Głupota
obrońców zwierząt czasami nie zna granic, o czym przekonałam się w
ostatnich dniach. Zawsze myślałam, że ich działania mają na celu obronę
innych gatunków przed cierpieniem. Okazało się, że byłam w tej kwestii
niezwykle naiwna. Większości z nich bardziej zależy na medialnym
rozgłosie niż dobru bezbronnej istoty, dlatego też z założenia nie
pomagają bezbronnym ludziom.
Kilka
lat temu mojej znajomej syn przyprowadził ze schroniska psa. Nie była
ona zadowolona z nowego pupila, ale bardzo szybko przekonała się do
niego, tym bardziej, że zajął w jej emocjach miejsce właśnie pożegnanego
pupila i męża, którzy zginęli w wypadku samochodowym. Nigdy nie była
zwolenniczką trzymania zwierząt w domu i wcześniejszy zwierzak mieszkał z
nimi przez potrzeby męża (pies myśliwski). Nowy „nabytek” traktowała
jak każdą żywą istotę: karmiła, pielęgnowała, prowadzała do weterynarza.
Jak to zwykle bywa z psami ze schronisk był on nieco zabiedzony.
Docierali się do siebie kilka miesięcy. W końcu stał się jej jedynym
kompanem długich spacerów, wieczornego czytania książek czy bezmyślnego
gapienia się w telewizor.
Pies
przyciągnął uwagę córki sąsiadki. Mała dziewczynka bardzo chciała mieć
własnego zwierzaka, ale jej rodzice byli przeciwni, więc nawiązała
kontakt z psem mojej koleżanki. Regularnie przychodziła się bawić z
adoptowanym czworonogiem, a sąsiadkę zaczęła traktować troszkę jak
babcię, której sama może nie miała.
Ostatnio
pies zachorował, przez co moja koleżanka poprosiła dziewczynkę, by go
nie odwiedzała. Po wizycie u weterynarza okazało się, że zwierzak ma
liczne guzy i przez to cierpi. Koleżanka jednak nie zdecydowała się go
uśpić tylko podawała leki przeciwbólowe. Do decyzji rozstania się z psem
dojrzała, kiedy ten chciał zaatakować jej przybrana wnuczkę.
Do
całej sprawy włączyła się jej druga sąsiadka, która zawsze wszystkich
obserwowała i szukała sensacji. Zawsze deklarowała się, jako wielka
obrończyni zwierząt, ale sama żadnego nie posiadała. To jej jednak nie
przeszkodziło w osądzeniu sytuacji: dziecko i „starucha” (tak mówiła o
mojej koleżance, która jeszcze nie przekroczyła 50 lat) znęcają się nad
zwierzęciem, dlatego jest ono agresywne.
Cierpiący
pies dostawał coraz więcej lekarstw i musiał być zamknięty za siatką,
aby nie atakować. Po paru dniach koleżanka, która się do niego
przywiązała i nie mogła patrzeć na jego cierpienie postanowiła posłuchać
weterynarza i pozwolić uśpić czworonoga. Nie mogła z nim już wychodzić
poza teren swojej posesji, ponieważ stał się bardzo nieprzewidywalny.
Dla bezpieczeństwa ludzi zadzwoniła do weterynarza i poprosiła, by
przyjechał.
Nadgorliwa
sąsiadka kilka razy informowała lokalne media o całej sytuacji: „mam
sąsiadkę, która znęca się nad zwierzakiem”. Lokalne media w ramach
poszukiwania sensacji odwiedzały ją regularnie. Naiwni dziennikarze
(jeśli tak można nazywać osoby, które po polsku nie potrafią poprawnie
skleić dwóch zdań sąsiadujących) robili zdjęcia uwięzionego zwierzęcia.
Koleżanka jednak znała na tyle swoje prawa, by postraszyć ich sądem w
razie opublikowania fotografii.
Kiedy
przyjechał weterynarz sąsiadka koleżanki wezwała media, policję i
biegała jak oszalała po ulicy, że „wredna starucha chce zabić bezbronne
zwierzę". Policjanci spisali protokół: chore zwierze wymaga uśpienia.
Dziennikarze zostali pouczeni, że wkraczanie na cudzy teren bez jego
zgody jest karalne, a publikowanie zdjęć i opisywanie sprawy podlega pod
zniesławienie, więc szybciutko się zmyli. W lokalnej prasie ukazała się
tylko krótka informacja, że pewna pani próbowała ratować zwierze, ale
przepisy naszego kraju zawsze stoją po stronie właściciela. Pewnie nie
było to dla niej zadowalające, w końcu pragnęła sławy, jako wielka
obrończyni słabszych istot.
Jeśli
chodzi o psa to został on uśpiony, a po przebadaniu okazało się, że
miał zaawansowanego raka i może duże dawki morfiny pomogłyby pozbyć się bólu, ale i
tak bardzo szybko pożegnałby ten świat.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz