poniedziałek, 20 listopada 2017

"Świata kupek" Terry'ego Pratchetta

PRZEDMOWA I POMOCNA RADA DLA RODZICÓW OD PANNY FELICITY BEEDLE
Co zdradzać dzieciom na temat realnych spraw świata ludzi, pozostaje kwestią nieodmiennie bliską wszystkim rodzicom. Tradycyjnie, prośby młodych osobników o oświecenie w kwestii, skąd się biorą dzieci, można zwykle bez znaczących szkód pokierować w stronę bocianów i grządek kapusty. Chociaż kiedy dziecię osiąga – powiedzmy w ten sposób – wiek zrozumienia, rodzic winien spiesznie dopilnować, by zostało rzetelnie poinformowane. W dobrze prowadzonym domostwie powinno to być osiągalne bez przesadnych rumieńców, o ile rodzice są rozsądni.
Jednakże gorąco wierzę, że unikanie tłumaczenia dzieciom, co wpada do środka i co wypada z ich ciał, sprawia, że temat staje się wstydliwy, ze skłonnością do wywoływania nerwowego chichotu. To, co zjadamy, a następnie wydalamy, odgrywa istotną rolę w ludzkim społeczeństwie, zwłaszcza tym, co z dumą określamy społeczeństwem cywilizowanym. Z doświadczenia wiem, że sposób myślenia inteligentnych rodziców, kiedy stykają się z tym tematem, kieruje się zwykle pomiędzy dwa stolce, że tak się wyrażę. Z pewnością stać nas przecież na coś więcej niż stwierdzenie, że to nieładne.
Naszym kluczem będzie tu wspólnota ludzka. Królowie, królowe, a nawet osoby podobne do lorda Vetinariego, muszą przecież jeść i wydalać. Czemu zatem miało by to powodować komentarze lub żarty? Postanowiłam więc wysłać młodego Geoffreya na krótką przechadzkę po tym, co możemy uznać za odwrotną stronę naszego świata, by oglądał ją z zainteresowaniem, z ciekawością i ze zdrowym rozsądkiem – w końcu nieczystości jednego człowieka są kompostem dla innego. W tej konkretnej sprawie muszę zaznaczyć, że wychowałam się na wsi, gdzie nocne nieczystości cotygodniowo zakopywano w ogrodzie, na gruncie specjalnie na ten cel przeznaczonym. Pamiętam, wraz z wieloma innymi mieszkańcami wsi, że w następnym roku rosły tam pomidory, choć nikt ich nie sadził – i były to naprawdę piękne pomidory!
Jak powiadają, co odpływa, to powraca, choć nie musimy się przyglądać, kiedy nas mija. Ale zachowywanie się jak koty i wiara, że jeśli czegoś nie widzimy, tego nie ma, to sposób myślenia, który nie uchodzi w eleganckim towarzystwie. Bez nawozu, bez gnoju nie istniałoby rolnictwo, a bez rolnictwa nie byłoby ludzi wartych uwagi.
Tak więc dedykuję tę książkę mojemu staremu przyjacielowi, Harry’emu Królowi, człowiekowi, który gnój potrafi zmieniać w złoto.

PIERWSZA WIZYTA W MIEŚCIE ANKH-MORPORK
Dla młodego Geoffreya droga z jego domu we Włościach do domu Babci w wielkim mieście Ankh-Morpork trwała wieki. Pierwszy raz w życiu sam jechał powozem, wyglądał więc przez okno, trochę przestraszony, ale też trochę podekscytowany. W domu tyle się działo się: Kucharka powiedziała, że Mama ma oczekiwania. Co to dokładnie znaczyło, nikt nie chciał mu wytłumaczyć, wiedział jednak, że opuści dziecięcy pokój , ale obiecano mu nowy, wystarczająco duży, by pomieścił modele statków oraz kolekcje dziwacznych patyków i przedmiotów w kształcie ziemniaka, a to stanowiło pewne pocieszenie. Tato miał dużo pracy i ciągle wyjeżdżał w obce strony „w interesach”, co oznaczało, że rzadko bywał w domu. Rezultatem tego wszystkiego okazała się decyzja, by Geoffrey zamieszkał u swojej Babci na pewien czas, dopóki sprawy się nie ułożą.
Okolica zmieniała się stopniowo, od wzgórz, lasów i farm po bezkresne połacie zagonów kapusty z obu stronach traktu, podobne do nieskończonego zielonożółtego morza.
Panowała cisza, jeśli nie liczyć turkotu kół powozu i cichego trąbienia koni puszczających bąki. Świat Geofreya stał się przez to i kapustę miejscem niezbyt ładnie pachnącym. Gdyby taka żółtawa zieleń miała zapach, myślał chłopiec, to pachniałaby tak właśnie, jak gdyby cały świat naraz puścił bąka.
Wiedział, że zbliżają się do miasta, kiedy powietrze wypełnił zapach dymu palonego drewna, pełnych sadzy kominów oraz, chyba najbardziej, coś jakby wychodka ogrodnika w domu Geoffreya (Najprostszą formą wychodka jest dziura w ziemi. Ludzkość, zawsze pomysłowa, zwłaszcza w kwestii unikania niewygód, wkrótce opracowała łatwiejsze metody celowania do tej dziury, bez bezpośredniego kontaktu z chłodną ziemią. Metody rozwijały się aż do budowy niewielkich szop, wyposażonych w wygodne siedzenie z wyciętym otworem, a nawet dwoma albo trzema otworami na bardziej towarzyskie okazje. I w ten sposób wynaleziono podstawową domową wygódkę.
W upalne dni gwarantuje ona głębokie doznania olfaktoryczne, które pozwalają użytkownikom odszukać ją nawet w ciemne noce i bez świecy. Ta okoliczność jest istotnie sprzyjająca, jeśli mamy do czynienia z bardzo starą i dojrzałą wygódką, albowiem nikt nie powinien stawać w jej pobliżu z otwartym płomieniem. W zimne dni nos nie cierpi tak bardzo, ale dolne części ciała bywają wystawione na chłodne podmuchy, więc użytkownicy załatwiają swe sprawy często pospiesznie i niezadowalająco.
Prędzej czy później każda, nawet starannie zbudowana, dziura w ziemi się wypełnia. Jednym z rozwiązań jest przeniesienie wygódki i pozostawienie bezużytecznej dziury za sobą. W końcu jednak wygódka oddali się tak bardzo, że wyprawa do „Kaplicy ulgi” będzie wymagała kilku mil spaceru i suchego prowiantu. Inna możliwość to opróżnienie dziury. Pojawiła się więc grupa dzielnych rzemieślników, których jedynym celem w życiu było opróżnianie wychodków i pozbywanie się ich zawartości. Ci fekalni bohaterowie stali się znani jako zbieracze nieczystości, prewetnicy lub asenizatorzy; spotkamy ich później, choć przelotnie. Nie mają wielu przyjaciół prócz tych, którzy trudnią się tym samym fachem... Jednakże są powszechnie szanowani, a kiedy idą ulicą, wszyscy szybko schodzą im z drogi, by mogli swobodnie przejść.)
Gdyby ten zapach miał kolor, myślał Geoffrey, zapewne byłby brązowy. Powóz przeturkotał przez Bramę Najmniejszą i Geoffrey po raz pierwszy zobaczył strażników miejskich w mundurach, konie ciągnące wielkie wozy z wysokimi burtami, i budynki wyrastające w górę i przesłaniające niebo. Zobaczył krzątaninę i ścisk ulicznego targu, gdzie handlarze, sprzedawcy warzyw i rzeźnicy głośno zachwalali swe towary. Jeszcze nigdy w życiu nie widział tylu ludzi w jednym miejscu.
Po chwili jednak porośnięte platanami ulice stały się szersze i spokojniejsze; domy tutaj miały ogrody i prezentowały się wspaniale. Powóz zwalniał stopniowo, aż się zatrzymał, i stajenny Thomas podszedł i szerokim gestem otworzył drzwiczki.
– Jesteśmy na miejscu, młody paniczu. Numer pięć, ulica Żadnataka. Dom babci panicza.
* * *
Po herbatce Babcia zasugerowała, by Geoffrey zbadał ogród. Pokazała mu drzwi do cieplarni, a na drugim końcu małe oszklone drzwiczki. Kilka stopni dalej prowadziło na żwirową alejkę między wysokimi ścianami żywopłotu. Geoffrey ruszył tą alejką, skręcił na rogu i znalazł się na skraju rozległych trawników i klombów. W oddali widział sad, warzywnik i rząd starych szop.
Geoffrey ruszył prosto w ich stronę – z doświadczenia wiedział, że zwykle są to najciekawsze obiekty w całym ogrodzie. Gdy przechodził pod starymi jabłoniami, coś spadło mu na głowę. Było cięższe niż liść i mokre, ale nie zimne. Sięgnął ręką i wyczuł na włosach coś oślizłego. Z pewną konsternacją patrzył na zielonkawo-białą maź na palcach.
– Wiesz, co to takiego, mój chłopcze? – usłyszał za sobą tubalny głos.
– Nie – odparł Geoffrey i odwrócił się.
– To ptasia kupka – wyjaśnił właściciel głosu, który palił fajkę oparty na widłach. – Przynosi szczęście, kiedy ptak postanowi zrobić ci kupkę na głowę, młodzieńcze. (Podobno niektórzy efebiańscy filozofowie godzinami stali pod drzewami, w nadziei na taką „wiadomość”, którą zwykle otrzymywali, choć nieodmiennie głosiła, że powinni wyprać swe płaszcze.
Ptasie odchody to jeden ze specjałów natury. Wnętrzności ptaka są sprytnie skonstruowane, by zachowywać płyny; dlatego śluzowata zielona kupka obsypana jest twardym białym moczem, jak to wie każdy uczeń – a przynajmniej wiedział w czasach, kiedy uczniowie wiedzieli takie rzeczy.) A pierwszy kawałek owego szczęścia, jakie ci się trafia, to stolatnia koksa, najsłodsze jabłko na świecie.
Mężczyzna pracowicie polerował o kamizelkę lśniące czerwone jabłko. Po czym wręczył je Geoffreyowi.
– Nazywam się, jak to zapisali w moim akcie urodzenia, Humphrey Banialucca, ale ostatnio nikt tak do mnie nie mówi, a to dlatego, że kiedy próbują, tłukę ich widłami. Możesz mnie nazywać Prostym Starym Humphreyem. Chociaż muszę ci wyjaśnić, młody człowieku, bo winien to jestem moim przodkom, że „banialuka” wcale nie oznacza jakiejś kupy bzdur, lecz była ważnym elementem systemu transportu napojów. Niewielu ludzi wie o tym, ale teraz jeden przybył. – Pyknął z fajki. – Jestem tu ogrodnikiem i na twoim miejscu wytarłbym rękę o trawę, o tam, a nie o twoją śliczną białą koszulę.
Geoffrey zastosował się do tej rady. Uznał, że skoro ptasia kupka ma mu przynieść szczęście, powinien zachować to, co z niej zostało. Popędził więc przez cieplarnię do domu i rozglądał się pilnie, aż znalazł duże nożyce i koszyk z przyborami do szycia. Potem pobiegł na samą górę, do pokoju dziecięcego, i wyciął tyle sklejonych ptasią kupką włosów, ile zdołał, patrząc w cętkowane stare lustro. I położył je na parapecie, żeby wyschły.
Niewiele widział na zewnątrz, bo zrobiło się już ciemno, i poczuł się trochę samotny. Powędrował więc na dół, żeby poszukać Babci.
– Dzień był długi i męczący – odezwała się Babcia ze swojego wielkiego fotela. – Myślę, że pora już do łóżka. Możesz zabrać świecę, idąc na górę, a jeśli chcesz, możesz zostawić ją zapaloną. Nie zapomnij tylko po drodze odwiedzić pana Klozeta. Wkrótce zajrzę do ciebie, żeby cię przykryć.
Geoffrey ruszył z powrotem na górę ze świecą w dłoni. Normalnie nie bał się ciemności, ale migoczący płomyk rzucał dziwne cienie na twarze starych portretów na ścianach.
Szybko przeszedł korytarzem do mahoniowych drzwi, które Lily wskazała mu wcześniej jako klozet. Słyszał już takie określenie, ale nic go nie przygotowało na ten fantastyczny widok. Lśniące białe kafelki błyskały jak płynąca woda, na środku duża porcelanowa umywalka malowana w kwiaty, a pod ścianą wznosiła się imponująca, podobna do tronu konstrukcja. Miała wielkie drewniane siedzenie z dużym otworem, a pod spodem coś, co wyglądało na niedużą komodę, tyle że bez żadnych uchwytów. Połyskująca miedziana rura łączyła tę komodę z wielkim ciemnozielonym zbiornikiem, umocowanym do ściany pod sufitem. Zwisał z niego łańcuszek zakończony okrągłą gałką, a na obudowie Geoffrey zauważył litery, które musiał najpierw poskładać sobie w myślach.
POTOP SUPREME
CHAS WYCHODEK I SYNOWIE
(Sir Charles Wychodek jest prezesem Gildii Hydraulików i Szambonurków w Ankh-Morpork. Geoffrey pozna go już wkrótce.)
Geoffrey teoretycznie wiedział, do czego to cudo służy, ale intrygowało go samo działanie. Domyślił się, że za łańcuszek należy pociągać, ale wisiał za wysoko. Geoffrey wspiął się więc na drewniane siedzenie, choć musiał uważać, żeby nie spaść do otworu. Spoglądając na nieruchomą sadzawkę pod sobą, delikatnie pociągnął za łańcuszek i zdumiał go prąd wody, jaki natychmiast polał się do muszli – rzeczywiście istny potop. Jeszcze bardziej się zdziwił, kiedy woda spłynęła, a łańcuszek łagodnie, aż nieubłaganie pociągnął go w górę. Geoffrey trzymał go mocno, więc równie łagodnie wylądował z powrotem na siedzeniu. Mimo to nie był przekonany, czy ma ochotę wznosić się w powietrze dwa razy w ciągu jednego dnia, zwłaszcza mając pod sobą bulgoczącą wodę. Uznał, że aby w pełni zgłębić działanie tej aparatury, potrzebował będzie dziennego światła. Wziął więc świecę i ruszył do swojego pokoju.
Postawił ją na małym stoliku przy łóżku, po czym w zwykłym miejscu – to znaczy, oczywiście, pod łóżkiem – poszukał dobrze znanego pojemnika, znanego w grzecznym towarzystwie jako nocne naczynie, nocnik czy też urynał.
Załatwiwszy swoją sprawę, Geoffrey wskoczył do łóżka, które wydawało się dobrze wyleżane i wygodne... I nagle poczuł, że brakuje mu Mamy i bajki na dobranoc. Zanim jednak miał czas o tym pomyśleć, drzwi pokoju otworzyły się delikatnie i nastąpiło coś cudownego: do środka wsunął się wepchnięty delikatnie mały brązowo-biały szczeniaczek na krótkich nóżkach, ze zwisającymi uszami i energicznie merdającym ogonkiem. Bez wahania przebiegł po podłodze, wskoczył do łóżka i polizał chłopca po twarzy. Babcia weszła za pieskiem i przysunęła sobie krzesło.
– Pomyślałam, że możesz czuć się trochę samotny, więc przyprowadziłam ci przyjaciela.
– Jak się nazywa? – zapytał uradowany Geoffrey.
– Wiesz, biorąc od uwagę kałużę, jaką zostawił przed drzwiami, na twoim miejscu nazwałabym go Lejek – odparła Babcia.
– Podobnie jak ty, jest bardzo młody i tęskni za mamą, więc będziecie musieli zadbać o siebie nawzajem. A teraz, czy chciałbyś, żebym ci coś przeczytała?
– O tak, bardzo – odpowiedział Geoffrey, układając się pod kołdrą.
Ale ze zwiniętym obok Lejkiem po kilku minutach zapadł w głęboki sen. Babcia zdmuchnęła świecę i cichutko wyszła na korytarz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz