Mirosława Piaskowska-Majzel, 36 i 6, Szczecin, Bezrzecze „Forma” 2017
Ludzkie losy zaskakująco się przeplatają. Wchodzimy
w cudze życie w zaskakujących momentach, poszerzając nici powiązań
sprawiających, że świat staje się dużo mniejszy niż nam się wydaje. Zaskakujące
wzajemne zależności i zdarzenia oraz wycinki rzeczywistości widzianej z różnych
perspektyw pomagają dostrzec nasze osobiste niesprawiedliwości i uprzedzenia,
których można by się ustrzec wkładając cudze okulary, ale jesteśmy skazani na
swój światek widziany wyłącznie swoimi oczami i pozostaje nam rozwinąć w sobie
niechęć do wydawania osądów. Do takiego bardzo prawdziwego, realistycznego i
pełnego „figli” płatanych przez los świata zabiera swoich czytelników Mirosława
Piaskowska-Majzel w swojej powieści o bardzo wieloznacznym tytule „36 i 6”,
który z jednej strony może kojarzyć nam się z idealną temperaturą ciała, z drugiej
może być zabawą wiekiem bohaterów, zataczanymi kręgami i perspektywami, w które
zabierają nas narrator objaśniający czytelnikom światy napotkanych postaci
wchodzącej w sieć dziwnych powiązań, zaskakujących relacji. Świat powieści to
mały światek, w którym wszyscy wszystkich znają lub mają poznać. Fabuła jest
tak zaskakująca jak losy każdego z nas. Losy absolwentki artystycznego kierunku
są pretekstem do pokazania wszystkich, z którymi ma kontakt. Bardzo szybko
odkrywamy jak mały to światek.
W powieści spotkamy bohaterów, którzy w każdym
wieku muszą dorastać i godzić się na brak wpływu na własne życie, którego próby
ujarzmiania kończą się niepowodzeniem. Jednak ingerencja innych może wiele
zmienić: czuwająca przy zdradzającym mężu żona nie musi sobie wyrzucać, że nie
była z mężem do ostatnich chwil i mieć pretensje do siebie, kiedy odkryje
prawdę o kochance, strofowana artystka uczy się, że konstruktywna krytyka jest
lepsza niż bezmyślne chwalenie i zachwycanie się, zapatrzony w swoje potrzeby
amant odkrywa, że czasami lepiej odpuścić, ofiara przemocy w rodzinie godzi się
na konieczność odejścia od kata i toksycznej rodziny. Każdy bohater w jakimś
stopniu godzi się ze swoim losem i wyciąga z niego wnioski.
Z perspektywy całości doskonałym wprowadzeniem
jest spotkanie młodej artystki, Kingi Janko i Marii, szefowej Biura Wystaw
Artystycznych. Zderzenie się dwóch światów: młodzieńczego zafascynowania własnymi
osiągnięciami i możliwościami oraz trzeźwego krytycyzmu sprawiają, że każda z
postaci. Trudno układająca się współpraca uczy młodą kobietę wiele i dzięki
temu łatwiej jej na samodzielność poza granicami Polski.
Pisarka pokazuje ciągłe dorastanie bohaterów.
Młodzieńczy bunt, nadmierny wigor, zbyt duża pewność siebie każdego z nich
weryfikowana jest przez kontakt z innymi. Napotykani na drodze ludzie dają
często bolesne chociaż bardzo wartościowe lekcje będące scenkami tworzącymi spójną
całość, z której wyłania się wycinek społecznej pajęczyny, którą nie do końca
rozumiemy, ale pozwala nam na odmienne spojrzenie na wiele podsuniętych
problemów.
Powieść Mirosławy Piaskowskiej-Majzel napisana
jest przystępnym, prostym, ale jednocześnie bardzo obrazowym językiem
porywającym czytelników w świat bohaterów. „36 i 6” to książka wymagająca zaangażowania,
skupienia i śledzenia losów, które nie są tu linearne. Razem z narratorem skaczemy
z teraźniejszości w przeszłość do czasów młodości rodziców głównej bohaterki,
wokół której wszystko krąży mimo, że ona sama schodzi na dalszy plan. Lektura
bardzo przyjemna w odbiorze, pokazująca zwyczajność losów i niezwykłość
różnorodności ludzi. Zdecydowanie polecam!
„Bóg mówi do nas głosem i życiem natury. Kiedy natura
znika z naszego pola widzenia, tracimy kontakt z Bogiem. Kto nad kim bardziej
płacze? Bóg nad nami? Czy my nad Nim? Z punktu widzenia doczesności raczej nie
zdajemy sobie sprawy z tego, że Bóg może umieć płakać…”
„Kiedy umierasz gwałtownie, dla wszystkich oznacza to
koniec. Kiedy ulegasz wypadkowi i stajesz się kaleką na całe życie, wiesz, że
to dopiero początek. Kim jesteś, gdy w pakiecie życia dodano ci nieuleczalną
chorobę? Początkiem i końcem jednocześnie?”
„Sam już wiem, że żal i smutek trzeba wypłakać,
wykrztusić z siebie, żeby się nimi nie zarazić jak chorobą. Za długo jednak nie
można płakać. Nie można. Może się bowiem okazać, że szczęście, które pan
widział do tej pory, zobaczy pan tylko za łzami. Oglądać tylko załzawiony świat
i widzieć tylko taki, przyzna pan, nie najlepiej musi to wyglądać”.
„Żałoba nie zna równości. Boli zawsze inaczej. Żyje
się zawsze inaczej. Wspomina się zawsze inaczej. Pamięta się zawsze inaczej.
Inaczej, inaczej, inaczej. Co z tego zostanie?”
„Przyglądałam się jej uważnie, zastanawiając się,
dlaczego wcześniej nie dostrzegłam w niej partnera do rozmowy. Była mamą i
tyle. Oczekiwałam od nie, by mnie słuchała i słuchała. Nie myślałam o mamie,
jak o człowieku, który ma swoje sprawy, swoje życie, poza mną i tatą. Chodziła
do pracy, jak większość mam. Wracała do domu i gotowała dla nas obiad.
Wieczorem szykowała kolację, najczęściej osobno dla taty i dla mnie, bo
wracałam do domu o różnych porach. Rano się nie spotykaliśmy, bo mama
wychodziła z domu wcześniej od nas, ale o jej istnieniu świadczyły kanapki. Nad
tym też się nigdy nie zastanawiałam. Było to po prostu oczywiste.
Tamtej nocy na balkonie siedziała przede mną przede
wszystkim mądra kobieta”.
„Dopóki masz wspólne sprawy ze swoimi najbliższymi,
można mówić o więzach rodzinnych. A jeśli wszystko zacznie ci się wymykać z
rąk, wymkną się i dzieci. A rodzina, co najwyżej, pozostanie, jak to się
banalnie powtarza: ładna na zdjęciach: ze ślubu, chrzcin, pierwszej komunii,
bierzmowania i śmierci”.
„Nie ma rozmów nieważnych, są tylko bardziej lub mniej
potrzebne na dzisiaj”.
„Pamięć jest bardziej krucha niż groby. To, co
opowiemy dzieciom o przeszłości ich przodków, zawsze będzie tylko skrawkiem
tego, kim byli naprawdę ci przodkowie i jak żyli. A i tak zapomną, kto z kim i
dokąd wyruszył. Niewiele już pozostało starych, ponad stuletnich grobów na
cmentarzach. Są tylko tam, gdzie się świadomie je pozostawia i pielęgnuje. Czy
ktoś umiałby sobie wyobrazić, że na świecie jest miejsce nagrobne dla
wszystkich ludzi, którzy dotąd na niej żyli? Może na tym właśnie polega istota
przemijania, że nieśmiertelność jest złudzeniem”.
„Miejsca z dzieciństwa się kurczą, giną i przemijają.
Pozostają żywe jedynie w pamięci i to też jest dobre i tym też trzeba się
cieszyć”.
„Zbyt łatwo zapomina się o tym, co dobre. Zatrzaskuje
przeszłość jak drzwi, nie pamiętając, że to dzięki niej jesteśmy, kim
jesteśmy”.
„Nie wiadomo, na ile człowiek sam poszukuje nowych
dróg, a n ile podlega bliżej nieokreślonym, bezwładnym mechanizmom życia.
Człowiek poznaje, zdobywa, otrzymuje, daje i traci. W jakimś sensie staje się
artystą i sam dla siebie dziełem sztuki. I nigdy nie wiadomo, co wykluje się z
bólu tworzenia i z bólu straty. By móc tworzyć, trzeba otworzyć serce, to
zatrzaśnięte w bólu serce. A otwieranie serca, to przecież otwieranie ran. A
rany nie pozwalają nie pozwalają zapomnieć o bólu i o sobie. I tak w kółeczko
jak w jakimś błędnym tańcu. Rany rozmieniają się na drobne, na coraz mniejsze
cząstki nieobjętego wymiaru życia. Ożywają w snach, w myślach, w rozmowach,
takich, a nie innych działaniach krzątaninach. Masz pewność czegoś i za chwilę
ją tracisz. Ulotne wrażenie burzy z trudem wznoszoną własną basztę obronną.
Rzadko stajesz się w pełni świadomym artystą tworzonego dzieła, jakim jesteś
sam dla siebie. To tylko iskra w mgnieniu geniuszu. A potem to już jedynie
marne złudzenie. Kiedy jesteś blisko olśnienia, kiedy prawie dotykasz pełni,
zwykły deszcz może przepędzić radość, zmienić wiele, albo tyle, że musisz
zaczynać wszystko od początku. Sprawy banalne przeistaczają się w ostateczne.
Jakieś piękne lub złe spojrzenie, miłe lub kąśliwe słówko, łagodny lub rażący
kolor sukienki. Coś niespodziewanie napotkanego na drodze, w popłochu
uciekające zwierzątko, ukąszenia komara, lot motyla, szybowanie jaskółki.
Ulotność kryjąca się między palcami, dniami, obrazami. I nagle ta ulotność
przynosi koniec, stratę, śmierć. Staje się wrogiem dla człowieka, tak bardzo
zniewalającym, pełnym barw i pięknym wrogiem. Człowiek wczepia się w ruch i
ulotność życia, pragnie zatrzymać przemijanie, a przecież to tak, jakbym chciał
zatrzymać słońce i naiwnie postawić na szali wszystko: życie i śmierć. Coś
zawsze chce się zatrzymać i wtedy, gdy się żyje, i wtedy, gdy umiera. A może
dalej. Nie jest tak szkoda tego, co minęło, ale siebie, że nie ma tych, którzy
minęli. W pierwszej chwili, a może w wielu chwilach, szuka się gestów, które
były, by się upewnić, że jeszcze są. Chce się wierzyć, że uśmiechy są – jeśli
nie te same, to chociaż podobne, że chleb jest podobny, godzina spotkania
podobna. Życie jest jak zbieranie ziarenek maku. Drobinka do drobinki. To one
gromadzą się w nakładające na siebie warstwy doświadczenia, w coraz większą, nieobjętą
budowlę”.
Kup książkę
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz