce. Nie dla mnie wielkanocne baby, mazurki czy inne przekładańce! Postanowiłam przyrządzić deser w wersji „minimum wkładu własnego” – blacha wyłożona biszkoptami, na to twarożek wymieszany z kawałkami owoców, a na górze galaretka. Nie powiem, nawet wyszedł i okazał się całkiem smaczny.
Po skończeniu przygotowań uprzątnęłam szybko „dowody zbrodni” i gdy mama wróciła, nic oprócz wielkiego gara zupy nie świadczyło o moich tajemnych działaniach. Trochę się zdziwiła brakiem makaronu, a ja nie wyprowadziłam jej z błędu. Skoro myśli, że to na sobotni obiad, niech tak będzie.
Resztę dnia spędziłam na błogim lenistwie, natomiast rano wstałam wcześnie, żeby przygotować śniadanie i gdy reszta rodziny pojawiła się w kuchni, zastała stół zastawiony produktami kupionymi wedle mojego smaku i upodobania. Jeśli nawet zdziwiła ich wędzona surowa szynka czy jajka pokrojone na ćwiartki i grubo posmarowane chrzanem ostrym jak nóż komandosa, to powstrzymali się od uwag. Dzielnie szarpali zębami szynkę i zagryzali jajkiem, ukradkiem ocierając łzy wywołane chrzanową mocą.
Po śniadaniu rodzice zgodnie wzięli mnie w krzyżowy ogień pytań, zapomniawszy, że przecież ze sobą nie rozmawiają. Chcieli się dowiedzieć, skąd wzięłam te wszystkie produkty, lecz uparcie twierdziłam, że przyniósł je zajączek, a w końcu kategorycznie odmówiłam zeznań. Wymienili znaczące spojrzenia i dali mi spokój, a ja mogłam zająć się zmywaniem, a potem przygotowaniami do obiadu.
Gdy przyszła pora, zawołałam rodzinę. Tym razem zaskoczenia już nie było, przynajmniej do chwili, gdy z dumą podałam na stół ostatnie danie. Chyba nigdy nie zapomnę tych osłupiałych min, gdy na pytanie, czemu oprócz mięsa przygotowałam rybę, odparłam z oburzeniem:
– Przecież zawsze jemy karpia w święta!
Nigdy przedtem ani potem nie było przy świątecznym stole takiej wesołości.
Przez resztę dnia pławiłam się w pochwałach, nawet siostra zapomniała, że jest już prawie dorosła i co rusz wymykała się do kuchni, by uszczknąć kawałek ciasta z części zostawionej na następny dzień. Po kilku dniach wyasygnowana na zakupy kwota zastała mi zwrócona, mój świat wrócił do normy i wkrótce zapomnieliśmy o świętach.
Niestety nie zapomniano o wielkanocnym karpiu i nawet teraz, po tylu latach, siostra z upodobaniem używa tego określenia i smaży karpia na Wielkanoc. To taka „nowa świecka tradycja”.

2 komentarze:

  1. Małgorzata Heimel12 kwietnia 2017 14:50

    Haniu...jestes wielka.
    Mamy juz dwie rzeczy wspolne...szycie i wędkowanie.
    Karp musi byc.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń