Ze względu na to, że dziś się rozgadałam opowiem Wam o historii, która mnie rozbawiła (większość rzeczy traktuję jako zabawne, bo taki mam już charakter). Kiedy po wielu miesiącach wypierania niepełnosprawności Oli, bo to orzeczenie było potrzebne w placówce oświatowej uczyłam się mówić, że Ola ma autyzm. Od uświadomienia sobie, że ma autyzm do umiejętności powiedzenia tego ludziom przyglądającym się dziwnym zachowaniom córki upłynęły dwa lata. Ola miała wówczas 3,5 roku i powoli wiosna pozwalała na dłuższe spacery. A one zwykle są powodem do rozmów z mniej lub bardziej znanymi nam osobami. Siedziałam z Olką w piaskownicy. Córka lubiła wtedy bawić się w zakopywanie i odkopywanie zwierzaków w piasku. Jej plastikowi bohaterzy chowali się w dołkach, a później szukała ich, by zacząć od nowa. Wszystko słuchając książki. Kiedy przerywałam czytanie zaczynał się krzyk. No i ten krzyk przyciągnął uwagę jednej z babć, której wnuczek dokazywał z innymi dziećmi. Wyjaśniłam, że Ola ma autyzm. Dostałam instrukcję: -Zamiast latać po lekarzach trzeba dobrze się pomodlić. Z tą modlitwą wyskakiwała mi regularnie(czyli za każdym razem, kiedy mnie widziała). I spotkałam ostatnio tę osobę. Narzekała na to, że w Górze szpitala nie ma, a ona chora i musi do Wrocławia jeździć. -Po co szpital? Przecież sama pani mnie pouczała, że wystarczy modlitwa. -To jest zupełnie inny przypadek. Moja choroba nie jest z braku modlitwy. Mnie trzeba leczyć, potrzebuję rehabilitacji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz