Ponad trzy lata temu moje
przeziębienie ciągnęło się jak smród za wojskiem. W międzyczasie
zdążyła się pochorować też koleżanka ze studiów (sympatyczna dziewczyna
kilka lat młodsza ode mnie). Zapisałyśmy się w tym samym terminie
do lekarza, żeby sobie przy okazji poplotkować, potowarzyszyć. Ona jest
spoza miasta i w dodatku z innego województwa. Niezarejestrowana do
przychodni, więc czekało ją jeszcze zapisanie się, wybór lekarza, a
później umówiona wizyta.
Administracja,
rejestracja i inne sprawy znajdowały się na parterze budynku, więc nie
trzeba było biegać. Kiedy weszłyśmy do przychodni kolejka do okienka
wydawała się nie mieć końca. Ja osłabiona po chorobie, ona chora.
Stałyśmy na zmianę. W końcu udało nam się dobić do „czarującej” pani w
okienku.
Dziewczyna
podała wypełnioną deklarację, potrzebne dokumenty (rodziców miała po
jakimś wypadku na rentach inwalidzkich, a jako studentka pracowała na
umowę zlecenie, więc sama nie miała ubezpieczenia): ksera legitymacji
rencisty i ostatnich odcinków renty i jakiś świstek potwierdzający, że
jest ubezpieczona. Pani w okienku poprawiła okulary, skrzywiła się i
stwierdziła, że nie przyjmuje i nie zapisuje dziś dodatkowych pacjentów,
bo lekarz się rozchorował i zostało tylko dwóch. Po czym dodała: „Poza
tym pani jest studentką. Nam się nie opłaca”.
Zaczęłyśmy
coś tam tłumaczyć jej o przysiędze Hipokratesa, że tam nie ma nic o
opłacaniu się. Pani poradziła nam, aby iść do pobliskiej przychodni. Ja
sprawdziłam jak tam moja kolejka do lekarza. Okazało się, że znowu
kolejki się nałożyły i jeszcze z godzinkę muszę czekać, więc poszłyśmy
do przychodni, w której koleżanka już kiedyś była zapisana, ale kilka
lat temu i z jakiś powodów musiała przepisać się do lekarza w swoim
mieście.
Pani
w rejestracji kazała nam poczekać i spytać się o zgodę lekarza. Po
kilkunastu minutach wyszła z gabinetu pacjentka a za nią lekarz.
Koleżanka pokazała dokumenty i spytała się czy lekarz ją przyjmie.
Mówiła mu, że kilka lat temu była zapisana do przychodni. On kazał
poczekać. Sprawdził w komputerze, że faktycznie mają ją w danych, ale
nie ma kartoteki, bo się przepisała. Prosiła, aby móc się zapisać do
przychodni. Lekarz zaczął tłumaczyć, że jemu studentów przyjmować się
nie opłaca, bo oni dziś w jednej przychodni, jutro w innej. Tłumaczenie
koleżanki, że potrzebuje jednorazowej wizyty, a byłaby zapisana
przynajmniej rok, nie pomogło.
Lekarz
zaproponował jej wizytę prywatną, za którą skasował sto złotych! Dla
studentki, która pracuje, aby mieć od pierwszego do pierwszego to wcale
nie mała kwota. Gdyby to były pieniądze z stypendium socjalnego pewnie
mniej, by ją zabolało, ale takich pieniędzy nie dostanie, bo jako
pracująca studentka o kilkanaście złotych przekracza dochód na osobę w
rodzinie, a bez pracy nie miałaby za co żyć. Czasami mam wrażenie, że w
przysiędze Hipokratesa znajdujemy słowa: „i obiecuję leczyć tych,
których się opłaca”.
Sytuacja od tamtego czasu się nie zmieniła. Wczoraj do lekarza próbowała się dobić moja inna młodsza studiująca koleżanka i scenariusz ten sam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz