poniedziałek, 5 czerwca 2023

Zbigniew Kosiorowski "Zapodziani" - cytaty


„Co krok historia. Zapewne wyłącznie nas obchodząca, bo aktualnych gospodarzy znacznie mniej, albo wcale. Jak to wszystko, u licha, ogarnąć, poskładać, jak nazwać? Złorzeczyć Ukraińcom, którzy chcieli ‘samoistnej Ukrainy’ i o nią się bili? Akurat walczyli z nami, a to już inna sprawa, czyś nie? Spotkały się na Kresach dwa pragnienia i dochodziło do zwarcia. Później obalono stare, a budowano nowe pomniki. Ależ ro prostackie skojarzenia…”.
„Mógłbym zażartować, że ‘izba pamięci’, gdyby nie ściskało mnie w gardle. Dlatego szybko wyszedłem na korytarz, by nikt nie widział, jak wycieram zbierające się od kilku godzin łzy, bo tu nie umiałem już ich powstrzymać. Wstydziłem się tej słabości i nie potrafiłem jej racjonalnie wyjaśnić. Zastanawiałem się, czy tak reagują wszyscy wypędzeni, wysiedleńcy z różnych europejskich ojczyzn, kiedy po raz pierwszy, po latach i na chwilę, wracają na ojcowiznę, czy wyłącznie zabużanie?”.
„Rozmarzyłem się, zamyśliłem znów, patrzę po twarzach moich dziewczyn, które też zastygły w nostalgii; każde z nas pisze swoją kresową sagę. (…) W tym mieście wszystko wydaje się możliwe, wspomniałem już o tym przy innej okazji”.
„Karol nie odczuwał żadnego sentymentu do tego miejsca, a widok zaniedbań zniechęcił go całkowicie do ‘odwiedzin’ domu. Wiało z niego pustką i biedą większą niż wtedy, gdy go opuszczał w pośpiechu i bez żalu, z widokiem nietrzeźwego ojca, bełkoczącego coś z huśtanego fotela o honorze Polaka. Zapewne właśnie ten moment zdecydował, że już nie chciał być Polakiem”.
„Patrzę po twarzach osób, z którymi podróżujemy. Utrwala się na nich szczególna mistyka tego miejsca, jednak nastrój absolutnie nie bogoojczyźniany. To coś innego, gdy przez głowę przelatują obrazy z historii Kresów, ich wielkości i upadków, gdy migają pod powiekami sceny morderstw dokonanych tu na naszych bliskich przez ukraińskich sąsiadów, gdy już za nami trzy doby odzyskiwania pamięci z ojcowizn. Wszystko miesza się, pulsuje, potęguje atmosferę dziwnego uniesienia, jakiego nigdy dotąd nie zaznałem . I wdzięczny jestem księdzu Rutynie, że w kazaniu nie rozdrapuje naszych ran, że i w słowach buduje pomosty do zrozumienia i niezbędnej dla życia życzliwej współpracy Polaków i Ukraińców. Zbyt wiele przeżył, by poddawać się emocjom wzajemnych pretensji i oskarżeń. Stareńki on, ale wie, co mówić, bo rozważny, mądry i w tym wymiarze stosownie dyplomatyczny, bardziej niż wielu naszych polityków”.
„Ocalenie od zsyłki przyszło w ostatnim momencie i już na rampie stacji kolejowej i to z najmniej spodziewanej strony, bo od Ukraińców, którzy się wstawili za sąsiadem, bo ‘on swój, zamieszkały o miedzę i to ho ho, tyle już lat, że od zawsze, i żaden z niego kolonista, towariszcz komandir!’. Blacha na dachu domu też już nieco zaśniedziała i coś tam jeszcze przeważyło, że odpowiedzialny za wywózkę komandir, przekalkulował i wyszło, że Job wasza, mat’, paszli won, wy Jakob Michajłowicz tiepier ostanjetsja! Ta wersja rodzinnej sagi, parokrotnie zasłyszana i potwierdzona przez wujka Janka, znającego ten dom i jego mieszkańców, zdaje się bardzo prawdopodobna. We wrześniu trzydziestego dziewiątego Ukraińcy jeszcze nie mordowali swoich sąsiadów, cieszyli się z zapewnień sowieckiej władzy, że teraz są wolni, samostojaszczy i chętnie uczestniczyli w tworzeniu nowych porządków, głównie w administracji i milicji. Jednym słowem, dziadek Jakub miał szczęście i już nie narzekał, kiedy listonosz szukał jego domu w Hrehorowie, a nie tu – przy rozstaju dróg”.
„Jeśli tam nie pobędę paru godzin, nie nadstawię ucha przy zagrodzie, nie zapuszczę żurawia do sieni, nie przymknę powiek przy zasadzonym nieopodal studni dębie, wyobraźnia mi nie podpowie, jak się im żyło. Pozostaną umykające w pamięci mgliste domysły, strzępy informacji krewnych o egzystencji rodziny dziadka Jakuba, a w tym mojego taty Tadeusza. Przywrócić czas zaprzeszły zdaje się możliwe, choć ryzykowne, pełne uzurpacji, a nawet arogancji. Nie wystarczy pstryknąć palcem, by oświetlić mroczne, zapomniane okolice minionego, to raczej żmudna i nieco podstępna archeologiczna wędrówka, pełna subiektywnych zaułków. Czasem się udaje, parokrotnie już się przekonałem, że podjąłem słuszny trop. Ale nawet, gdy Ania mówi, ‘to przecież takie niewiarygodne’, nie czuję się w pełni usprawiedliwiony. Dylemat pozostaje, każdy kreator stara się uwiarygodnić swoją prawdę”.
„Szukam kamienia rzekomo wkopanego przez dziadka lotczika dla upamiętnienia szczęśliwego ocalenia w 1914 roku, gdy carska artyleria naruszyła mu skrzydła podczas zwiadowczego lotu nad Buczaczem. I znajduję. A nawet dwa duże kamienie, choć bez jakiejkolwiek wyrytej na nich stosownej inskrypcji. Wyglądają na osadzone tam ludzką ręką z jakimś zamysłem, dla upamiętnienia, nie inaczej. Potykam się więc o dubeltową prawdę o mężu pani Zofii, owym ‘adiutancie marszałka Rokossowskowo’ i dziadku awiatorze, protoplaście rodu jej męża. Słuchałem tych opowieści i nabierałem wrażenia, że pani Zofia ma problem ze swoją tożsamością: Rosjanka, Ukrainka czy Polka? Lata w sowieckim reżimie u boku bolszewickiego męża, z wymuszoną przez tragiczny splot wydarzeń uległością, a jednocześnie fascynacja dla wojskowych szarż stłumiły jej pamięć o polskim rodowodzie”.
„Powinienem jej współczuć, jakkolwiek nie wiem, czy ona rozumie faktyczny tragizm swego położenia. Bo może nie ma takich odczuć, w które ją wyposażam, a wszystko, co minęło, wydaje się jej nieuniknione, jak i zwyczajne. No, trochę wstydzi się swej łamanej polszczyzny ubarwianej rosyjskimi i ukraińskimi słowami, ale przecież  języka – kiedyś ojczystego – nie zatraciła; koślawy on, śmieszny czasami, jednak dla nas zrozumiały”.
„Galicyjska ziemia oglądana z lotu ptaka zdaje się pokryta liszajami po tysiącach potyczek, przewalających się w te i z powrotem frontach”.
„Tu wszędzie ugory, choć ziemie żyzne i urodzajne, a kiedyś kwitnące, mimo naznaczenia ich tyloma pożogami. Może więc teraz, jutro, pojutrze, w tej dobrej (jak sądzę) dla Ukrainy porze, Podole stanie się tym, czym było w okresie swej świetności i prosperity od 1920 do 1939 roku, jakkolwiek w okresie uznawanym przez Ukraińców za czas polskiej okupacji. Mają oczywiście prawo do własnej historii, choć jej fragmenty są dla nas zbyt często bolesne. A ja noszę w pamięci obrazki z opowiadań dziadków, wujków i rodziców o pogodnej i życzliwej egzystencji zamieszkałych tu Polaków, Ukraińców i Żydów. Mieszane małżeństwa, wspólne wesela, obchodzenie świąt religijnych tak różnych wyznań, zabawy, udział w obchodach państwowych uroczystości, wielokulturowe towarzystwa społeczne, sportowe współzawodnictwo – w tym różnorodnym tyglu etnicznym – spajały te społeczności. Pamięć o różnicach nie wygasła, na szczęście nie była tak podsycana, jak to się stało we wrześniu trzydziestego dziewiątego, by później wybuchnąć nienawiścią, prześladowaniami i zbrodnią”.
„Chowałem się w Petlikowicach, na wsi ukraińsko-polskiej i żyliśmy z sąsiadami w przyjaźni. Miałem nawet kolegę Ukraińca grekokatolika, który czasami służył ze mną do mszy, gdy zabrakło kogoś z naszych, ksiądz pozwalał. Wszystko się zmieniło po siedemnastym września trzydziestego dziewiątego. Sąsiedzi zaczęli nam wygrażać. Ruscy pozamykali kościoły, aresztowano księży i Polaków na urzędzie; mój wujek ukrywał się jako niedawny wójt, a jego rodzinę wywieźli. Ale zanim oni zajęli te tereny , nasz proboszcz przewidział, że bolszewicy będą grabić i bezcześcić kościoły. Zebrał nas, ministrantów, kościelnego i polecił zdjąć z wieży dzwony. Trudne zadanie, dzwony ciężkie, a nie mogliśmy ich zwalić z wieży, żeby się nie rozbiły. Spuszczaliśmy je na linie. Kościelny podstawił furę. Potem zawieźliśmy do lasu, gdzie zostały zakopane. Pięć osób znało miejsce ich ukrycia. Czterech zaginęło, umarli gdzieś, może na Syberii, tylko ja pozostałem. Napisałem o tym do księdza Rutyny, a list przekazałem przez umyślną osobę z zeszłorocznej pielgrzymki do Buczacza, nie ryzykowałem przesyłki pocztowej. No i teraz odkopane petlikowskie dzwony będą zwoływać rodaków na msze w kościele w Buczaczu, bo te, które tam były przed wojną, Niemcy zwalili i przetopili na armaty. Ksiądz Rutyna, dziękując, dodał, że to dobry omen, że nie tylko ludzie, ale i rzeczy wracają na swoje miejsca. Ulżyło mi, taki skarb odnalazłem. Jakbym odkopał z tamtego lasu swoje chłopięce lata, tamtych kumpli i troszkę rodziny. Udało się…”.
„Z Harcerskiego nawyku najpierw wgłębiam się w rozpoznanie terenu na mapie. Na tym skrawku ziemi o powierzchni dwudziestu kilometrów kwadratowych między Buczaczem a Dobropolem, Kurdwanówką a Pilawą, od połowy marca do końca kwietnia czterdziestego czwartego działy się rzeczy okropne, trudne do zrelacjonowania. Polskie rodziny stały się ‘śmiertelnymi wrogami – jak wspomina pan Stanisław – naszych przecież współziomków od niepamiętnych lat, bo parafia rzymsko-katolicka w Petlikowicach została utworzona w 1921 roku’. Czuję mrowienie na plecach, podobnie jak przed wieloma laty, gdy o zbrodniach na Podolu opowiadały moja mama oraz babcia Katarzyna”.








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz