Łudziliśmy się, że od lipca będą jakieś zmiany chociaż w związku z
pieluchami. Niby miały być większe limity i są, ale... dla dorosłych o
znacznym stopniu niepełnosprawności, którzy od dziecka są
niepełnosprawni, czyli jak ja czy Ty będziemy mieli wylew/udar/wypadek/
czy co tam jeszcze i będziemy robili pod siebie to po raz kolejny nie
mamy, co liczyć na pomoc państwa nawet w tak błahej sprawie. Najzabawniejsze jest to, że "lud" myśli, że to wina tych matek protestujących w sejmie,
bo... chciały pieniądze, bo nie wywalczyły dla wszystkich, bo są niby
takie samolubne. Gdzie Wy byliście, kiedy one tam koczowały? Dlaczego
nie zauważacie, że segregacja nas to nie wynik starań protestujących
tylko wykorzystanie ich jako pretekstu do skłócenia ludzi? Wstępnie wygląda to tak: nie dostaną większej ilości pieluch od 1 lipca: -niepełnosprawne dzieci, ponieważ orzeczenia o niepełnosprawności nie posiadają stopniowalności; -dorośli, którzy nie są niepełnosprawni od urodzenia (nie do końca wiadomo); -dorośli, których niepełnosprawność powstała po ukończeniu 18 roku życia.
Nowe zmiany wprowadziły taki bałagan, że nikt nic nie wie i każdy czeka
jak to będzie wyglądało w praktyce, czyli jakie dokładnie powstaną
wytyczne. Istnieje taki "potworek" jak ustawa "za życiem", która wiele w życiu niepełnosprawnych dzieci nie zmienia, ponieważ obejmuje tylko te dzieci niepełnosprawne, których lekarz
specjalista stwierdzi bardzo znaczący uszczerbek na zdrowiu do
pierwszego roku życia i te dzieci mogą dostać te słynne 4 tys. zł - w praktyce
na setki tysięcy niepełnosprawnych dzieci jest to maksymalnie kilka
tysięcy...na przykład u nas w powiecie, gdzie jest ok. 100-200
niepełnosprawnych dzieci chyba nikt jeszcze nie dostał tej jednorazowej
zapomogi... jeśli dziecko jest starsze i stwierdzono u niego
niepełnosprawność przed wejściem tzw. "ustawy za życie" to może liczyć
jedynie na małe udogodnienia, ale pod warunkiem, że także lekarz
specjalista stwierdzi, że jego niepełnosprawność jest "ciężka" - tymi
"udogodnieniami" są: szybszy zapis do lekarza specjalisty, ale nie
oznacza to "z dnia na dzień" np. jeśli kolejka wynosi 6 miesięcy to może
mieć już wizytę za 2 miesiące... rodzic takiego dziecka
niepełnosprawnego może liczyć także na tzw. opiekę wytchnieniową, czyli w
teorii 120 godzin na cały rok współfinansowanych z opieki społecznej...
wysokość dofinansowania takiej opieki zależy od dochodu, jeśli rodzic
za dużo zarabia to musi płacić 100% odpłatności opieki, czyli państwo mu
nic wtedy nie pomaga, ale to tylko jedna strona medalu... inna to taka,
że często się zdarza, że nie ma odpowiednich specjalistów... dziecka
niepełnosprawnego nie można zostawić pod opieką zwykłej opiekunki, taka
osoba musi być odpowiednio przeszkolona i posiadać kwalifikacje... a w
większości gmin takich osób nie ma, albo pracują już w tylu miejscach,
że nie mają sił na dodatkowe zajęcia... po za tym stawka jaką proponuje
opieka społeczna dla opiekunów w ramach opieki wytchnineniowej to kwoty
20-30 zł/godzinę... żaden wykwalifikowany specjalista, który się ceni za
tak małe pieniądze nie będzie pracować z dzieckiem niepełnosprawnym...
przypomnę, że np. logopeda w prywatnym gabinecie bierze w dużym mieście
100 zł... i tyle w temacie... ludzie tego nie wiedzą... w mediach mówi
się, że jest "pięknie i cudownie", a gdy dojdzie do praktyki to często
okazuje się, że ta "bajka" to "tragifarsa"... "ustawa za życiem" to
krok w dobrym kierunku, ale jego realny wpływ na większość rodzin z
dziećmi niepełnosprawnymi jest znikomy...
Takie dzieci jak Ola nie dostaną też 500+, ponieważ rodzice za bardzo starają się dobrze zarabiać, aby starczyło na terapię.
Rene Descartes, Rozprawa o metodzie właściwego kierowania rozumem
i poszukiwania prawdy w naukach, przeł. W. Wojciechowska "PWN"1981
Kartezjusz
na podstawie obserwacji stwierdza, że wszyscy ludzie są tak samo
mądrzy: „Rozsądek jest rzeczą najsprawiedliwiej rozdzieloną na świecie:
każdy bowiem mniema, iż jest weń tak dobrze zaopatrzony, że nawet ci,
których najtrudniej zadowolić w innych sprawach, nie zwykli pożądać go
więcej, niż go posiadają. Nie jest prawdopodobne, by wszyscy popełniali
co do tego błąd, świadczy to raczej o tym, że zdolność poprawnego
sądzenia i odróżniania prawdy od fałszu, którą właśnie nazywamy
rozsądkiem lub rozumem , jest z natury swojej jednakowa u wszystkich
ludzi; tak więc różnorodność naszych mniemań nie pochodzi stąd tylko, że
prowadzimy nasze myśli rozmaitymi drogami, a także, że nie bierzemy pod
uwagę tych samych przedmiotów. Albowiem nie dość jest mieć umysł
zdatny, najważniejszym jest to, aby używać go właściwie"[1].
Różnice
dotyczące poglądów i sprawności posługiwania się rozumem wypływają z
różnorodnych sposobów rozwijania. Podstawowym celem naszego poznania
jest trzymanie się jednej, sprawdzonej metody. Jego podstawowym celem
podczas wieloletniej nauki było znalezienie metody dzięki, której
możliwe będzie prawdziwe poznanie.
W
rozumieniu Kartezjusza metoda jest sposobem na poszukiwanie prawdy oraz
tym, co pomnaża wiedzę i pozwala odpowiednio kierować umysłem. Metoda
jest niezbędnym narzędziem prowadzącym do usystematyzowania wiedzy oraz
przede wszystkim do rozwiązania problemu - zwyczajnie prowadzi badacza
do celu. Potrzebę metody poprzedza zaistnienie wątpliwości co do
ustalonego porządku, co do prawdziwości istniejących twierdzeń.
Kartezjusz
Opowiada o swojej edukacji w jezuickim gimnazjum na początku XVII
wieku. Zgłębił tam języki starożytne, pozwalające mu poznać dzieła
poważanych myślicieli, a zatem prowadzić z nimi swego rodzaju dyskusję,
rozmowę prowadzącą do poznania ich najcenniejszych myśli. Uzyskał
podstawy wiedzy z zakresu matematyki, teologii, filozofii, poezji,
retoryki, historii, polityki i obyczajów odkrywanych w trakcie podróży
oraz nauk tajemnych i okultyzmu. Każdą z wymienionych dziedzin
charakteryzuje pod względem przydatności do poznania prawdy, bo owo
poznanie było celem metody kartezjańskiej. Wstępem do wspomnianej
charakterystyki dziedzin nauki jest stwierdzenie: „jedyną korzyścią,
którą odniosłem z mych usiłowań kształcenia się, było coraz pełniejsze
wykrywanie własnej niewiedzy"[2],a
na zakończenie „Części pierwszej" wspomina: „Ja zaś najgoręcej
pragnąłem nauczyć się odróżniać prawdę od fałszu, by jasno widzieć swą
drogę i pewnie kroczyć przez życie"[3].Kartezjusz
wierzy w wielką siłę ludzkiego umysłu. Twierdzi, że wpływ innych ludzi
na nieukształtowany umysł dziecka, a z czasem dorosłego człowieka jest
zgubny dla odnalezienia prawdy. Rozum jednostki sam powinien dochodzić
do prawd i twierdzeń bez niczyjej pomocy czy wpływów.
Kartezjusz
wyznaje, że po przyswojeniu nauki w szkole, jedyną drogą, jaka mu
pozostała, jest sfalsyfikowanie wszelkich twierdzeń (mniemań), by
odnaleźć inne, bądź dotrzeć do tych samych, ale za pomocą tylko swojego
rozumu. Twierdzi tym samym, że wiedza otrzymywana w szkole oprócz
podstaw daje również szum informacyjny uniemożliwiający prawdziwe
poznanie. W drodze do znalezienia metody postawił sobie cele -
oddzielenie prawdy od fałszu, zdobycie wiedzy o wszystkim co jest w
życiu ważne, a przy tym zdecydowane kroczenie wyznaczoną, własną drogą,
doświadczenie obcości i inności oraz przykazanie, że prawdę trzeba
poprzedzać adekwatnym doświadczeniem. Wyróżnił Kartezjusz cztery
„prawidła" swojej metody, które przyrzekł sobie „by ni razu nie
zaniedbać ich przestrzegania"[4].
Założenia:
-Nie przyjmowanie żadnych oczywistości zanim nie zostaną bez pośpiechu i zaniedbań rozpoznane za pomocą własnego umysłu.
-Należy rozkładać wszystkie twierdzenia na czynniki pierwsze, rozpatrywać w każdym możliwym aspekcie.
-Wprowadzenie porządku, rozpoczynanie dedukcji od rozpatrzenia aspektów najprostszych do udowodnienia.
-Dbanie by poszczególne przewody myślowe były pełne i dostatecznie wyczerpywały temat.
Opierając
się na pewnych stwierdzeniach i tworząc dostatecznie udowodnione
reguły, prowadzi do powstawania, odnalezienia kolejnych praw nauki.
Część
trzecia „Rozprawy o metodzie" Kartezjusz poświęcił wyłożeniu
tzw.„moralności tymczasowej" i przedstawił jej trzy zasady:
posłuszeństwo prawom i obyczajom swego kraju, miejsca swego życia, a
przy tym zachowanie pełnego prawa do wolności wyboru przekonań oraz
zmiany postanowień; trzymanie się przekonań jedynie prawdopodobnych w
przypadku niemożności osiągnięcia całkowitej pewności - ma to uchronić
nas przed zbytecznym błądzeniem i dać jakiś punkt odniesienia w dalszych
rozważaniach; nie należy zmieniać rzeczy, na które nie mamy wpływu
(los, porządek świata),innymi słowy trzeba mierzyć siły na zamiary.
Część
czwarta(podstawy metafizyki) poświęcona została dowodzeniu istnienia
duszy ludzkiej oraz istnieniu Boga. Głównym założeniem jest uznanie
zmysłów za zawodne, umiejętność uniesienia sie ponad „rzeczy zmysłowe" i
odejście od wyobrażania sobie czegokolwiek, które uniemożliwia
zrozumienie togo, co niewyobrażalne. Kartezjusz dochodzi tutaj do
słynnego stwierdzenia „myślę, więc jestem"[5],
które to uznał za pierwsza zasadę filozofii, której poszukiwał.
Przyjął, że stanowi „substancję, której całą istotę czy naturę stanowi
myślenie, i która dla swego myślenia nie wymaga żadnego miejsca"[6]-
w ten sposób Kartezjusz dowodzi istnienia duszy ludzkiej,
uniezależnionej od ciała. Założenie istnienia „idei", jako substancji
doskonalszej od człowieka, prowadzi do dowodu na istnienie Boga - istota
tak niedoskonała jak człowiek nie może być źródłem czegoś
doskonalszego, stąd pewność, że musi istnieć ktoś, kto tę idee musiał
człowiekowi dać - „było konieczne, by istniała jakaś inna istota
doskonalsza, od której bym zależał i od której bym zdobył to wszystko,
co posiadam"[7].
Kartezjańskie założenia obowiązują każdą naukę, która jest sprawdzalna i
posiada przedmiot swych badań. Aby uzasadnić naukę szczegółową trzeba
dostrzec, uchwycić jasno jej przedmiot. By ocenić metodę kartezjańską
trzeba najpierw ją zastosować, sprawdzić czy odróżnia sie prawdę od
fałszu (ważny przy tym jest dystans do języka - najpierw jasno poznaję, a
później nazywam) oraz korzystać ze wspomnianej moralności, dającej
zadowolenie z rozstrzygania za pomocą tej metody.
[1]
ReneDescartes, „Rozprawa o metodzie właściwego kierowania rozumem
iposzukiwania prawdy w naukach", przeł. W. Wojciechowska, PWN,1981, s.2.
[2]
ReneDescartes, „Rozprawa o metodzie właściwego kierowania rozumem
iposzukiwania prawdy w naukach", przeł. W. Wojciechowska, PWN,1981.
Kazimierz Ajdukiewicz, Obraz świata i aparatura pojęciowa, tł. Franciszek Zeidler [w:] tenże, Język i poznanie. Wybór pism z lat 1920-1939, Warszawa 2006, s. 175-195.
Według
konwencjonalizmu (Poincare) istnieją problemy, których nie można
rozwiązać przez odwołanie się do doświadczenia, bez wcześniejszego
wprowadzenia określonej konwencji, która z doświadczeniem pozwala
rozwiązać problem. Sądy składające się na rozwiązanie, nie są narzucone
przez samo doświadczenie. Ich przyjęcie zależy od naszego uznania.
Zmieniając konwencję zmieniamy inne sądy. Wszystkie sądy, które
przyjmujemy i które tworzą nasz obraz świata nie są jednoznacznie
wyznaczone przez doświadczenia. Odmienna aparatura pojęciowa może
całkowicie zmienić nasz obraz świata. Posługiwanie się określona
aparaturą pojęciową ma wpływ na obraz świata.
Podanie
zapasu słów oraz reguł składni języka nie wystarcza do jednoznacznego
określenia tego języka, ale konieczne jest podanie właściwego mu
podporządkowania znaczeń czyli sposobu przypisywania im znaczeń.
Wyróżniamy
trzy rodzaje dyrektyw znaczeniowych (mówiących o prawdziwości zjawiska
względem uznawania lub ignorowania przyjętego znaczenia):
-aksjomatycze
- poddające te zdania, których odrzucenie niezależnie od sytuacji, w
której to odrzucenie następuje, wskazuje na gwałcenie właściwego danemu
językowi przyporządkowaniu znaczeń;
-dedukcyjne
- podające pary zdań tego rodzaju, że uznawszy pierwsze zdanie trzeba
być gotowym uznać drugie, jeśli nie ma się gwałcić właściwego
przyporządkowania znaczeń;
-empiryczne
- danym doświadczenia przyporządkowywane są pewne zdania, które trzeba
uznać w obliczu danych doświadczenia, aby nie gwałcić właściwego
przyporządkowania znaczeń w języku.
Dwa wyrażenia są bezpośrednio związane znaczeniowo, kiedy:
-oba występują w jednym zdaniu dyktowanym przez określona aksjomatyczną dyrektywę znaczeniową;
-oba są zawarte w jednej parze zdań wymienionych przez dedukcyjną dyrektywę znaczeniową;
-oba wchodzą w skład jednego zdania przyporządkowanego danej doświadczenia przez empiryczną dyrektywę znaczeniową.
Język
jest spójnym, kiedy nie można jego zapasu wyrażeń rozłożyć na dwie
niepuste klasy tak, żeby żadne z wyrażeń pierwszej klasy nie było
bezpośrednio znaczeniowo związane z wybranym wyrażeniem drugiej klasy.
Język
nazywany otwartym, jeśli istnieje język zawierający wszystkie wyrażenia
tego pierwszego i nadający im te same znaczenia, które mają w
pierwszym. W drugim występują ponadto wyrażenia nieobecne w pierwszym,
ale co najmniej jedno jest znaczeniowo związane z jakimś wyrażeniem
występującym także w pierwszym. Język niebędący otwartym nazywany
zamkniętym. Do języka otwartego można dołączać nowe wyrażenia, niebędące
synonimem żadnego z istniejących. Znaczenie wyrazów znajdujących się w
języku nie ulegnie (przez dodanie innego) zmianie. Języki zamknięte
stają się w takim przypadku niespójne.
Języki
narodowe obejmują kilka języków, różniących się przyporządkowaniem
znaczeń. Jeśli znaczenia nieco się różnią to mamy do czynienia z
„językiem" w tradycyjnym rozumieniu, jednak według rozumienia tego słowa
przez Ajdukiewicza, mówią odmiennymi językami.
Kryterium
zmiany języka, mimo braku zmiany wyrazów, może być zmiana dyrektyw
znaczeniowych. Język czasami nie zmienia swojego brzmienia, ale zmienia
znaczenia, co znaczy, że nastąpiła zmiana języka
Pomiędzy
zdaniami, uznanymi w obrębie danego języka, może zaistnieć sprzeczność,
którą można łatwo usunąć w przypadku, kiedy zachodzi ona między
zdaniem, którego uznania domaga się dyrektywa a zdaniem, które zostało
uznane. W przypadku konfliktu zachodzącego między dwoma uznanymi
zdaniami uznanymi przez dyrektywy znaczeniowe, można pozbyć się
konfliktu jedynie przez opuszczenie terenu języka, którego dyrektywy
znaczeniowe domagają się uznania dwóch sprzecznych zdań. Musimy opuścić
aparaturę pojęciową pierwszego języka i uciec do innej aparatury
pojęciowej. Jednak zabieg ten sprawia, że oba zdania tracą znaczenie
jakie miały w pierwszym języku.
Dane
doświadczenia nie narzucają nam żadnego artykułowanego sądu. Dane
doświadczenia zmuszają nas do uznanie pewnych sądów na gruncie aparatury
pojęciowej, ale zmieniając tę aparaturę możemy mimo obecności danych
doświadczenia powstrzymać się od uznania tych sądów.
Istnieje
problem nieprzekładalności aparatury pojęciowej podczas przechodzenia z
jednego języka do innego. Zdanie prawdziwe w jednym języku nie może być
fałszywe w innym. Przejście do innego języka uwalniające nas od
przymusu uznania jakiegoś zdania, polega na tym, że nowy język jest zbyt
ubogi , aby ubrać w słowa sąd będący znaczeniem zdania podyktowanego
przez doświadczenia na podstawie dyrektyw znaczeniowych pierwotnego
języka. Przejście od jednego do drugiego języka nie polega na otwarciu
pierwotnego języka. Przejście z jednego języka do drugiego jest
nieprzekładalne na pierwszy.
Przeciwko
powyższym twierdzeniom można wysunąć zastrzeżenia opartych na
rozróżnieniu takich zdań, które zdają sobie sprawę z faktów, i takich,
które są tylko interpretacją faktów. Pierwsze zdanie-sprawozdawcze,
drugie-interpretacyjne; rozróżnienie to obecne jest u konwencjonalistów,
twierdzących, że jeśli przyjęte zdanie popadnie w sprzeczność, można
przy niezmienionych danych doświadczenia utrzymać owo zdanie, a
zrezygnować z interpretacji. W przypadku sprzeczności między jakimś
zdaniem a zdaniem sprawozdawczym nie możemy ratować pierwszego kosztem
drugiego. Zdanie sprawozdawcze dla konwencjonalistów to zdanie
powstające w momencie bezpośredniego „widzenia" zachodzących relacji.
Dla rozstrzygnięcia zdania sprawozdawczego wystarczą pierwotne kryteria,
a dla zdania interpretacyjnego potrzebne są dodatkowe kryteria zależne
od naszego wyboru. Do rozstrzygnięcia zdań interpretacyjnych na drodze
empirycznej trzeba dołączyć empiryczne dyrektywy znaczeniowe.
Zdanie
sprawozdawcze - empiryczne dyrektywy znaczeniowe jednego ze zwykłych
języków potocznych przy pewnych danych doświadczeniach wystarczają do
rozstrzygnięcia tego zdania.
Zdanie
interpretacyjne - to takie, w którym nie wystarczają do rozstrzygnięcia
tego zdania, ale po dołączeniu dyrektyw znaczeniowych jednego z języków
potocznych znajdą się dane doświadczenia na podstawie, których
wzbogacone dyrektywy znaczeniowe (konwencje, definicje
przyporządkowujące itd.) prowadzą do rozstrzygnięcia zdania.
Języki
sprawozdawcze są rozstrzygane w językach, w których wyrośliśmy,
stworzonych bez naszego świadomego udziału, języki interpretacyjne mogą
być rozstrzygnięte dopiero w przypadku budowanych przez nas.
Ajdukiewicz
nie widzi różnicy między tymi rozróżnieniami konwencjonalistów,
ponieważ same dane doświadczenia nie mogą nas zmusić do uznania zdań i
ich przekładów, jeśli chcemy wybrać aparaturę pojęciową, w której ich
znaczenie nie występuje. Stanowisko to nazywa skrajnym
konwencjonalizmem.
Przejście
z jednego języka do drugiego nie musi wiązać się z odmiennym zapasem
znaczeniowym, ale zmianą obszaru znaczeniowego, w którym nie występuje
znaczenia zdania uznanego w języku wyjściowym.
W
języku niespójnym nie ma możliwości ogólnego stosowania formuł logiki,
które odbywa się zgodnie z dyrektywa podstawiania. Niespójny język
musiałby posiadać wiele logik niezwiązanych z sobą, obowiązujących w
innym obszarze zdań (jeśli w ogóle istniałyby dla nich formuły
logiczne).
Jeśli
w nauce jakaś aparatura pojęciowa nie odpowiada, można ją zastąpić
przez taką, która lepiej odpowiada jej celom, nie dbając już o sądy
należące do zaniechanej aparatury pojęciowej.
Językowe
obrazy świata dwóch ludzi wynikające z ich odmiennego języka nie
kolidują ze sobą. Rozstrzyganie prawdziwości któregoś z nich prowadzi do
licznych antynomii.
Ocenianie
przydatności aparatury pojęciowej zawsze niesie za sobą pytanie: „dla
czego?", co wydaje się wkraczać w pragmatyzm, dla którego wywody o
prawdziwości będą obce. Można przyjąć stanowisko ewolucjonistyczne i
postawić pytanie: która aparatura pojęciowa bliższa jest celowi, ku
któremu zmierza rozwój nauki. Celu jednak nie należy rozumieć
antropomorficznie, jako coś, do czego ktoś świadomie zmierza. Celem
nauki jest idealne stadium końcowe, do którego zbliżają się poszczególne
stadia nauki. Odróżniamy cztery takie tendencje:
-opuszczanie aparatury pojęciowej w chwili pojawienia się sprzeczności;
-racjonalizacja
przez wybór aparatury pojęciowej, aby jak najwięcej problemów dało się w
niej rozwiązać bez odwoływania się do danych doświadczenia; przypadek
szczegółowy to tendencja przekształcania aparatury hipotez w zasady;
-do
doskonalenia aparatury pojęciowej przejawiająca się w przechodzeniu od
języków, w których problemy są nierozstrzygalne do języków, w których
problemy te są rzadsze;
-stopniowania
empirycznej czułości aparatury pojęciowej; dajemy pierwszeństwo
aparatom pojęciowym ignorującym jak najmniejszą ilość danych
doświadczenia i reagującym w możliwe różny sposób na dane doświadczenia.
Zasady i interpretacje opierające się na konwencjach są o tyle prawdziwe o ile występują w naszym języku.
cisza bzycząca jak latem natrętna o poranku mucha mnie nachodzi atakuje bierze mnie znienacka gwałci uszy przywykłe do miejskiego gwaru
pachnę pieprzem i maliną maliną i chilii jestem delikatna i ostra zarazem kuszę i piekę wabię delikatnością obezwładniam mocą nie możesz zapomnieć tej delikatności wanilii i gorąca pieprzu kojonego aksamitnym dotykiem malin
ukołysany letnim snem śnisz motylami myśli szczebiotem mych rzęs
śnisz o zwiewnej sukience i świetle księżyca odbijającym się w mych oczach letnim wietrze kołyszącym pękami włosów opadających swobodnie malin
Ile zdołasz poświęcić, by zdobyć klucz do niewyobrażalnej potęgi?
Wiele wieków temu chciwość spopieliła królewskie ziemie. Pamięć o
wojnie, która z najgłębszych czeluści wywabiła bestie, a z cienia –
zaciekłych wojowników, dawno już się zatarła. Przetrwała jedynie legenda
o kamieniach Lyshanach i ich mocy, wciąż kusząc obietnicą wielkości. Wiele
lat po tych wydarzeniach młody Yun decyduje się opuścić rodzinną
wioskę. Impulsem do wyprawy jest lęk o życie najbliższych i słowa
zakapturzonego Nieznajomego. Wkrótce Yun poznaje ambitną Młodą
Alchemiczkę Minę oraz Skrytobójcę Garetta, by wraz z nimi wyruszyć w
podróż po Czterech Krainach. Wspólnie mierząc się z napotykanymi
niebezpieczeństwami, tworzą osobliwą drużynę. W dążeniu do zdobycia
Lyshanów każdemu z nich przyświecają jednak odmienne cele.
I tylko kwestią czasu pozostaje, kto zdradzi pierwszy…
Anglista, tłumacz, pisarz. Autor utworów różnorodnych tematycznie
i gatunkowo (fantasy, kryminał, powieści obyczajowe, powieści dla
dzieci i młodzieży). Dla młodszych czytelników napisał ostatnio Moje
cudowne dzieciństwo w Aleppo, z której dochód w całości przekazywany
jest poszkodowanym przez wojnę Syryjczykom. Powieść najnowsza pt. Mur to
próba zmierzenia się z zagrożeniami cywilizacyjnymi i kulturowymi,
jakie wiążą się z formowaniem człowieka na modłę antyutopijnych założeń.
„Mur” to podsunięta czytelnikowi sposobność przyjrzenia się z
dystansu pewnym mechanizmom, przestroga przed ich uruchamianiem.
Przedstawiając kompletny świat, na pozór zupełnie różny od naszego,
Grzegorz Gortat wprowadza nas do niego stopniowo; pozwala wraz z głównym
bohaterem odsłaniać jego tajemnice, odzyskiwać utraconą pamięć i
smakować emocje, robić w nim karierę i popełniać błędy. Podejmować
ryzyko i wyrażać bunt, mierząc się ze skutkami tych zachowań.
Jeżeli
nie zdołają pojąć, że przynosimy im matematycznie bezbłędne szczęście,
obowiązkiem naszym będzie zmusić ich do szczęścia. Zanim jednak chwycimy
za broń, wypróbujemy potęgę słów. Jewgienij Zamiatin, „My”
Każdy ma prawo do życia! Każdy ma prawo do szczęścia! Każdy ma prawo do śmierci! Katalog Trzech Praw
Numer wspinający się przede mną po szerokich szczeblach
drabiny ubrany był jak ja w płócienne buty i luźny biały kombinezon z
gęstego płótna. Słońce prażyło, materiał na plecach i pod pachami
zdążyły mu zabarwić ciemne plamy. Musiałem wyglądać podobnie. Próbowałem
odgadnąć, czy to mężczyzna, czy kobieta. Nie żeby mi to było do czegoś
potrzebne. Zwykła ciekawość. Szedł chwiejnie, krokiem nowicjusza. Łysy
czerep szklił się w słońcu od potu. Dzieliła nas przepisowa odległość
czterech szczebli. Bałem się, że nie utrzyma ciężaru, cegły zsuną się z
nosidła i runą na mnie. Żeby nie patrzeć w dół, tam gdzie się zaczynała
opasująca Mur szeroka wstęga szarej ziemi, zacząłem liczyć. Jeden, dwa.
Jeden, dwa. Dwa to dobra liczba. Zbliżona do ideału. Z zadartą głową,
ostrożnie pokonując kolejne szczeble, powtarzałem w myślach: jeden, dwa,
jeden, dwa, jeden, dwa.
Z lewa i z prawa pięły się po przystawionych do Muru drabinach setki
bliźniaczych postaci. W pokrytych pyłem białych kombinezonach, podobni
do gigantycznych larw, wszyscy o bezwłosych czaszkach, pochyleni pod
ciężarem cegieł równo ułożonych w drewnianych nosidłach. Pracowałem już
cztery godziny i z utęsknieniem wyczekiwałem krótkich przerw, gdy po
złożeniu na szczycie Muru kolejnej partii cegieł wślizguję się do kosza
przypisanej mojemu sektorowi jednoosobowej windy, a ta ze skrzypieniem
lin i jękiem drewnianych kołowrotów zwozi mnie z wysokości sześciu
pięter na dół, zapewniając cenne sekundy odpoczynku, nim ponownie stanę
na twardym gruncie i zamelduję się po nowy ładunek. Zazdrościłem
szczęśliwcom, którym dziś wypadło pracować w pobliżu Wieży Trzech Praw.
Monolit o ścianach wyłożonych białym marmurem, zwieńczony iglicą z
republikańską flagą Jedności, stał na północnych obrzeżach placu
apelowego, niemal dokładnie naprzeciwko Bramy, i o tej porze dnia dawał
nielicznym upragniony cień.
Dziwna rzecz. Ledwo zdążyłem o Wieży pomyśleć, gdy na jej szczycie zagrała trąbka, zwiastując południe i zmianę strażników.
Wtedy numer przede mną zrobił coś, czym ściągnął na siebie moją uwagę
i przykuł spojrzenie strażnika z najbliższej wieży wartowniczej.
Najpierw z wprawą, jakiej i ja mógłbym się od niego uczyć, zdjął, jak
należało, ciężar z pleców i złożył na szczycie Muru, obok stosów cegieł
czekających na budowniczych; zaraz potem jednak płynnym ruchem, jakby
ściągał z siebie zbyt luźną skórę, uwolnił się od ubrania, na koniec
zzuwając buty. Przez jedną krótką chwilę widziałem spodnią część jego
stóp. Wypalone lub wycięte ostrym narzędziem, na wpół zabliźnione rany
odcinały się purpurą od bladej skóry podeszew, tworząc rysunek krzyża,
znak, jakim handlarze bydła dawniej znakowali najsłabsze sztuki w
stadzie, te przeznaczone na wybicie. Tym samym znakiem chrześcijańskie
sekty przez wieki opatrywały swoje świątynie.
Strażnik właśnie zamierzał wpuścić zmiennika; cofnął się od
metalowych drzwi wieży wartowniczej, szarpnięciem zdjął przewieszony
przez ramię karabin i wycelował. Wstrzymałem oddech. Wyobraziłem sobie
jego palec na spuście i z ciekawością, o jaką bym się nie posądzał,
czekałem na strzał. Strażnik powstrzymał się jednak. Uruchomił przycisk
syreny i z dziesiątków megafonów popłynął jękliwy, wdzierający się pod
czaszkę dźwięk.
Numer odwrócił się do mnie twarzą. Pozbawione owłosienia ciało z
klatką wystających żeber i dyndającym przyrodzeniem pod zapadniętym
brzuchem. Mężczyzna. Napotkał moje spojrzenie. Uśmiechnął się, jakby
właśnie na to czekał. Coś krzyknął, ale jazgot syreny zagłuszył słowa.
Potem się odwrócił i zobaczyłem już tylko oddalające się plecy, kiedy w
dwóch susach pokonał szeroki w tym miejscu Mur i skoczył.
Megafony zatrzeszczały i jeden po drugim, jak psy gubiące trop,
ucichły. Wszyscy staliśmy tam, gdzie zastał nas alarm. Rozległ się
zgrzyt pośpiesznie otwieranej Bramy i tupot nóg wybiegających
strażników.
Niezadługo wrócili. Byłem pewien, że Brama zaraz się zatrzaśnie, a
trup, skoro tylko obmyją go z krwi, jeszcze tego samego dnia zawiśnie na
placu apelowym. Nic podobnego się nie stało. Przy wtórze gwizdków
usłyszałem głos Kapitana wydającego rozkazy. Zaterkotały silniki
wojskowych samochodów i nawet do miejsca, gdzie stałem, dotarło
popiskiwanie detektorów obracających się na dachach wozów. Zbierały
sygnały tak, jak tropiące psy łowiły zapachy. Na dźwięk klaksonu kolumna
ruszyła.
Słuchając, jak Brama się zamyka, a ryk silników oddala i ostatecznie
zamiera, szukałem racjonalnego wyjaśnienia tego, co na własne oczy
ujrzałem. Jakiż człowiek przeżyłby skok z wysokości dwudziestu metrów na
twardą ziemię? Widać jednak odniósł tylko obrażenia, i to niezbyt
poważne, skoro o własnych siłach podjął ucieczkę.
Kapitan pozostał na miejscu, z megafonów popłynęły teraz jego
rozkazy. Posłusznie wszedłem na ostatni szczebel i złożyłem nosidło z
cegłami na szczycie Muru. Prostując zesztywniałe plecy, nie wiedzieć
czemu pewny, że tego dnia podobne wykroczenie ujdzie mi płazem,
wybiegłem spojrzeniem na drugą stronę. Jak okiem sięgnąć idealnie
płaski, pozbawiony roślinności krajobraz, którego sztucznej harmonii nic
nie burzyło. Samochody krążyły nieporadnie po tej rozległej pustce,
wolnej od głazów, strumieni, wzniesień czy uskoków, błyskając w słońcu
antenami i co rusz zmieniając kierunek, z tej odległości podobne do
wielkich owadów, obżartych i przez to nieco otępiałych.
Jednak udało mu się uciec, powiedziałem głośno, bo stojąc na Murze nie musiałem się bać, że ktoś usłyszy.
Wszyscy pojedynczo na plac apelowy, zarządził Kapitan.
Pojedynczo, powtórzyłem z przyzwyczajenia. Jeden to wszyscy, wszyscy
to jeden. Nie mamy imion ani nazwisk. Mikroskopijna płytka wszczepiona w
kciuk lewej ręki zawiera wszystko, co Republika o każdym musi wiedzieć –
od daty urodzenia w Laboratorium po aktualny stan zdrowia. Informacje
można modyfikować, samej płytki jednak nie sposób się pozbyć, chyba że z
kciukiem. Byłem pewien, że kiedy przywiozą uciekiniera – bo że go
wytropią i sprowadzą z powrotem, nie wątpiłem nawet przez chwilę – kciuk
będzie na swoim miejscu. Podobno dawniej się zdarzało, że zwierzę
schwytane w sidła, dla ratowania życia odgryzało unieruchomioną
kończynę; ale o dawnym świecie mówi się wiele dziwnych rzeczy.
Pojedynczo na plac apelowy, ryknął Kapitan. Zupełnie niepotrzebnie,
bo ze wszystkich stron, porzucając narzędzia i pracę, ciągnęliśmy od
strony Muru w długich, uporządkowanych szeregach, stopniowo dołączając
do kolumn już ustawionych na miejscu zbiórki w karnym ordynku, twarzami
do Wieży Trzech Praw. Nad placem łopotała biała flaga Jedności.
„Biała jak serce Jakuba Martensa, który nas stworzył, zrównał w prawach i obdarzył wolnością”.
Zmierzałem na swoje miejsce, powtarzając jak automat słowa szkolnej
czytanki o białym sercu prezydenta Martensa. Równo stawiałem kroki.
Jeden, dwa. Jeden, dwa. Dwa to dobra liczba. Zbliżona do ideału.
Kapitan zniknął na długo. Wrócił wystrojony w biały
galowy mundur – oficerskie pagony, czapka ze złotym otokiem,
kontrastujące z bielą spodni czarne oficerki, wyglansowane do połysku.
Stanął na skraju placu apelowego, bokiem do nas, ustawionych w
czworobok, i z zadartą głową długo się wpatrywał w niebo, tam gdzie
południowe słońce przebijało się mozolnie przez ołowiane chmury.
Chusteczką otarł pot z czoła i ruszył, lustrując pierwszy szereg. Miał
starą twarz czterdziestolatka, ale żylaste, wysportowane ciało wciąż
było mu posłuszne. Zatrzymał się i usłyszałem, jak jednego z nas pyta:
Wiesz, dlaczego tak stoicie?
Za karę, panie Kapitanie.
Dureń!
Budowniczowie właśnie skończyli stawiać pod Wieżą Trzech Praw wysokie
rusztowanie. Kapitan zgrabnie wbiegł po schodkach na sam szczyt.
Dziś świętujemy! – zawołał.
Ręką dał znak orkiestrze dętej. Zagrała, a Kapitan zaczął śpiewać.
Pod białą flagą, furkoczącą na wietrze, ze wzrokiem utkwionym przed
siebie, drobny na tle Wieży, radośnie zaintonował hymn Republiki. Jego
entuzjazm i nam się udzielił.
Śpiewaliśmy o wolności. O najlepszym ze światów, w jakim przyszło nam
żyć. Przegapiliśmy moment, gdy Kapitan zamknął usta, a potem,
odwracając głowy, patrzyliśmy, jak marszowym krokiem zmierza do Rotundy,
dwupiętrowego gmaszyska z czerwonej cegły, wzniesionego na wschodnim
krańcu placu apelowego. Orkiestra ucichła i przez chwilę tylko nasze
rozśpiewane głosy tłumiły stukot podkutych oficerków.
Strażników przybywało. Prężyli się jak na paradzie, wybiegając
spojrzeniami na przemian to ku Bramie, to ku Rotundzie. Rozmawiali i
dowcipkowali, na nas nie zwracali uwagi.
Mijały godziny. Przestępowałem nerwowo z nogi na nogę, walcząc z
narastającym bólem pęcherza i głodem. Próbując odwrócić uwagę, liczyłem
do stu i zaczynałem od nowa. Parcie w dole brzucha przybierało na sile,
pęcherz zrobił się twardy jak kamień. W końcu się poddałem.
Na tle wieczornego nieba Mur okalający obóz wydawał się jeszcze
wyższy. Na chwilę nad poczuciem upokorzenia, zmęczeniem i głodem górę
wzięła duma. Mur stał tutaj, zanim się narodziłem, kiedy mnie zabraknie,
inni będą budować go dalej. Oblał mnie zimny pot, bo tuż za moimi
plecami rozległy się ściszone męskie głosy:
Znajdą go.
Akurat!
Znajdą! Daleko nie mógł uciec.
Bałem się poruszyć, żeby strażnicy nie zaczęli mnie podejrzewać o łamanie zakazu prowadzenia rozmów.
Gdyby mieli go odnaleźć, już by tu był.
Znajdą, upierał się ten pierwszy. Zawsze znajdują.
Cień rzucany przez Wieżę Trzech Praw przesuwał się, aż
zajął połowę placu. Wraz z nadejściem zmroku włączyły się reflektory.
Zaraz też zleciały się całymi chmarami owady. Jakby żyły w niewidzialnym
świecie i tylko w takich chwilach decydowały się go opuścić. Kotłowały
się wokół lamp, raz po raz przypuszczając atak na ich szklane osłony.
Przyglądając się im, próbowałem sobie wyobrazić ptaki. Jeśli nie liczyć
dawnych kronik filmowych, nigdy żadnego nie widziałem.
Pokazał się Kapitan na czele plutonu żołnierzy; minęli Wieżę i wzdłuż Muru kierowali się ku Bramie.
Otworzyły się drzwi Rotundy i ujrzeliśmy Sędziego. Jechał odkrytym
samochodem, rozparty na tylnym siedzeniu, dłonie opierał na metalowej
lasce. Nawet siedząc, zdawał się górować nad nami wzrostem. Strażnicy
stawali na baczność, przybijając obcasami, on jednak nawet na centymetr
nie odwracał głowy, jakby oszczędzał siły. Rozmieszczone wokół placu
kamery rejestrowały przejazd samochodu i na białej ścianie Wieży,
powiększony do gigantycznych rozmiarów, wyświetlał się wizerunek
Sędziego. Widziałem, jak bez wysiłku unosi ciężką laskę i dotyka pleców
kierowcy. Samochód się zatrzymał. Sędzia dźwignął się z fotela.
Wszyscy znamy historię Samuela Millsa i jego dwunastu synów, powiedział.
Miał na sobie długą białą szatę. Połyskiwała w świetle reflektorów. Wiatr wzdymał jej szerokie rękawy.
Jedenastu synów Samuela było ojcu bezgranicznie posłusznych, ciągnął
Sędzia. Dwunasty się sprzeciwił, sprzeniewierzył ojcowski majątek i na
koniec ojca porzucił. Ale kiedy na syna spadły nieszczęścia, gdy u
nikogo nie znajdował pomocy, a głód mu doskwierał, przyznał się do
grzechu pychy i powrócił do rodzinnego domu. Co zrobił Samuel? Przyjął
syna pod swój dach. Wybaczył, dając przykład…
Przerwał mu dochodzący od Bramy warkot werbli. Hałas przybliżał się.
Ze spowijającej obrzeża placu ciemności w jasny czworobok wytyczony
światłem reflektorów wbiła się bryła ciężarówki. Na odkrytej platformie
stał uciekinier, otoczony kordonem żołnierzy, nagi jak w chwili
przyjścia na świat. Po bokach wozu maszerowali werbliści. Pochód
zatrzymał się na wysokości rusztowania, z kabiny ciężarówki wyskoczył
Kapitan i przystąpił do wydawania poleceń. Werble ucichły, żołnierze,
zacieśniwszy kordon, sprowadzili uciekiniera na betonowy plac, a potem
schodkami powiedli na szczyt rusztowania.
Sędzia już tam zmierzał. W sięgającej za kostki białej szacie nie
tyle stąpał po ziemi, ile unosił się nad nią. Dwóch żołnierzy podało mu
wieniec ze sztucznych białych kwiatów.
Kapitan nie odstępował go na krok, kiedy Sędzia wspinał się na
rusztowanie, wchodził między rozstępujących się żołnierzy i nachyliwszy
się nad nagusem, w świetle lamp podobnym do bezskrzydłej ćmy zwabionej
do płomienia, zawieszał mu wieniec na szyi, po czym, opierając na jego
ramionach dłonie, całował uroczyście w oba policzki.
Wybaczam ci, rzekł Sędzia. Pchnął mężczyznę prosto w łapy żołnierzy.
Kochamy cię i wybaczamy, tak jak Samuel Mills wybaczył synowi
marnotrawnemu.
Tamten szarpnął się i spróbował zrzucić z siebie wieniec. Uderzony
przez któregoś z żołnierzy pięścią w wątrobę, opadł na kolana. Krótkimi
haustami chwytał powietrze. W tym czasie operator podnośnika
zamontowanego na platformie ciężarówki oderwał od ziemi pojemnik z
hartowanego szkła; wywindowany wysoko, pojemnik zawisł tuż nad
uciekinierem, przez chwilę kołysał się łagodnie, by wreszcie,
naprowadzony przez żołnierzy, osiąść bezgłośnie na przeznaczonym mu
miejscu rusztowania.
Więzień tkwił w szklanej osłonie niczym nieznanego gatunku ryba w
wielkim akwarium. Werble ponownie zagrzmiały. Nie było słychać, jak
krzyczy, kiedy przez otwór w górze pojemnika szlauchem popłynęła woda.
Powiększony obraz z kamery zajmował centralną ścianę Wieży na całej
jej szerokości. Nie mogłem oderwać od niego wzroku. Skazaniec górował
nad placem, olbrzymi i bezbronny; kiedy woda sięgała już piersi, zaparł
się plecami i nogami o ściany pojemnika, próbując go rozepchnąć. Miotał
się, jakby wierzył, że gdzieś kryje się szczelina, przez którą zdoła się
wydostać na zewnątrz. Nie poddał się nawet wtedy, gdy woda zakryła mu
głowę i wypełniła naczynie do końca.
Wreszcie się uspokoił. Woda przestała się burzyć. Sędzia tymczasem
zniknął. Kapitan uciszył werble, odesłał żołnierzy, a nam kazał się
rozejść.
Plac szybko pustoszał. Posuwaliśmy się gęsiego – masa
ludzka podzielona na dziesiątki potoków, każdy płynący w swoją stronę.
Wstrzymywałem oddech, bo kombinezon cuchnął moczem. Minąłem wielką
tablicę z podobizną Jakuba Martensa. Hasło wypisane wielkimi literami
przypominało o zbliżającej się rocznicy Wielkiej Zmiany. Blady jak sama
śmierć Jakub Martens prawą rękę przyciskał do piersi, ale krew z ran
postrzałowych lała się strumieniami, i jego minuty były policzone.
Za tablicą skręciłem w lewo. Paliły się wszystkie latarnie, było
widno jak w dzień. Podążałem znajomym chodnikiem, kierując się do
kompleksu bloków mieszkalnych w sektorze C. Utrzymywałem równy krok, by
zachować stałą odległość między idącymi za mną i tymi w przodzie. Lewa,
prawa, lewa, prawa. Jeden, dwa, jeden, dwa. Dwa to dobra liczba. Bliska
ideałowi.
Przekraczając bramkę sektora C, wstrzymałem oddech. Brzęczyk
zamruczał, w górze zapaliła się zielona lampka, a pod stopami wyświetlił
się napis: WITAJ W DOMU. BLOK C4 KLATKA 26. Ruszyłem lekkim krokiem
dalej, jakby ktoś zdjął mi z pleców ciężar. Choć od czternastu lat kilka
razy dziennie przekraczałem punkt kontrolny, strach nigdy mnie nie
opuszczał; zupełnie irracjonalny, przekonywałem sam siebie, bo
prawdopodobieństwo, że pomylę sektory, tym samym uruchamiając alarm i
ściągając sobie na kark strażników, było bliskie zeru.
W świetle latarń szare bryły domów mieszkalnych przybrały
ciemnobrunatny kolor. Niskie, zwaliste, pozbawione okien, ciągnęły się w
dwóch długich rzędach, bliźniaczo podobne do budynków w sąsiednich
sektorach. Przed rocznicą Wielkiej Zmiany odnowiono hasła zdobiące
zewnętrzne ściany, tu i ówdzie dodano nowe. Dach każdego budynku
wieńczył Katalog Trzech Praw, sporządzony wielkimi literami, by nawet z
daleka można było przeczytać: PRAWO DO ŻYCIA. PRAWO DO SZCZĘŚCIA. PRAWO
DO ŚMIERCI. Przyglądałem się im często, a jeszcze częściej o nich
myślałem. Chyba w przekonaniu, że powiedzą mi coś o moim życiu i o mnie
samym.
Zostawiłem za sobą dwa pierwsze bloki sektora C. Zza zwalistej bryły
C3 wyłaniała się bliźniacza sylwetka C4. Pochód idących przede mną
zdążył się przerzedzić. Ci, którzy zostali, kierowali się tak jak ja do
C4. Niektórych poznawałem po plecach; choćbym jednak nie wiem jak się
starał, nie potrafiłem przypomnieć sobie żadnej twarzy.
Posuwaliśmy się w milczeniu, jeden za drugim.
Jeden to liczba idealna.
Od domu, w którym mieszkam, dzieliło mnie kilkanaście kroków. Trzy
czwarte bocznej ściany zajmował malunek postaci o niezbyt dobrze
dobranych proporcjach. Miała rysy Jakuba Martensa, ale w białym
znoszonym kombinezonie wyglądała jak każdy z tysięcy robotników
pracujących przy Murze. Ręka z kielnią wskazywała napis: JEDEN TO
POSTĘP. JEDEN TO JEDNOŚĆ. JEDEN TO SIŁA.
Skręciłem w prawo. Widziałem już cały budynek od frontu; dokładnie
pośrodku, wymalowane fosforyzującą farbą, by również w nocy można je
było przeczytać, znajdowało się hasło tegorocznych obchodów rocznicy
Wielkiej Zmiany: JEDEN TO CAŁOŚĆ.
Spojrzałem w niebo; tam, gdzie przesłonięty skrajem chmury księżyc wyglądał jak ucięty nożem.
Wtedy tuż za sobą usłyszałem:
Niezłą szopkę nam urządzili, co?
Wtuliłem głowę w ramiona. Musiałem się przesłyszeć, wmawiałem sobie, pilnując się, by nie ulec instynktowi i nie przyspieszyć.
Z tyłu znowu dobiegł mnie szept:
Nie mówiłem, że go znajdą? Zawsze znajdują.
Ten sam głos, który słyszałem na placu apelowym!
Ale ty chyba nie dałeś się nabrać?
Zaśmiał się, potem rozkasłał.
Masz więcej oleju w głowie niż inni. Od dawna cię obserwuję.
Wiele mnie kosztowało, żeby nie puścić się biegiem. Jeśli to
prowokacja strażników, to tylko czekają na pretekst. Jeszcze gorzej,
gdyby któryś z ludzi Sędziego wystawiał mnie na próbę. Byle nie stracić
panowania nad sobą! Jeżeli się nie odwrócę albo nie zacznę biec, mam
szansę wyjść z tego cało.
Drzwi do klatki 26 otworzyły się na krótko, wpuszczając kolejnego
lokatora. Zamknęły się z powrotem, ale kwadratowy czytnik na prawo od
nich wciąż świecił na czerwono. Przede mną nie było już nikogo.
Zatrzymałem się na wprost wejścia i odczekawszy, aż czerwone zmieniło
się na zielone, przyłożyłem kciuk lewej ręki do kwadratu czytnika. Ledwo
metalowe drzwi się rozsunęły, wślizgnąłem się do środka. Tak jak
nakazywał regulamin, korytarz był pusty, wszystkie mieszkania
pozamykane. Chociaż wiedziałem, że obserwują mnie kamery, odważyłem się
zerknąć przez ramię. Nikt za mną nie szedł.
Stanąłem pod drzwiami mojego mieszkania. System identyfikacyjny
zweryfikował informacje zapisane na płytce w kciuku i drzwi się
otworzyły. Na miękkich nogach przekroczyłem próg. W tyle głowy narastał
pulsujący ból. Nie zapalając światła, odszukałem prostokątną wypukłość w
ścianie przedpokoju i przyłożyłem tam nadgarstek. Po kilku sekundach
MedTest cicho zapikał, wyświetlacz rozjarzył się na niebiesko i od góry
do dołu zaczęły się przesuwać rzędy pulsujących liczb. Ciśnienie 130 na
90, tętno 84, temperatura ciała 36,6 stopni, praca serca prawidłowa –
rytm zatokowy, skład krwi również w normie.
Przeszedłem do pokoju. Zajmujący jedną trzecią ściany ekran włączył
się samoczynnie i zobaczyłem jego, topielca. Obrazowi nie towarzyszył
dźwięk. Starałem się uspokoić oddech i patrzyłem. Można by pomyśleć, że
po śmierci szklany pojemnik stał się dla topielca za ciasny, bo ten
leżał zwinięty w kłębek. Długo przyglądałem się podeszwom jego stóp.
Nie, wzrok mnie nie mylił.
Zdjąłem cuchnący moczem kombinezon, wróciłem do przedpokoju i
wrzuciłem ciasno zwinięty pakunek do ściennego zsypu na brudne ubrania.
Upewniwszy się, że poleciał w dół szybu, poszedłem do łazienki.
Podeszwy stóp topielca były gładkie, bez śladów nacięć ani oparzeń.
Zmywając pod strumieniem prysznica brud i pot zmieszany ze smrodem
uryny, próbowałem usunąć obraz z pamięci, bo przeczuwałem, że nic
dobrego dla mnie z tego nie wyniknie.
Machinalnie schyliłem się i na podbiciu lewej stopy wymacałem trzy
jednakowej wielkości, równo rozmieszczone niewielkie blizny – ślady po
czymś, co musiało wydarzyć się tak dawno, że czas zatarł wspomnienie.
Wytarłem się do sucha i z ręcznikiem wokół bioder przeszedłem do aneksu
kuchennego. Wyjąłem z lodówki popołudniową porcję. Po namyśle dorzuciłem
wieczorną i obie wstawiłem do kuchenki. Gotowe przełożyłem na talerz,
zdjąłem folię, odkroiłem widelcem kawałek brunatnozielonego kotleta z
soi i spróbowałem. Z talerzem w ręku odwróciłem się, żeby przejść do
pokoju. Nogi się pode mną ugięły. Przy stole, bokiem do ekranu, siedział
Sędzia.
Nie zajmę ci dużo czasu, powiedział. Dokładnie tyle, ile trzeba i ani minuty dłużej. Czemu stoisz?
Przynaglił mnie ruchem ręki.
Jedz, bo ostygnie.
Usiadłem. Wziąłem widelec do ręki. Przemogłem strach i spojrzałem.
Sędzia przebrał się w jasnoszary garnitur i chabrową, rozpiętą pod szyją
koszulę. Światło z ekranu odbijało się w wielkiej łysej głowie.
Pierwszy raz widziałem go z tak bliska.
Zerknął na topielca i powrócił spojrzeniem do mnie. Oczy pod
krzaczastymi siwymi brwiami wydawały się zbyt małe w stosunku do
masywnej głowy.
Byłem pewien, że się domyślisz, powiedział, wskazując brodą ekran ze skazańcem. Ale nie w tej sprawie przychodzę.
Pochylił się, miał teraz usta na wysokości mojej twarzy. Nagle
ogarnęło mnie niepokojące uczucie, że podobna scena była już kiedyś moim
udziałem. Instynktownie odsunąłem się.
Chcę ci zadać jedno pytanie, powiedział.
Po jego odejściu długo nie wstawałem od stołu. Bałem się, że nogi
mnie nie utrzymają. W końcu się podniosłem. Ręcznik się rozwiązał i
zsunął na podłogę, ale się nie schyliłem. Pilotem wyłączyłem bezpośredni
przekaz z kamery na placu apelowym. Przyciskiem Projekcje wybrałem
opcję WIDOK Z OKNA NOCĄ. Zdecydowałem się na PÓŁNOCNĄ STRONĘ MURU, a
kiedy zgasiłem światło, ciemność rozjaśnił tworzący duży prostokąt na
ścianie trójwymiarowy obraz znajomej budowli na tle nocnego nieba.
Mur
przesłaniał wszystko, wystarczyło jednak popuścić wodze fantazji, by
wyobrazić sobie odległy horyzont, a w miejscu, gdzie rozgwieżdżone niebo
stykało się z ziemią, wypatrzyć światła Miasta. Patrzyłem na sztuczny
księżyc, na konstelacje gwiazd, które miały swoje nazwy, choć nigdy ich
nie poznam. Myślałem o ludziach układających się teraz do snu w dalekim
Mieście, myślałem o uciekinierze, który najpewniej właśnie tam próbuje
się dostać, a w uszach wciąż mi dźwięczało pytanie Sędziego.
Czy masz jakieś marzenie? – zapytał.
Grzegorz GortatFragment powieści “Mur”, wyd.2017POLECAMY: [LINK]
Wczesnym popołudniem żołnierze przyjechali
trzema furgonetkami. Odczekawszy do wieczora, sforsowali główne wejście
wiekowego budynku, wpuścili do środka stado zdziczałych psów, które ze
sobą przywieźli, potem starannie zabarykadowali wszystkie drzwi od
zewnątrz, otoczyli gmach szczelnym kordonem i stali jeszcze czas jakiś,
nasłuchując dobiegających ze środka odgłosów, aż nabrali pewności, że
sprawy potoczyły się po ich myśli. Wtedy wsiedli do samochodów i
odjechali.
Jest
wtedy na miejscu – świadek tamtych wydarzeń. Z początku psy się
rozdzielają, żeby wytropić najsłabsze sztuki. Potem łączą się w małe
stada. Są głodne. Przywykłe do życia na wolności, źle reagują na
zamknięcie. Widzi, jak biegają z kąta w kąt, w zdenerwowaniu pokazując
pożółkłe zęby.
Żołnierze
wrócili dopiero po pięciu dniach. Kiedy otworzyli drzwi, pośród
zwalonych posągów świętych i wywleczonych z katakumb zbutwiałych
trumien, w świetle wpadającym przez rozbite witrażowe okna z postaciami
sprzed tysięcy lat, stał biskup La Malle w połatanej sutannie,
przezroczysty niczym sama śmierć jak ją przedstawiają na obrazach
dawnych mistrzów, wymizerowany i blady, ale wciąż żywy, stał i
przemawiał do zasłuchanych psów.
Wyprowadzili La Malle’a pod osłoną nocy. Ale najpierw musieli powystrzelać psy. Nie próbowały uciekać.
Widzi,
jak siedzą kręgiem przed klechą, nowi wyznawcy starej wiary. Jeden po
drugim padają od pojedynczego strzału. Widzi krew na spękanej posadzce i
na okopconych dymem od świec ścianach. Umierają bez skargi. La Malle
nie przestaje przemawiać nawet wtedy, gdy przed sobą ma już tylko leżące
pokotem truchła.
Lekkie
pociągnięcie za łokieć i towarzyszący temu znajomy, nalegający głos –
to wystarczyło, by obraz się rozmazał i zniknął. Mrugając powiekami,
starałem się uzmysłowić sobie, gdzie naprawdę byłem.
Huknął
strzał. Spojrzałem w stronę, skąd padł. Na końcu wielkiego stołu
tworzącego półkole stał Kapitan i mierzył z pistoletu do zwisającej z
żyrandola, wciąż nienaruszonej butelki. Pociągnął za spust – i kolejny
raz spudłował. Goście zaczęli stukać nożami w kieliszki i buczeć, z
sekundy na sekundę głośniej. Widziałem, jak Kapitanowi żyły na szyi
nabrzmiewają. Wolną ręką rozpiął guziki munduru, starł pot z czoła,
wycelował, strzelił. Szkło się rozprysło na podłogę. Rozległy się brawa.
Kapitan się ukłonił. Zaraz też jął się domagać zawieszenia nowej
butelki. Siedzący najbliżej niego mężczyzna w kremowym garniturze, o
ciemnej cerze i czarnych włosach mieszkańca Północy, odwiódł go od tego
pomysłu, rzucając mu gruby rulon banknotów. Kapitan schylił się po
pieniądze, wsunął pistolet za pasek od spodni, zeskoczył na podłogę i
podszedł do mężczyzny. Nie słyszałem, o czym rozmawiają, bo raptem
wszyscy jakby odzyskali mowę i zaczął się rejwach.
Ostrzegałem,
że to będzie długa noc, powiedział Sędzia. Musiał podnieść głos, żeby
przekrzyczeć gwar rozmów. Wciąż trzymał mnie za łokieć, jakby w obawie,
że znowu się zdrzemnę. Nie wolno ci niczego przespać.
Wcale nie spałem, tylko coś mi się śniło.
Sam sobie przeczysz.
Strażników
i obozowych oficjeli łatwo dawało się odróżnić od przyjezdnych: zbici
przy jednym końcu stołu, ubrani w wyjściowe mundury albo w starannie
odświeżone garnitury, sztywni i nazbyt uroczyści, jakby sytuacja ich
przerastała. Piątka gości objęła w posiadanie przeciwległy koniec stołu.
Zachowywali się z hałaśliwą swobodą kogoś, kto zjawił się tylko na
krótko, ale wszędzie czuje się jak u siebie w domu i patrzy na
gospodarza z góry. Prym wiódł czarnowłosy w kremowym garniturze.
Zacząłem mu się dyskretnie przypatrywać. Cechowała go pewność siebie,
jakiej nie widywałem nawet u Sędziego.
Sędzia
przychwycił moje spojrzenie. Nachylił się, że czułem na szyi jego
oddech. Pan Cordet, szepnął mi do ucha. Najważniejszy z naszych
kontrahentów. Pewnie cię nie zdziwi, jeśli powiem, że bankiet odbywa się
na jego cześć...
Chciał
coś jeszcze dodać, ale przerwało mu poruszenie po stronie gości.
Cordet, wygodnie rozparty na krześle, krzyczał coś do Kapitana,
akcentując słowa ruchem ręki i nie pozwalając sobie przerwać. Kapitan
raz i drugi spojrzał na Sędziego. Próbował się odezwać, w końcu dał za
wygraną. Wzruszył ramionami i podjął obchód wokół stołu, kierując się ku
nam.
Sędzia
siedział pośrodku, po wewnętrznej stronie stołu, zupełnie sam, jeśli
nie liczyć mojej osoby. Zajmowałem najbliższe wolne krzesło po jego
prawej ręce, od strażników dzieliło mnie kilka pustych krzeseł.
Kiedy Kapitan nachylił się nad Sędzią, nadstawiłem uszu.
Mamy problem, ekscelencjo, zameldował Kapitan szeptem. Upiera się, że dzisiaj on da występ.
Zdaje się, że już się zgodziłeś.
Kapitan poczerwieniał. Pieniądze zawsze mogę zwrócić!
Nie musisz. Spełnimy życzenie gościa.
Po minie Kapitana poznałem, że spodziewał się innej odpowiedzi. Ekscelencjo, to nie jest dobry pomysł.
Bo?
To żółtodziób. Nie poradzi sobie.
Wybierzmy mu odpowiednią sztukę.
Sędzia
dźwignął się do połowy z krzesła i patrząc na Cordeta, skinął głową.
Cordet wykonał gest, jakby zdejmował kapelusz, równocześnie wydymając
wargi w parodii uśmiechu.
Niech
rozleją wino, powiedział Sędzia do Kapitana. Ten przywołał jednego ze
strażników, wydał mu instrukcje. Strażnik zniknął za otwartymi drzwiami
sąsiedniego pomieszczenia i niezadługo pojawił się znowu, niosąc na
okrągłej tacy wysoką butelkę. Podszedł do Cordeta, otworzył butelkę,
napełnił stojący przed gościem kieliszek na wysokiej nóżce. Potem
napełnił kieliszek Sędziego, na koniec postawił tacę z butelką obok
Sędziego na stole.
Sędzia podniósł kieliszek i obejrzał jego zawartość pod światło. Senior Cordet, za kolejne lata naszych wspólnych interesów!
Pańskie zdrowie, ekscelencjo! Cordet małymi łyczkami opróżnił swój kieliszek, cmokając przy tym. Niezłe, skomentował.
Sędzia
uśmiechnął się promiennie. Lepszego w życiu nie piłeś, brudny bękarcie,
warknął pod nosem, choć nie przestawał się uśmiechać. Zakręcił
kieliszkiem i głośno zawołał: Za nasze interesy! I za pański dzisiejszy
występ! Wypił do dna, odstawił kieliszek na pokryty białym obrusem stół.
Spojrzał
na mnie, potem przywołał strażnika. Strażnik przyniósł czysty
kieliszek. Sędzia napełnił naczynie do połowy i postawił przede mną.
Spróbuj.
Zamoczyłem usta i się otrząsnąłem. To nie woda!
Mam nadzieję! Trzymam je na specjalne okazje. Cordet będzie miał mi czego zazdrościć.
Kwaśne!
To wino, nie sok!
Wcale mi nie smakuje.
Nauczysz
się doceniać dobre wino. Jakby sam siebie usłyszał, zmarkotniał i się
zgarbił. Chociaż nie będziesz już miał ku temu zbyt wiele okazji. Tego
zostało mi tylko siedem butelek, reszta to sikacze.
Wciągnąłem
nosem powietrze. Rozejrzałem się, próbując zlokalizować źródło zapachu.
Z otwartych drzwi, jeden po drugim, wyłaniali się strażnicy bez
mundurów, na wojskowe koszule naciągnęli białe fartuchy, długie aż do
kolan. Zanim rozeszli się wokół stołu, przez jakiś czas szli gęsiego,
jak w uroczystej procesji, każdy z dużą tacą z czystymi talerzami i
wypełnionym po brzegi półmiskiem, świadomi nagłej ciszy, czując na sobie
dziesiątki par oczu.
Przed
Sędzią postawili dwa półmiski. Kapitan przyciągnął krzesło i usiadł po
jego lewej ręce. Sędzia poczekał, aż strażnik rozstawił talerze i
sztućce, potem nałożył mi po kawałku z każdego półmiska.
Nachyliłem się nad talerzem. Intensywny zapach jednocześnie przyciągał mnie i odpychał.
Co to?, spytałem.
Befsztyk i jagnięca pieczeń.
Zachęcając mnie wzrokiem, sam odkroił sobie dużą porcję befsztyku, nadział na widelec i zapakował do ust.
Poszedłem
w jego ślady. Ostrożnie wgryzłem się w jeszcze parujący kawałek. Był
twardy, ale pod naporem zębów wydzielał soki i kruszał, zamieniając się w
pachnący przyprawami miąższ. Smak nie był mi obcy.
Kapitan
odłożył sztućce, chwycił kawał pieczeni w ręce i zaczął szybko ją
pochłaniać. Językiem zlizywał spływający po brodzie tłuszcz.
Czyż nie jesteśmy zwierzętami, Nul?, wymamrotał Sędzia z pełnymi ustami. Więc to chyba normalne, że zjadamy inne zwierzęta.
Nieprawda!
A
co dostajesz od pięciu tygodni? Kotlety z soi jak dawniej? Steki z
wyhodowanych w laboratorium tkanek, zabarwionych sokiem z buraków?
Naprawdę tak myślisz?
Uporał się z befsztykiem i zajął się drugim kawałkiem. Spróbuj jagnięcej pieczeni, Nul, zanim wystygnie.
Dlaczego tak mnie nazywasz?
Nul to nie imię. Nul znaczy zero. Zero czyli nic. Bez mnie nic nie znaczysz. Jesteś nikim. Coś jeszcze chciałbyś wiedzieć?
Skąd się wziąłem? Kim byli moi rodzice?
Sędzia
wytarł ręce w serwetkę. Wstał i z butelką wina podszedł do Cordeta.
Napełniając mu kieliszek, wdał się w krótką rozmowę. Musiał powiedzieć
coś wesołego, bo Cordet się roześmiał. Sędzia wrócił na miejsce, nalał
sobie wina i wysoko podniósł kieliszek, z ukłonem pod adresem gościa.
Wypili.
Na
to pytanie nie odpowiem. Jeszcze nie dzisiaj. Trzymając kieliszek za
nóżkę, zaczął nim machinalnie obracać. Powiem ci za to o dwóch pokojach
na końcu holu, o które wcześniej pytałeś. Z drzwiami zasłoniętymi
ceratą, tuż za salami porodowymi. Pamiętasz?
Potwierdziłem ruchem głowy.
Powiem ci, dlaczego są zamknięte. I dlaczego zmuszony jestem tolerować taką gnidę jak Cordet.
Odstawił kieliszek. Otarł grzbietem dłoni usta, potem długo i starannie rękę wycierał w serwetkę.
Co
sprzedajemy Cordetowi? Życie. Cordet to nasz najlepszy kupiec. A
jeszcze pięć, sześć lat temu przepędziłbym bękarta gdzie pieprz rośnie.
Przerwał i odwrócił się do Kapitana. Nie słyszałem, co powiedział, ale Kapitan zaraz się podniósł i wyszedł.
Sędzia
rozpiął kołnierzyk koszuli i powoli okręcił szyją w lewo, potem w
prawo. Czoło miał lśniące od potu. Na ogromnej, łysej czaszce brązowiły
się plamy. Bezskutecznie starałem się sobie przypomnieć, czy wcześniej
już je widziałem. Zmęczonym ruchem przetarł czoło. Na grzbiecie dłoni
dostrzegłem skupiska identycznych brązowych plam. Kiedyś mogliśmy
przebierać w klientach, podjął. Zatrudnialiśmy doborowy personel
medyczny. Mieliśmy na wyłączność dwóch lekarzy transplantologów z
pierwszej dziesiątki na świecie. W rok stworzyli oddział przeszczepów
nie ustępujący najlepszym w tej części świata. Najnowocześniejszy
sprzęt, sprawdzone metody. Nie musieliśmy się reklamować. Wiedzieli o
nas ci, którzy powinni wiedzieć. I byli w stanie zapłacić.
Sięgnął po czystą serwetkę, żeby otrzeć czoło. Kiedy się wyprostował, przez chwilę znów wydał mi się wielki i nieśmiertelny.
Zdradzę
ci, na czym polegała nasza przewaga w stosunku do konkurencji. Mogliśmy
się pochwalić niemal stuprocentową skutecznością zabiegów. A dlaczego?
Bo mieliśmy w zasięgu ręki materiału pod dostatkiem. Nerki, serca,
rogówki, wątroby. Marzenie każdego ośrodka transplantologii. Przeszczep
dowolnego organu organizowaliśmy niemal z godziny na godzinę. Idealni
dawcy, o których nikt nie zapyta i nikt nie zauważy ich zniknięcia.
Ponadto stanowili materiał wszechstronnie przebadany pod kątem
zdrowotnym. Do dzisiaj wszyscy żyjący w obrębie Muru są medycznie
monitorowani przez okrągłą dobę. Naszej uwadze nie umknie nawet lekki
katar. Zaśmiał się chropawo. Oczywiście, ogniska czy pojedyncze
przypadki poważnych chorób eliminujemy z dnia na dzień. Wszak nasze
cegielnie pracują przez okrągłą dobę.
Przeoczyłem
moment, kiedy przed gośćmi i strażnikami postawiono butelki i
kieliszki. Sami zajęli się rozlewaniem. Szurały krzesła, dźwięczało
szkło. Kapitan wciąż nie wracał.
Siedząc
teraz tak, że wzrokiem wymuszał moją uwagę, a jednocześnie obserwował
Cordeta i jego kompanów, Sędzia mówił dalej: Jeśli usłyszysz, że przez
ostatnie dziesięć, piętnaście lat świat zmienił się nie do poznania, to i
tak nic ci to nie powie. Nie masz bladego pojęcia o świecie. Może to
dla ciebie lepiej. Świat, który ja znałem, nie skończył się w miesiąc
czy rok. Odchodził powoli. Porównałbym go do naczynia, z którego
czerpiemy garściami, ale nic nie dokładamy, więc z czasem pokazuje się
dno. Popyt na nasze usługi się nie zmniejszył, ale pacjenci nie byli w
stanie zapłacić tyle co dawniej. Wprowadziliśmy oszczędności.
Zredukowaliśmy personel techniczny, obniżyliśmy pensje. Lekarze zaczęli
sarkać. Stało się to, co w tej sytuacji musiało się stać. Zmówili się i
postanowili uciec. Nie mogliśmy do tego dopuścić. Zbyt dużo wiedzieli.
Rozwiązaliśmy ten problem, ale tego samego dnia byliśmy zmuszeni zamknąć
oddział.
Wrócił
Kapitan. Za nim do sali wślizgnęły się cztery młode kobiety. Serce
zabiło mi żywiej, bo przez chwilę uległem złudzeniu, że wśród nich jest
dziewczyna z platformy. Odezwała się muzyka. Nie widziałem jej źródła,
ciche dźwięki zdawały się napływać jednocześnie z różnych stron.
Dominował bęben, wtórowały mu piszczałki, jazgotliwe a jednocześnie
usypiające.
Poruszały
się w rytm muzyki, wolno i hipnotyzująco. Półprzezroczyste seledynowe
tuniki ledwo zakrywały im biodra. Miały nie więcej niż po piętnaście
lat. Widziałem prześwitujące przez cienki materiał piersi i pośladki,
widziałem bladość skóry, która nigdy nie ujrzy słońca, widziałem cień
zarostu między szczupłymi udami, które będą się rozchylać dla mężczyzn.
Dwóch
towarzyszy Cordeta poderwało się od stołu. Na chwiejnych nogach
dołączyli do tancerek i nieudolnie próbowali imitować ich ruchy.
Uwierz
mi albo nie, ciągnął Sędzia, z początku wcale nie chodziło o pieniądze.
W każdym razie nie zysk był najważniejszy. Chcieliśmy dowieść reszcie
świata, że Republika odnosi sukcesy w każdej dziedzinie. Nowe władze na
każdym kroku utwierdzały naród w przekonaniu, że nowe porządki oznaczają
świetlaną przyszłość. Siermiężna propaganda, choć do pewnego momentu
skuteczna.
Sędzia
zamyślił się i odniosłem wrażenie, że przebywa w innym świecie. Do
jazgotu muzyki dołączyły teraz krzyki gości, oklaski i przytupywanie.
Sędzia nie zwracał na to uwagi. Kiedy się ponownie odezwał, musiałem się
nachylić, żeby w harmidrze słyszeć słowa. Gubi nas pycha, powiedział.
Myślę, że Martens pod koniec życia był tego coraz bardziej świadomy.
Pycha i zadufanie. Chcemy dokonać rzeczy z gruntu niemożliwych. Zrobić
coś, czym zapiszemy się na zawsze w pamięci kolejnych pokoleń. Każdemu
się wydaje, iż najłatwiej to osiągnąć poprzez odwrócenie zastanego
porządku. To pozory. Białe zawsze pozostanie białe, a czarne czarne,
choćbyśmy nie wiem jak się gimnastykowali, żeby nadać inne nazwy.
Przymknął oczy i gdyby nie to, że ręce równo ułożone na stole zaciskał w pięści, pomyślałbym, że śpi.
Chcemy
uszczęśliwić ludzkość, podjął, a ostatecznie zostajemy komiwojażerami.
Takim dzikusom jak Cordet sprzedajemy ludzi jak części zamienne.
Czemu mi to mówisz?
Otworzył
oczy i wyraz jego twarzy nagle się zmienił. Odsunąłem się
instynktownie, ale jego wzrok szedł za mną. Nie pochlebiaj sobie,
durniu!, syknął Może mówię ci tylko to, co chcę, żebyś usłyszał?
Tancerki
gubiły rytm, próbowały nie dać się złapać ludziom Cordeta. Jeden
położył się na podłodze i turlając się, starał się łapać je za nogi.
Przeskakiwały nad nim z piskiem.
Oho,
psy zwęszyły suki!, skomentował Sędzia półgłosem. Zaklął, bo jeden ze
strażników ruszył z groźną miną w stronę goniących tancerki gości.
Kapitan w porę strażnika dopadł, okręcił nim jak zabawką i rzucił na
podłogę. Ruchem głowy odesłał tancerki. Muzyka się urwała. Nastała
nieznośna cisza. Dwaj kompani Cordeta popatrzyli po sobie i jednocześnie
ruszyli na Kapitana. Ten zręcznie odskoczył i wyciągnął pistolet zza
paska spodni. Stojąc na lekko ugiętych nogach, mierzył to w jednego, to w
drugiego.
Cordet
zaszczebiotał coś w swoim języku, przywołując obu do porządku. Wrócili
na swoje miejsca przy stole. Wciąż mierząc z pistoletu, Kapitan
zlustrował po kolei każdego z gości, wzrok zatrzymując na Cordecie.
Wsunął broń za pasek i właśnie się odwracał, kiedy szurnęło krzesło.
Cordet powoli wstał i się wyprostował.
Bardzo
chciałbym się mylić, ekscelencjo, powiedział do Sędziego, choć nie
spuszczał wzroku z Kapitana, ale odnoszę wrażenie, że pański adiutant
chowa do mnie o coś urazę.
Sędzia
oparł się prawym łokciem o stół, dłonią lewej ręki wykonał ruch, jakby
się wachlował. To nieporozumienie, senior Cordet, zapewnił. Wyjaśnię je
jeszcze dzisiaj z Kapitanem.
Z
całym szacunkiem, ale sprawa dotyczy mnie i Kapitana i między nami
powinna zostać rozstrzygnięta tu i teraz. Nie jestem butelką, żeby do
mnie mierzyć z pistoletu.
Sędzia
patrzył na swoje dłonie. Widziałem, jak żyłki na jego prawej skroni
nabrzmiewają. Proszę mi pozwolić coś zaproponować, zaczął. Kapitan
zwróci panu pieniądze. I przeprosi za porywczość.
Pan wie, że to nie jest kwestia pieniędzy.
Zatem?
Wierzę, że pański adiutant odebrał należyte wojskowe wychowanie. Wie, jak się w takich sytuacjach postępuje.
Kapitan spojrzał niepewnie na Sędziego. Ten go zignorował. Podniósł ciężkie powieki, żeby dobrze widzieć Cordeta.
To
według mnie nieco staroświeckie, senior Cordet. Ale jeśli ma to pana
usatysfakcjonować, Kapitan jest naturalnie do pańskiej dyspozycji.
Cordet
napełnił kieliszek, opróżnił go dwoma łykami i odstawił. Obszedłszy
stół, stanął na wprost Kapitana. Dzieliły ich dwa długie kroki. Skłonił
się krótko, bez opuszczania głowy. Nie zdjął marynarki, tylko rozpiął
mankiety koszuli gestem, jakby uwalniał się od guzików. Kapitan wykonał
sztywny ukłon i zaczął zdejmować kurtkę munduru. Ręce miał jeszcze
uwięzione w rękawach, kiedy Cordet jednym susem skrócił dzielącą ich
odległość i jakby od niechcenia dźgnął go pięścią w żołądek. Kapitan
zgiął się niczym kukła. Prostując się, łapał powietrze szeroko otwartymi
ustami i jednocześnie dokonywał nadludzkich wysiłków, żeby uwolnić
ręce. Cios od dołu w podbródek posłał go na deski podłogi.
Zanim
Kapitan stanął na nogach, Cordet już siedział za stołem i szczupłe
dłonie o długich palcach wycierał w serwetkę. Nadziawszy na widelec
porcję jagnięcej pieczeni, oderwał zębami spory kęs i zaczął przeżuwać.
Pańscy ludzie, ekscelencjo, wykazują nadmierne przywiązanie do etykiety,
wymamrotał z pełnymi ustami. To błąd. Co przystoi dyplomacie,
niekoniecznie sprawdza się u żołnierza, dodał.
Kapitan jest wdzięczny za naukę, jakiej mu pan udzielił, powiedział Sędzia uprzejmie. Mam rację, Kapitanie?
Kapitan
rękawem próbował zetrzeć pot i rumieńce z policzków. Zapamiętam tę
lekcję, zapowiedział, zwieszając głowę. Jeśli pan pozwoli, ekscelencjo,
zajmę się ostatnimi przygotowaniami.
Kapitan
się oddalił, a Sędzia wdał się z Cordetem w długą rozmowę. Mówili w
obcym języku. Nie rozumiałem ani słowa; znudzone spojrzenia zarówno
strażników jak i towarzyszy Cordeta świadczyły, że i oni słuchają
wymiany zdań tamtych dwóch tylko z obowiązku. Wkrótce przestali udawać,
że konwersacja w niezrozumiałej mowie przyciąga ich uwagę. Między dwoma
końcami stołu zaczęli krążyć wysłannicy, z miną emisariuszy
przekazujących drugiej stronie ważne rozstrzygnięcia. Z przyciszonych
rozmów niewiele do mnie docierało poza jednym: przyjmowano zakłady.
Czego dotyczyły i jakie ostatecznie poczyniono ustalenia, miałem się
dowiedzieć niewiele później.
Pochwyciłem
na sobie spojrzenie Cordeta. Słuchając wywodów Sędziego, pokręcił głową
i się zaśmiał. Sędzia niezrażony perorował dalej i Cordet raptem
spoważniał, spojrzał na mnie raz i drugi. Miałem wrażenie, że przygląda
mi się, jakbym był towarem, którego wartość sam woli oszacować. Nie
potrafiłem z wyrazu jego twarzy odczytać, co myśli. Poczułem lód na
plecach.
Sędzia
i Cordet rozmawiali dalej a ja, przymknąwszy oczy, próbowałem opanować
drżenie dłoni i okiełznać myśli. Czułem, jak serce podchodzi mi do
gardła. Wracałem we wspomnieniach do niedawnych dni, kiedy życie biegło
ustalonym porządkiem i jeden dzień był bliźniaczo podobny do drugiego.
Jeden do liczba idealna. Czy naprawdę trzeba czegoś więcej, by być
szczęśliwym?
Z
zamyślenia wyrwało mnie szuranie krzeseł. Otworzyłem oczy. Cordet,
otoczony luźnym kręgiem swych towarzyszy, zdjął marynarkę i starannie
ułożył ją na oparciu krzesła. Rozpiął i zdjął kamizelkę, na koniec
rozebrał się z koszuli, zzuł buty, ściągnął skarpety i pozostał w samych
spodniach. Przeciągnął się, jakby badał wytrzymałość kości i ścięgien,
potem zrobił młynek rękami, aż zafurkotało. Był szczupłej budowy, ale
kiedy się poruszał, pod śniadą skórą przesuwały się i napinały mięśnie,
jakich pod ubraniem bym się nie domyślił.
Sędzia
wstał i rękę oparł na moim ramieniu. Stał tak bez słowa. Ręka ciążyła
mi niczym kamień i bił od niej chłód, nie miałem jednak śmiałości się
uwolnić. Wreszcie puścił mnie i posuwistymi krokami ruszył w stronę
drzwi, nie oglądając się, najwyraźniej pewny, że pójdę za nim.
Poderwałem się z krzesła, nadal jednak tkwiłem w miejscu, jakbym
naprawdę wierzył, że mam w sobie dość odwagi, by się zbuntować.
Towarzysze
Cordeta, ustawiwszy się w pary, wzięli go na ramiona. Leżał na plecach,
ręce krzyżując na piersiach, i kiedy, ostrożnie stawiając nogi, nieśli
go do wyjścia, wyglądał jak nieboszczyk.
Patrzyłem,
jak się ścieśniają, by z ciężarem na barkach ostrożnie przecisnąć się
przez wąskie drzwi. Strażnicy podążali za nimi gęsiego. Zostałem sam.
Lampy żyrandola jedna po drugiej zaczęły gasnąć niczym zdmuchiwane
świece i otoczyła mnie ciężka ciemność, mącona mizerną poświatą
wpadającą przez drzwi. Krzyknąłem, ale nikt nie odpowiedział. Oddychałem
ciężko. Czułem, jak na piersiach zaciska mi się niewidzialna obręcz.
Wziąłem głęboki oddech. Strach nie ustępował. Wtuliwszy głowę w ramiona,
wybiegłem z sali. W kilka sekund zrównałem się ze strażnikami, którzy
tworzyli tyły wolno poruszającego się pochodu. Choć rozmawiali półgłosem
i w stukocie kroków słowa mi umykały, to ekscytacja w ich głosie i mnie
zaczęła się udzielać. Nie próbowali protestować, kiedy pomagając sobie
łokciami, przepchnąłem się przed nich. Kilka metrów dalej musiałem
zwolnić, bo na wprost siebie miałem mur z pleców i głów. Wielonogi twór
uparcie zanurzał się w głąb wąskiego tunelu, pociągając mnie za sobą.
Rzadko rozmieszczone jarzeniówki rzucały mdłe światło, powietrze było
ciężkie od potu, stukot kroków odbijał mi się echem w głowie.
Tunel
raptem się poszerzył i zrobiło się widniej. Przybyło jarzeniówek.
Pochód zwolnił, aż się zatrzymał. Dwóch strażników biegiem wysforowało
się do przodu i usłyszałem zgrzyt metalu, jakby odsuwano masywną zasuwę,
potem wyczekiwaną chwilę ciszy przerwało przeciągłe, wdzierające się
pod czaszkę skrzypienie, które zdawało się nie mieć końca. Wreszcie
hałas ustał. Twarz owiało mi chłodne powietrze. W górze obramowania
wysokich drzwi tłoczyły się blade gwiazdy. Wiatr przywiał mieszankę
zapachów. Nie potrafiłem ich nazwać, ale budziły niepokój.
Zapuściliśmy
się w noc. Chudy, bladosiny księżyc oświetlał nam drogę. W jego świetle
czarne włosy Cordeta błyszczały srebrzyście, jakby w kilka minut
osiwiał. Skręciliśmy w lewo i przez jakiś czas wysoka, pochyła sylwetka
Sędziego odcinała się na tle rozgwieżdżonego nieba, aż jego dolną połać i
idące przodem postacie wchłonęła ciemna bryła budynku, który
niespodziewanie wyłonił się po lewej stronie, długi i przysadzisty. Tam
się zatrzymaliśmy.
Sędzia głośno perorował. Nie wiedziałem, z kim rozmawia, domyśliłem się tylko, że wydaje polecenia.
Rozbłysło
ostre światło. Instynktownie zacisnąłem powieki. Dało się wyczuć
drżenie ziemi pod nogami. Kiedy otworzyłem oczy, doznałem wrażenia, że
stoję przed ogromnym ekranem i oglądam scenę z archiwalnego filmu
wygrzebanego z przepastnych zasobów Encyklopedii. Cztery wielkie
reflektory oświetlały duży czworobok, wytyczony solidnym drewnianym
ogrodzeniem i podzielony na dwie części, lewym bokiem częściowo
przylegający do budynku, który okazał się znacznie dłuższy, niż
początkowo sądziłem. W tyle czworoboku, oddzielonego od części przedniej
wysoką przegrodą z desek, przesuwały się masywne kształty, leniwie
pochylając potężne łby, od czasu do czasu jakby dla zabawy napierając
rogami na drewniane pale ogrodzenia. Odszukałem wzrokiem Sędziego i
właśnie zamierzałem do niego dołączyć, bo sytuacja domagała się
wyjaśnienia, gdy raptem wrota budynku, które wychodziły na bliższą nam
część wybiegu, otworzyły się i pokazał się Kapitan, prowadząc kolosa na
czterech nogach. Zwierz człapał na pozór niemrawo, ale potężne rogi i
masa ciała budziły respekt. Kapitan trzymał w ręku oba końce długiego
łańcucha, przewleczonego przez gruby metalowy kolczyk osadzony w
nozdrzach zwierzęcia.
Piękny
okaz!, zawołał Cordet. Nie leżał już, ale siedział na ramionach
towarzyszy, skąd wzrokiem ogarniał więcej. Źle pana osądziłem,
ekscelencjo. Byłem pewien, że każe pan wypuścić do koralu jakiegoś
cherlaka, a ten tutaj to prawdziwy toro bravo.
Sędzia otwierał usta, gotów wyjaśnić nieporozumienie, ale poszedł za spojrzeniem Cordeta i tylko zacisnął szczęki.
Stałem
już na tyle blisko, że całą rozmowę Sędziego z Kapitanem, do której
chwilę później doszło, słyszałem co do słowa. Oszalałeś, durniu?, syknął
Sędzia, ustawiony plecami do Cordeta. Starał się nie podnosić głosu,
jednak wyraz twarzy mówił sam za siebie.
Kapitan się nie speszył. Przecież chciał pan, żeby senior Cordet był zadowolony, mruknął. Coś źle zrozumiałem?
Byk
dał się wprowadzić do ciasnego, niskiego boksu, przylegającego do
ogrodzenia i zamykanego z dwóch stron ruchomymi przegrodami. Wzdrygnął
się lekko i zamiótł ogonem, kiedy Cordet, zręcznie przeszedłszy z ramion
towarzyszy na bok palisady, zsunął się na jego grzbiet. Kazał
Kapitanowi wyciągnąć łańcuch.
Sędzia
przesunął się tak, że stał dokładnie na wprost boksu. Dołączyłem do
niego. Omiótł mnie spojrzeniem, ale głowy bym nie dał, że mnie widzi.
Spojrzał na Cordeta. Senior Cordet, proszę tego byka nie lekceważyć. To
harda sztuka.
Cordet
wykonał dłonią gest, który mógł równie dobrze oznaczać podziękowanie
jak i odesłanie do kąta. Pokazał w uśmiechu nierówne zęby. Ekscelencjo,
to tylko duża porcja befsztyku na czterech nogach.
Dźgnął
byka gołymi piętami. Ten powoli odwrócił łeb, jakby chciał intruzowi
się przyjrzeć. Przez długą sekundę widziałem jego prawe oko: wielkie,
aksamitne, wilgotne, emanujące spokojem, choć na czarnym dnie zaczynała
się budzić niepewność.
Kapitan
pomógł Cordetowi ubrać się w skórzaną uprzęż połączoną z pasem
zaopatrzonym w dwie metalowe klamry; zwisające po obu bokach pasa długie
rzemienie starannie przeciągnął pod brzuchem byka i mocno przywiązał do
klamer. Sprawdziwszy wiązanie, wygramolił się z boksu i wysunął
przednią przegrodę. Zwierz zastrzygł uszami, ale spokojnie stał.
Nie
wiem, jak i skąd w ręku Cordeta pojawił się bicz. W każdym razie do
czasu, aż zamachnął się i uderzył, byłem przekonany, że długi na pół
metra przedmiot to rodzaj skórzanego bicza, jaki strażnicy noszą
bardziej dla parady niż z potrzeby. Błysnęła stal. Byk z rykiem skoczył
do przodu. Z rany na szyi zwierzęcia spływała krew. Kapitan zdążył
uskoczyć przed kopytami, ale nogi mu się splątały i runął na ziemię.
Niezdarnie się podniósł, po czym wcisnął się w kąt między tyłem boksu a
ogrodzeniem i tam zakleszczony patrzył, chyba sam zdziwiony tym, co
widzi.
Byk
cwałem dwukrotnie okrążył przedni wybieg, co jakiś czas wybijając się w
górę na czterech nogach niczym na sprężynach i próbując jeźdźca
zrzucić. Zaczynał trzecie okrążenie i już się wydawało, że zaczyna
znajdować w biegu bez końca jakąś perwersyjną przyjemność, kiedy raptem,
z pochylonym łbem i wysoko zadzierając zad, tak raptownie zahamował, że
kopytami wyrył bruzdy w trawie. Długo stał bez ruchu, najwyraźniej
zaskoczony, że jeździec utrzymał się na grzbiecie. Ostrożnie okręcił
łbem, jak gdyby chciał obejrzeć ranę na szyi. Wyobraziłem sobie, jak
ciepła krew spływa mu po boku i zrasza ziemię. Podreptał na sam środek
porytego kopytami placu i żałośnie zaryczał.
Cordet
splunął i się zaśmiał. Wytarł nóż o nogawkę, wziął ostrze między zęby,
wyjął z kieszeni spodni chustkę i obwiązał nią głowę. Odwrócił się w
naszą stronę. Nie wiem, czy szukał wzrokiem Sędziego, czy Kapitana.
Kiedy poczułem na sobie jego spojrzenie, szybko spuściłem oczy.
Kapitan
korzystając z chwili spokoju przecisnął się między deskami koralu na
naszą stronę. Ubranie miał pomięte i powalane ziemią. Nadrabiał miną,
jednak chwiejny krok go zdradzał. Oddalił się na lewo i schował za
strażnikami, schodząc Sędziemu z oczu.
Cordet,
trzymając ostrze w zębach, wyciągnął się jak długi i lewą ręką objął
byka za szyję. Drugą ręką wodził po okolicach rany. Kiedy tak leżał,
niemal zrośnięty ze zwierzęciem, można było uwierzyć, że gładzi je
pieszczotliwie i czułymi słowami zapewnia o dobrych zamiarach.
Sędzia
stał do mnie bokiem. W sztucznym świetle twarz miał nienaturalnie
bladą, nabrzmiałe żyłki na skroni przybrały barwę fioletu. Na policzku
czerwieniła się szrama, której wcześniej nie widziałem. Podniósł rękę i
najzupełniej bezwiednie przeciągnął paznokciami po policzku i na skórze
wykwitła bliźniacza pręga.
Towarzysze
Cordeta zawołali do niego w swoim języku. Odkrzyknął coś w odpowiedzi.
Siedział wyprostowany, nóż trzymał w prawej ręce, ostrzem do ziemi.
Zaczęli rytmicznie klaskać. Byk zastrzygł uszami. Cordet pochylił się w
prawo, czubek noża przyłożył do szyi kolosa, po czym, energicznie się
prostując, przeciągnął ostrzem od dołu do góry.
Nawet
z miejsca, gdzie stałem, zobaczyłem krew. Cordet ponownie wygiął się do
przodu i znów się zamachnął. Uderzył w szyję po lewej stronie. Nóż
musiał uszkodzić tętnice, bo z obu ran krew lała się obficie. Pod bykiem
ugięły się kolana. Zwierzęta po drugiej stronie zbiły się w stado i
napierały na ogrodzenie, że pale trzeszczały pod naporem ich ciał.
Byk
znieruchomiał z nisko opuszczonym łbem. Cordet przeraźliwie zagwizdał
na palcach, potem na przemian wydawał drażniące okrzyki, gwizdy i
cmoknięcia, zmieniając rytm i natężenie dźwięków. Skóra od tego cierpła.
Zwierz
zdołał się wyprostować, po czym, wykręcając łeb w prawo, zaczął się w
tym samym kierunku obracać, jakby uparł się pochwycić własny ogon, lecz
poruszał się niemrawo i z kroku na krok wolniej. Cordet wściekle dźgał
go bosymi stopami. Osiągnął tylko tyle, że byk się rozkraczył, porykując
cicho i brocząc krwią.
Ludzie Cordeta zaczęli buczeć. Cordet okręcił się w lewo i splunął na ziemię. Spojrzał na Sędziego.
Zapamiętam to!, syknął. Dawno nikt mnie tak nie upokorzył.
Wziął
nóż w obie ręce, podniósł na wysokość głowy i zamachnął się, mierząc w
kark zwierzęcia. Chyba nie trafił tam, gdzie zamierzał, bo zaklął
siarczyście, wyszarpnął ostrze z rany, i ściskając byka kolanami, uniósł
się kilkanaście centymetrów, po czym, opadając całym ciężarem ciała,
ciął od góry po skosie, z prawa na lewo.
Zanim
senior Cordet zdążył wyprowadzić cios do końca, byk wybił się
wszystkimi czterema kopytami nad ziemię, wyginając grzbiet w pałąk.
Jeździec podskoczył jak wystrzelony z katapulty. Gdyby nie liny uprzęży,
nie utrzymałby się na grzbiecie. Nie wypuścił noża i dźgał nim teraz
gdzie popadnie. Byk wierzgnął tylnymi nogami z taką siłą, że stanął
niemal pionowo. Cordet bezwładnie poleciał do przodu. Liny pod brzuchem
zwierzęcia przesunęły się, ale nie puściły.
Byk zatrzymał się na wprost nas. Opuścił łeb i sprawiał wrażenie, że dokonuje przeglądu sytuacji.
Cordet,
oparty łokciami o jego grzbiet, ciężko oddychał. Piersi i ramiona miał
umazane krwią byka. Obejrzał się za siebie. Stado krążyło przy
przegrodzie oddzielającej obie części koralu, jakby próbowało znaleźć w
niej słaby punkt.
Byk
zawrócił i ruszył truchtem wzdłuż palisady. Z każdym pokonanym metrem
nabierał prędkości. W łuk zakrętu wszedł galopem i kiedy gnał w naszą
stronę, miałem wrażenie, że prosto na nas toczy się z hukiem ogromny
skalny głaz, znacząc swój szlak kępami wyrwanej trawy i bliznami zoranej
ziemi.
Sędzia
chyba pierwszy zrozumiał, co byk zamierza. Uczynił ruch, jakby chciał
przeskoczyć ogrodzenie, chociaż już w tym momencie musiał zdawać sobie
sprawę, że nie zdoła Cordeta ocalić. Byk przyhamował. Dzieliły mnie od
niego metry. Zręcznie jak na swoją masę wykonał raptowny zwrot; mogło
się wydawać, że tylko się otarł o ścianę boksu, ale usłyszałem trzask
pękających desek i zaraz potem skowyt Cordeta. Lewa noga dyndała mu jak
przyczepiony do biodra kawał drewna. Nogawka spodni nasiąkła krwią i nie
podjąłbym się odróżnić, czy była to krew człowieka, czy zwierzęcia.
Zaraz
potem zobaczyłem masywny zad, spod tylnych kopyt sypała się ziemia,
kiedy byk galopem oddalał się wzdłuż ogrodzenia. Wyglądało na to, że
zamierza zatoczyć koło, żeby powtórzyć niedawny manewr. Cordet musiał
dojść do tego samego wniosku. Z bólu osłabł i byłem pewien, że nóż mu
wypadnie, zdołał jednak wsunąć ostrze pod linę, tuż przy przytrzymującej
ją klamrze u pasa.
Jakby
wyczuwając intencje jeźdźca, byk w tym samym momencie zmienił kierunek,
ścinając łukowaty zakręt; od nadwyrężonego boksu dzieliło go
dwadzieścia metrów, gdy jeździec zdołał wreszcie przeciąć linę. Odpadł
od grzbietu niczym kopnięta piłka, bezwładnie przekoziołkował po ziemi.
Leżał i byłem pewien, że nie wstanie, zdołał się jednak w końca
podnieść. Wlokąc za sobą sztywną nogę, z twarzą umazaną ziemią i mokrą
od łez, kuśtykał ku ogrodzeniu.
Byk
trącił go łbem jakby od niechcenia, ale to wystarczyło, by człowieka
przewrócić. Ostrożnie przestąpił nad leżącym, po kilkunastu metrach
zawrócił i z pochylonym łbem szykował się do szarży. Cordet tymczasem
zdążył się dźwignąć. Podskakując cudacznie na jednej nodze, zdążył
pokonać dwie trzecie dystansu dzielące go od ogrodzenia koralu, gdy
dźgnięty rogami w bok, pofrunął wzdłuż palisady i spadł sześć metrów
dalej. Podniósł się jeszcze, ale na nic więcej sił mu nie starczyło;
stał zataczając się z boku na bok, z zamkniętymi oczami, jakby
przymierzał się do długiego snu.
Ze
zwinnością, jakiej bym się po nim nie spodziewał, Sędzia przeskoczył
przez ogrodzenie koralu. Chwycił Cordeta pod pachy i wlokąc za sobą
bezwładny ciężar, kierował się najkrótszą drogą do palisady. Obejrzał
się na nas przez ramię; nikt nie kwapił się przyjść mu z pomocą.
Uciekaj!, krzyknąłem.
Prosto
na niego toczyła się góra mięśni. Puścił rannego, żeby ratować się
ucieczką. Byk z pochylonym łbem kontynuował szarżę i zwątpiłem, czy
palisada go zatrzyma. Powinienem uciekać, ale nogi nie chciały mnie
słuchać. Rozległ się huk i palisadą zatrzęsło. Kiedy odważyłem się
spojrzeć, nad ogrodzeniem wystawała głowa Cordeta. Gdyby nie jego martwe
spojrzenie, można by pomyśleć, że, lekceważąc niebezpieczeństwo,
powodowany ciekawością zagląda na naszą stronę.
Pomóż mi!, usłyszałem ryk Sędziego.
Wspiąłem
się na palce i spojrzałem. Byk przybił Cordeta rogami do palisady z
taką siłą, że sam się zaklinował. Równocześnie przygniótł Sędziego,
zakleszczając go między palisadą a ocalałą częścią boksu.
Nie mogę oddychać!, jęczał Sędzia.
Pokonałem
ogrodzenie i zsunąłem się na zrytą kopytami ziemię. Byk na mój widok
szarpnął się i spróbował się wyswobodzić, łypiąc na mnie okiem. Przednie
nogi uginały się pod nim.
Uduszę się! Chyba mi złamał żebra.
Przykucnąłem,
starając się nie patrzeć na pohańbione ciało seniora Cordeta. Byk
oddychał szybko, napiętym brzuchem wstrząsały skurcze. Odór potu mieszał
się z zapachem krwi.
Co mam zrobić?
Dobij go!
Nie mam czym.
Kłamiesz!
Sięgnąłem do tylnej kieszeni spodni i wymacałem znajomy przedmiot.
Podetnij tętnice na tylnych nogach, wtedy szybciej się wykrwawi. Pospiesz się!
Najpierw mi odpowiesz na jedno pytanie.
Co chcesz wiedzieć?
Nie jestem dzieckiem z laboratorium. Jak się nazywam i kim byli moi rodzice?
Zgodził
się podejrzanie szybko. Zamiast jednak odpowiedzieć, zaczął mi sączyć
do uszu słodką trucizną, przysięgając, że gotów jest wyjawić mi inną,
bardziej jeszcze obchodzącą mnie tajemnicę. W kilku słowach wyjaśnił,
czego dotyczy i kazał wybierać.
Uchwyciłem się nadziei jak tonący źdźbła trawy.
Kłamiesz, powiedziałem, choć czułem, że mówi prawdę.
Wiesz, że w takiej sprawie bym cię nie okłamywał.
Kiedy mu oznajmiłem, co wybieram, stary lis udał zaskoczenie, choć jestem pewien, że od początku wiedział, co postanowię.
Byk
nie próbował walczyć. Lewe oko powoli zachodziło mgłą. Grzbietem dłoni
pogłaskałem zwierzę po pysku. Skóra w tym miejscu była ciepła i
aksamitna. Szeptałem mu do ucha, że będę z nim do samego końca, a tam,
dokąd idzie, czeka go lepsze życie. Nie było to wierutne kłamstwo, bo
sam bardzo chciałem w to wierzyć. Na lewej tylnej nodze odszukałem grubą
pulsującą żyłę i powoli przeciągnąłem po niej ostrzem, potem przeciąłem
żyłę na prawej nodze. Więcej nie mogłem dla niego zrobić. Usiadłem na
ziemi, objąłem kolana rękami i patrząc, jak z toro bravo
uchodzi życie, zadawałem sobie pytanie, czy nie wolałbym być na jego
miejscu. Raz za razem ciałem kolosa wstrząsnęły dreszcze. Zachwiał się,
zdołał jednak ustać. Kiedy wreszcie z dziwacznie wygiętą szyją osunął
się na ziemię koralu, gdy przystąpili strażnicy i drągami zaopatrzonymi w
metalowe haki odważyli się cielsko odciągnąć, gdy Sędzia, wyjąc jak
potępieniec i chwytając się ogrodzenia, dźwignął się na nogi i krótkimi
haustami chwytał powietrze, wstałem i cofnąwszy się kilka kroków, by
całą scenę lepiej widzieć, zacząłem się zastanawiać, któremu z nich
dwóch przyniosłem dziś prawdziwe wybawienie.