środa, 7 czerwca 2023

Artur Daniel Liskowacki "Cukiernica pani Kirsch" - cytaty


„Dobrze pamiętam uśmiech, z jakim S. zjawił się u mnie, aby mi tę kamienną muszlę podarować. Właśnie uśmiech, a nie dzień czy porę roku. Bo to był taki mocny, jasny uśmiech, na który nieczęsto możemy sobie pozwolić. A on obnosił się z tym uśmiechem, jakby miał do tego niezbywalne prawo. To musiało drażnić. Chyba w tym czasie dyrektor PGR-u, gdzie S. był zatrudniony jako mechanik, wyrzucił go z pracy. Oczywiście, argumenty nie dotyczyły uśmiechu. Ale też dla żadnej ze stron jakiekolwiek argumenty nie miały wtedy znaczenia. Argumenty to dystans. A oni żyli blisko, obok siebie”.
„Znalazł ją w polu, w czarnej, wzruszonej pługiem ziemi. To, że ją znalazł, nie było przecież wcale prostym zbiegiem okoliczności. Białoszara, oblepiona gruda mogła być w końcu czymkolwiek: wapiennym łupkiem, kamieniem najpospolitszym, kawałkiem bydlęcej kości. To, że rozpoznał w niej muszlę, czyniło z przypadku Spotkanie. Jak większość naszych prawdziwych spotkań nieplanowane, trochę nagłe, ale przecież na swój sposób konieczne”.
„Lubił i potrafił szukać. Znosił do domu pełne kieszenie skarbów. Zaśniedziałych, okrytych gliną sreber, mosiężnych guzików, monet, które już po pierwszym roztarciu między palcami ukazywały oblicza dumnych niewiast, laurowe gałązki, szpony drapieżnych ptaków. Zgromadził w ten sposób u siebie wiele przedmiotów niegdyś pospolitych – rogowy grzebień, kostki do gry, pokrywkę puderniczki, kieliszek do jaj na miękko – które dopiero wydobyte z wilgotnego mroku stawały w niepokojącym blasku Tajemnicy”.
„W inne, a rychłe i nagłe uzdrowienie? Właśnie wtedy S. zaczął budować dom. Fortuna, rzymska pani Szczęścia, pomykała chyżo na rydwanie z muszli. Muszla, najdelikatniejszy klejnot Natury, a zarazem najtrwalsze z jej kruchych cacek. Czyż mogła nie stać się symbolem?”.
„Odpływy i przypływy: naukowego błogosławienia, że już wszystko wiemy, naukowej grozy, grozy ciemnej, zaplątanej, że im więcej wiemy, tym wiemy mniej”.
„Można nic nie wiedzieć, wtedy przemówią kamienie. Czy nie jest paradoksem, że właśnie one, które zwykliśmy uważać za constans wszelkiej martwoty – przekazują nam najdawniejsze sygnały życia? Bo to przecież skamieliny stanowią jedyne tego życia świadectwo. Pierwszymi historykami życia byli i są geologowie. Kusząca herezja: uwierzyć w życie kamieni. Ale może nie wiary tu trzeba, tylko szacunku? Tej mieszczańskiej namiastki uwielbienia. Dla ewolucji materii zapisanej w minerałach, głazach, skałach. Materia. Matr sanskrytu. Mutter. Matka”
„Nie przy-wiązuje się wagi do przeszłości, gdy wszystko, co istotne, wydaje się przyszłością. Przyszłością własną wobec przeszłości cudzej. Ale może i dobrze, że nie wiem nic o tych dwóch pieniążkach. Nie wiem, więc być mogło jak zechcę”.
„Szczecin roku największego kryzysu po wojnie. Ponad pięćdziesiąt tysięcy ludzi bezskutecznie poszukuje pracy, stanowią zresztą tylko znikomy ułamek siedmiu i pół miliona bezrobotnych Niemców. Strach przed codziennością przekłada się na obawę o przyszłość, roczniki wskazują na najniższy po wojnie wskaźnik urodzeń. Hamburg po raz pierwszy wyprzedza Stettin w handlowych obrotach ze Śląskiem i Czechosłowacją. Sześćdziesiąt procent miejscowej floty, i tak już pomniejszonej o dziesiątki sprzedanych i zezłomowanych jednostek, stoi w porcie bezczynnie. Sukces bruneta z grzywką i wąsikiem ma swą oczywistą podstawę. Za rok, w wyborach do Reichstagu stanie się jego pierwszym triumfem totalnym”.
„Krąg się zamyka? Krąg, koło: kształt monety. Łatwe analogie? Nie ma łatwych analogii. Lecz monet bez historii także nie ma. Właściwie dlaczego przyjęła się akurat moneta okrągła? Nie było przecież 26 prościej właśnie taką wycinać ze srebrnej blachy, a od początku, datowanego na siedem wieków przed naszą erą, widać w jej kształcie, nierównym jeszcze, koślawym, to staranie, by potoczyła się kołem. Jak fortuna?”.
„Wstęp do archeologicznego muzeum. Znużenie i zniecierpliwienie zarazem: sale o gablotach, gdzie szarzeją skorupy garnków i dzbanów. Przechodzimy obok szybko, prześlizgując się jedynie wzrokiem po tych ułomkach, idziemy dalej, by sobie samemu udowodnić ciekawość świata, który był przed nami (podobno). Do sal, gdzie królują ozdoby, czernieje broń, a miedziane i srebrne monety dają wyobrażenie skarbu kupców i książąt. I tam stajemy rozczarowani. Wszystko zda nam się jakieś ubogie, żałosne, niemające związku z życiem. Bransolety, które można by co najwyżej wcisnąć na przegub dziecka, chude blaszki, za które podobno kupiłbyś kiedyś niewolnika, groty ogryzione przez ziemię, miecze małe jak chłopięce zabawki. Lecz niechęć i zimna obojętność, jaką budzą w nas skorupy, to coś więcej niż rozczarowanie. To alibi dla niewiary. W przeszłość. Bo przecież jej tak naprawdę nie ma i nigdy nie było. Niczego, co by można powąchać, co by mogło zaboleć, co by rozkwitało i więdło. To tylko taka umowa społeczna, dla świętego spokoju, by uczeni w piśmie mieli dowód na ciągłość, trwanie, wynikanie, przenikanie. Taka gra. W pobite garnki, pobite szklanki. Lecz kiedy byliśmy dziećmi, ten okrzyk znaczył przecież, że gra się nie udała. Pobite garnki. Podświadomy strach przed trywialną, bezduszną, zakurzoną nicością”.
„Skorupy jako skarb archeologa. Bezcenny, choć powszechny. Bezcenny, bo garnki są kruche. Bezcenny, bo garnki są wieczne. To, że są tak nietrwałe sprawiało, iż te, które się tłukły musiały być zastępowane przez nowe, i były zastępowane, wciąż i wciąż. To, że są tak trwałe, bo prawidłowo wypalona glina może przeleżeć w ziemi tysiące lat, czyniło z nich niezniszczalny dokument”.
„Choć zmienia się tworzywo. I technologia. I granice, i barbarzyńcy. Skorupy zostają. Poruszają się czasem w głębi ziemi. Wtedy czujemy ich ostre krawędzie”.
„Oprócz niej stanowiło go sześć filiżanek z małymi talerzykami, sześć talerzy większych z czerwonym szlaczkiem, dzbanuszek do śmietanki i ten duży, na kawę. Nigdy nie widziałem owego serwisu, ale moja (Emmy) cukiernica wydaje mi się do takiej oprawy stworzona. Inna kwestia, że gdyby owa oprawa ocalała również i miałaby dziś te wszystkie talerze i dzbanki, nie zwróciłbym zapewne uwagi na cukiernicę. Funkcjonalność każe patrzeć na przedmioty pod innym kątem. Serwisu bym więc po prostu używał. To brak bywa bogactwem, które się rzuca w oczy. Zwłaszcza gdy ocaleje wymowny fragment. Ukruszone ręce greckich posągów? Nazbyt maestoso. Ale cukiernica bez serwisu to również pusta przestrzeń wokół niej. Oświetlająca ją, obdarzająca blaskiem”.
„. Łaską przeszłości jest to, że można ją wybrać. Jak przyszłość. Teraźniejszość jest bezczelna i bezkarna, bo żywa, więc decydować może o obu, bo ich nie ma”.
„Ewolucja łyżki. Tej wykształconej już, wymownej w stołowym języku. Jakiś animowany film uchwyciłby może jej wężowo wijącą się zmienność kształtu, długości trzonka, pojemności czerpaka. Taki film jak przyrodnicze dokumenty w przyspieszonym tempie ukazujące na przykład rozwój kwiatu, z pąku w opadanie płatków, w sekund paręnaście. Czerpaki długie, spiczaste, trochę drapieżne, u schyłku średniowiecza stały się głębsze, nie tyle może łakome, ile pewniejsze jadła w misie. Prosty trzonek zaczyna się ekstatycznie, a może tylko kapryśnie wyginać, tak, że łyżki, łyżeczki, w pałąk się zmysłowo gną, coraz silniej świadome, że są już nie tylko przedmiotem, który służy pożeraniu, żarciu, siorbaniu, ale też i dziełem sztuki, zbytkiem, cackiem. Łyżki o szyjach łabędzich. Łyżki omdlałe odaliski. Z coraz mniejszą, coraz delikatniejszą główką. Ale zawsze pełne, wezbrane sobą, pyszne”.
„Siedzieć w trawie. W trzcinach. W bezruchu. Słuchać. Słońca w ptasich głosach. Jakby się nic nie stało. Nic i nigdy. Jakby wyspa była wiecznością, dla której dwadzieścia trzy spędzone tu lata nie znaczyły więcej niż ten jeden gorący, parny dzień. Melodyjny, trochę smutny zaśpiew rokitniczki. Zielone dmuchnięcia w butelkę: tajemnicza specjalność bąka o wężowej głowie. Gęgarzenia gęsi gęgawy. Cały ornitologiczny rok w zgiełku wzbierający nagle ponad wyspą, w tej jednej chwili? Teraz. Żeby go usłyszeć właśnie teraz. Aż do wrzasku, jazgotu stada, przechodzącego w ciężki szum tysięcy łopoczących skrzydeł. A przecież nagle zrobiło się tak cicho. Wstać z przyklęku, wyprostować się, na całą swoją krasnala wysokość? Żeby zobaczyli, że wciąż tutaj jest? Już nie na żaden znak. Nikomu wbrew. Po prostu. Że jest”.
„Profesjonalista; to słowo zgrzyta w zębach, gdy opisywać nim sztukę. A opisywać nim sztukę hitlerowskich Niemiec, to jakby stawiać je na równi z buchalterią ewidencji getta i mistrzostwem propagandy Goebbelsa. No i ten wciąż fascynujący banał: nigdzie się tak nie ceni twórców jak w państwach totalitarnych. Rzesza: jej ubiegłowieczny kult dla Sztuki i ciężkie czołgi Ideolo. Szczególny rodzaj czci dla artystów w tej mieszance chwały i zniewolenia. Plus niemiecki porządek w gradacji wyroków: Lehrverbot (zakaz nauczania), Ausstellungsverbot (zakaz wystawiania prac), Malverbot (zakaz malowania)”.








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz