Etykiety

czwartek, 16 stycznia 2014

walka o psa

Głupota obrońców zwierząt czasami nie zna granic, o czym przekonałam się w ostatnich dniach. Zawsze myślałam, że ich działania mają na celu obronę innych gatunków przed cierpieniem. Okazało się, że byłam w tej kwestii niezwykle naiwna. Większości z nich bardziej zależy na medialnym rozgłosie niż dobru bezbronnej istoty, dlatego też z założenia nie pomagają bezbronnym ludziom.
Kilka lat temu mojej znajomej syn przyprowadził ze schroniska psa. Nie była ona zadowolona z nowego pupila, ale bardzo szybko przekonała się do niego, tym bardziej, że zajął w jej emocjach miejsce właśnie pożegnanego pupila i męża, którzy zginęli w wypadku samochodowym. Nigdy nie była zwolenniczką trzymania zwierząt w domu i wcześniejszy zwierzak mieszkał z nimi przez potrzeby męża (pies myśliwski). Nowy „nabytek” traktowała jak każdą żywą istotę: karmiła, pielęgnowała, prowadzała do weterynarza. Jak to zwykle bywa z psami ze schronisk był on nieco zabiedzony. Docierali się do siebie kilka miesięcy. W końcu stał się jej jedynym kompanem długich spacerów, wieczornego czytania książek czy bezmyślnego gapienia się w telewizor.
Pies przyciągnął uwagę córki sąsiadki. Mała dziewczynka bardzo chciała mieć własnego zwierzaka, ale jej rodzice byli przeciwni, więc nawiązała kontakt z psem mojej koleżanki. Regularnie przychodziła się bawić z adoptowanym czworonogiem, a sąsiadkę zaczęła traktować troszkę jak babcię, której sama może nie miała.
Ostatnio pies zachorował, przez co moja koleżanka poprosiła dziewczynkę, by go nie odwiedzała. Po wizycie u weterynarza okazało się, że zwierzak ma liczne guzy i przez to cierpi. Koleżanka jednak nie zdecydowała się go uśpić tylko podawała leki przeciwbólowe. Do decyzji rozstania się z psem dojrzała, kiedy ten chciał zaatakować jej przybrana wnuczkę.
Do całej sprawy włączyła się jej druga sąsiadka, która zawsze wszystkich obserwowała i szukała sensacji. Zawsze deklarowała się, jako wielka obrończyni zwierząt, ale sama żadnego nie posiadała. To jej jednak nie przeszkodziło w osądzeniu sytuacji: dziecko i „starucha” (tak mówiła o mojej koleżance, która jeszcze nie przekroczyła 50 lat) znęcają się nad zwierzęciem, dlatego jest ono agresywne.
Cierpiący pies dostawał coraz więcej lekarstw i musiał być zamknięty za siatką, aby nie atakować. Po paru dniach koleżanka, która się do niego przywiązała i nie mogła patrzeć na jego cierpienie postanowiła posłuchać weterynarza i pozwolić uśpić czworonoga. Nie mogła z nim już wychodzić poza teren swojej posesji, ponieważ stał się bardzo nieprzewidywalny. Dla bezpieczeństwa ludzi zadzwoniła do weterynarza i poprosiła, by przyjechał.
Nadgorliwa sąsiadka kilka razy informowała lokalne media o całej sytuacji: „mam sąsiadkę, która znęca się nad zwierzakiem”. Lokalne media w ramach poszukiwania sensacji odwiedzały ją regularnie. Naiwni dziennikarze (jeśli tak można nazywać osoby, które po polsku nie potrafią poprawnie skleić dwóch zdań sąsiadujących) robili zdjęcia uwięzionego zwierzęcia. Koleżanka jednak znała na tyle swoje prawa, by postraszyć ich sądem w razie opublikowania fotografii.
Kiedy przyjechał weterynarz sąsiadka koleżanki wezwała media, policję i biegała jak oszalała po ulicy, że „wredna starucha chce zabić bezbronne zwierzę". Policjanci spisali protokół: chore zwierze wymaga uśpienia. Dziennikarze zostali pouczeni, że wkraczanie na cudzy teren bez jego zgody jest karalne, a publikowanie zdjęć i opisywanie sprawy podlega pod zniesławienie, więc szybciutko się zmyli. W lokalnej prasie ukazała się tylko krótka informacja, że pewna pani próbowała ratować zwierze, ale przepisy naszego kraju zawsze stoją po stronie właściciela. Pewnie nie było to dla niej zadowalające, w końcu pragnęła sławy, jako wielka obrończyni słabszych istot.
Jeśli chodzi o psa to został on uśpiony, a po przebadaniu okazało się, że miał zaawansowanego raka i może duże dawki morfiny pomogłyby pozbyć się bólu, ale i tak bardzo szybko pożegnałby ten świat.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz