Etykiety

czwartek, 29 lutego 2024

Katarzyna Grzebyk "Pomiędzy nami tajemnice"


Wiele decyzji podejmujemy w imię dobra dziecka. Zawsze wydaje nam się, że jest to najlepsze rozwiązanie. Narzucamy swoje zdanie i nie ma nic w tym złego, bo mamy za sobą więcej doświadczenia niż mały człowiek. Problem pojawia się wówczas, kiedy przez lata utrzymujemy tajemnice, przekłamujemy rzeczywistość, bo boimy się, że stracimy osobę, do której się przyzwyczailiśmy i pokochaliśmy. Często jednak okazuje się, że to właśnie brak szczerości i otwartości prędzej czy później prowadzi do alienacji, a później zerwania więzi, poczucia oderwania. Taką historię serwuje nam Katarzyna Grzebyk w „Pomiędzy nami tajemnice”.
Opowieść otwiera współczesna scenka pokazująca życie słynnego reżysera filmów dokumentalnych. Z nowojorskich realiów przeskakujemy do powojennej Polski, w której panuje bieda i szarzyzna. Życie ludzi w małych miasteczkach i na wsi jest bardzo trudne. Otoczenie jest zaniedbane. Po wojnie ludziom ciągle wszystkiego brakuje. Jedyną rozrywką są dla nich spotkania w domu strażaka i wizyty w kościele. Zmagają się z brakami, złą pogodą, chorobami, wypadkami. Stajemy się świadkami zbiorowego pogrzebu. W prowincjonalnej miejscowości doszło do lokalnej tragedii, w której w czasie seansu w kinie obwoźnym spłonęło wiele osób. Wydarzenia wymusiły na mieszkańcach podjęcie ważnych decyzji. Wśród ofiar jest też Estera i Kalman, rodzice małego Benjamina, który urodził się w tym samym czasie, co córka sąsiadów Marcjanny i Macieja Woźniaków. Ich śmierć sprawia, że młode małżeństwo podejmuje decyzję o przysposobieniu niemowlaka. Zwłaszcza, że urodził się tego samego dnia, co ich dziecko i nikt poza akuszerką nie wie o jego narodzinach. Postanowili ukrywać prawdę o przygarniętym chłopcu. Różnorodne zabiegi jednak nie chronią go przed wścibskimi pytaniami. Odmienny wygląd niż u siostry „bliźniaczki” oraz innych członków rodziny staje się punktem wyjścia do wielu pytań.
Poznajemy też trudne wojenne losy Kalmana, który ocalał tylko dlatego, że rodzice dali go pod opiekę znajomym z pobliskiej wsi. Chłopak miał szansę wyrosnąć, ułożyć sobie życie po wojnie i kiedy już wydawało się, że wszystko będzie lepiej, każdy dzień pomoże jemu i bliskim przybliżyć się do łatwiejszego życia, zapewni bezpieczeństwo i pozwoli na cieszenie się życiem. Narzucanie woli przez rodziców sprawia, że miał szansę przetrwać.
Równolegle toczą się też losy młodej dziennikarki, której partner i współpracownik narzuca wiele rzeczy, wyręcza się nią w pracy, aż w końcu dostaje stypendium. Aby mieć pewność, że kobieta będzie na niego czekała zaręcza się przed wyjazdem na stypendium i przy okazji zrzuca na nią pracę nad książką, którą miał napisać. Marcelina nie jest zadowolona z konieczności wyjechania na Podkarpacie i zredagowania wywiadu z gwiazdą sportu. Jej nastawienie zmienia się, kiedy w czasie jednej z rozmów dowiaduje się od mamy, że dziadkowie pochodzili z Niebylca. Tam będzie mogła poznać rodzinne tajemnice oraz odnaleźć cel w życiu. Do tego zadufany w sobie sportowiec okaże się całkiem sympatycznym rozmówcą. Dokąd zaprowadzą ją dwa śledztwa (służbowe i prywatne)? Przekonajcie się sami.
„Pomiędzy nami tajemnice” Katarzyny Grzebyk to nostalgiczna opowieść o prowincji, życiu wśród natury, trudach pracy na roli, ciężkich doświadczeniach wojennych, przemocy emocjonalnej, zabobonności, ale też o miłości, zrozumieniu, dawaniu sobie czasu i kolejnej szansy, godzeniu się z różnorodnymi wypadkami i przeszkodami w życiu. Pisarka pokazuje jak bardzo losy ludzi przeplatają się ze sobą, wpływają na podejmowanie różnych decyzji. Jest to też historia o dystansowaniu się wobec siebie, uczeniu asertywności, walce o rzeczy, które są dla nas ważne. Katarzyna Grzebyk stopniuje informacje, podsuwa kolejne scenki pozwalające na łączenie kolejnych faktów oraz zrozumienia tragedii ludzkich losów.
Zapraszam na stronę wydawcy


czwartek, 22 lutego 2024

Andrzej Dunajski "Świat Hordika"


„Żadnej wojny nie daje się usprawiedliwić. Choćby nie wiem jak się starać, usprawiedliwienie wojny oznaczałoby zgodę na powrót przed epokę kamienia łupanego. A ileż takich epok historie narodów opisują na kartach swoich historii? Ile przeszło przez ziemie moich przodków?”.
Wojna zawsze jest czasem próby, sprawdzania naszej wrażliwości i odwagi. Czasami bohaterstwem jest spakowanie ważnego czy niezbędnego dobytku i wyjechanie do innego kraju, szukanie tam pomocy, dachu nad głową, możliwości podjęcia pracy i rozpoczęcia życia na nowo. Tylko czy da się zacząć od początku, kiedy człowiek przyjeżdża z ciężkim bagażem doświadczeń. Kiedy takich potrzebujących są kolejne wagony i autobusy, a zdezorientowani przyjezdni zalegają na dworcach czekając na pomoc? Czy bagaż wspólnej historii krajów nie będzie przeszkadzał w dawaniu wsparcia? A co z dziećmi? Czy da się je wyrwać ze znanego im, bezpiecznego świata? I czy ta znana im rzeczywistość jeszcze istnieje czy została zakłócona odgłosami nadlatujących samolotów i wybuchami bomb? A co jeśli mali uciekinierzy funkcjonują inaczej? Te pytania pojawiały się w mojej głowie, kiedy na Ukrainę najechała Rosja. Zaczęłam się wówczas zastanawiać jak wyglądałaby nasza ucieczka. A uciekać byśmy uciekali, bo nasłuchałam się wystarczająco dożo wspomnień dziadków z II wojny światowej. Niemcy byli w nich źli, ale Rosjanie okazywali się bestiami wyłaniającymi się z piekieł i to piekło serwującymi wyzwalanym. Były to tak drastyczne wspomnienia, że kiedy zapędzeni do stodoły wyzwoleńcy zostali przez Niemców podpaleni ludność zza murków zerkała czy na pewno wszyscy spłonęli i wyczekiwali uciszenia wrzasków palonych. Płonąca 50 m od domu stodoła na całe życie pozostała w pamięci babci, której krzyk rozpaczy wyzwoleńców kojarzył się z uczuciem ulgi. Tylko jaka to ulga, kiedy paleni są przez Niemców, z którymi żyli już kilka lat i poznali smak kontroli oraz niepewności? A może to Rosjanie palili Niemców i zaskakiwało okrucieństwo? Może w mojej pamięci coś się pomieszało. Tylko kogo spytać, kiedy babci już dawno nie ma? Jedno jest pewne: płonąca stodoła przerażała i wywoływała uczucie ulgi. Nie wiadomo, które uczucie było silniejsze, któremu bardziej powinna ulec. Ten dylemat był z nią zawsze, bo wojna to czas wątpliwości i drastycznych obrazów, mordów i zacierania się poczucia bezpieczeństwa, popierania tych, którzy mniej krzywdzą. Problem doświadczania traumy w swojej najnowszej książce porusza Andrzej Dunajski.
„Dotąd miałem w sobie wrażenie uciekania od pytań o istotę wojny. Opowiadania o niej, banalności usprawiedliwiania ofiar w imię wojny. I wszystkich tych bezimiennych, których – chcąc nie chcąc – zawsze najwięcej znajdowało się na kartach tych samych historii. Zupełnie tak, jakby zawsze to była ta sama historia. Zmieniały się tylko nazwy państw, granice tych państw i słowa, które wpisywane na „kartach pokoju” wyznaczały kolejne granice: czasu, jaki pozostał do kolejnej wojny.
Żadnej wojny jednak – jak dotąd – nie było mi dane zobaczyć z tak bliska. Z tak bardzo bliska. Czy to znaczy, że dotąd historyczne przeglądanie się w mapach i liczbach dotyczących wojen miało oznaczać ostateczne wyjście z takich historii?
– Zupełnie niedawno ktoś ogłosił światu koniec tej historii – pomyślałem właśnie. – A skoro koniec tej historii, koniec też jakiejkolwiek wojny!
Historie jednak – jak świat długi i szeroki – mają to do siebie, że zanim nimi się stają, dzieją się na czyichś oczach – ta konkluzja wcisnęła się w moje myśli w zasadzie od pierwszej chwili, gdy na peronie w Sopocie ujrzałem ukraińskie matki z Wiktorią i pochylonym Hordikiem”.
„Świat Hordika” to opowieść o pomaganiu, wyciąganiu rąk. Pierwszoosobowy narrator dzieli się z czytelnikami swoimi doświadczeniami w niesieniu pomocy. Zryw jest spontaniczny. Każdy daje z siebie to, co może: czas, uwagę, miejsce na ziemi, jedzenie. Kolejni przyjezdni napływają jak fale tsunami: trudno nad ich ogromem i siłą zapanować. Można wychwycić jednostki i być dla nich całym światem, kłodą, której mogą się chwycić na morzu zmian. Za nimi ciągnie się wizja wojny, czyli zagrożenia, które może i do nas dotrzeć. Ale jeszcze go tu nie ma, więc możemy pomóc, wyciągnąć rękę, pokierować, wesprzeć kontaktami, znajomością topografii i rynku pracy. Przyjezdne kobiety trzymają się razem. Ze sobą mają tylko parę niezbędnych rzeczy i dzieci. I to one są tu najważniejsze. Szczególnie jedno, wyjątkowe, bo inaczej funkcjonujące. I nie jest to wynik wojny, czy traumatycznych doświadczeń, chociaż i tych w jego życiu nie brakuje. Hordik to kilkulatek niepotrafiący komunikować się ze światem. Barierą nie jest tu język, ale neurologiczna uroda. Bohater przygląda mu się, zadaje sobie pytania, poszukuje sensów i stopniowo oswaja małego przybysza, aby wprowadzić go w świat znaczeń, podsunąć słowa. Nie jest to łatwa podróż. Nie wiemy, ile to spotkanie dwóch bardzo różnych osób daje dziecku, ale stajemy się świadkami jak bardzo zmienia ono spojrzenie mężczyzny niosącego pomoc na to, co jest dookoła. Poszukuje on znaczeń i sensów słów, dostrzega jak bardzo blisko natury możemy być, jak wiele z niej czerpiemy chociaż zwykle traktujemy ją z nieuwagą.
Równolegle do zacieśniającej się relacji dorosłego z dzieckiem toczy się zwyczajne życie pełna wyzwań. Mamy tu pokonywanie lęków, poszukiwanie zajęć, zatrudnianie się. Farmaceutka i lekarka trafiają do restauracji. Tam też się czują dobrze, bo trzeba wszystko odmierzyć, znać właściwe proporcje. Do tego mają możliwość podzielenia się sobą w postaci regionalnej kuchni serwowanej jako atrakcja. Spontaniczna pomoc to też właśnie danie zatrudnienia, pozwolenie na samodzielność, układanie sobie życia. Wyciąganiem ręki są też rozmowy, pokazywanie, że nie można zaprzepaszczać swoich talentów, że nawet kiedy potrzebuje się pomocy można też być tym, który ją niesie innym.
„Świat Hordika” to ciepła opowieść o spotkaniu z Bliźnim. Miłości do ludzi i wątpliwościach. Niedługa książeczka zachęca do refleksji nad światem, naszym miejscem w nim, naszym sposobem reagowania na wyzwania i zadawania sobie pytania o to, co my dajemy innym i czy nasza pomoc to nie jest także ubogacanie siebie. Świat Andrzeja Dunajskiego to realia w których religia i narodowość nie mają znaczenia w doświadczeniu spotkania z drugim człowiekiem.
„Świat Hordika” to poetycka opowieść o wychodzeniu naprzeciw ludziom z potrzebie, niesieniu pokoju i spokoju, nadawaniu życiu właściwej drogi, wyznaczaniu nowych ścieżek. Zobaczymy, że czasami wszystko, czego potrzebujemy to akceptacji i przestrzeni do bycia sobą. Przyjazd uchodźców staje się pretekstem do podsunięcia bardzo podobnych obrazów z Polski i Ukrainy. Łącznikiem jest tu kilkuletni chłopiec. Niesamowicie wrażliwe dziecko nie mówi, ale ma różne talenty i bardzo intensywnie doświadcza świat. Zobaczymy tu poszukiwanie nici porozumienia zarówno z napotkanym Innym (Bliźnim), ale też przede wszystkim ze sobą, potrzebą uporządkowania rzeczy, docenianiu swoich umiejętności, wyciąganiu pomocnej dłoni i umiejętności przyjmowania pomocy, aby samemu w przyszłości móc dać wsparcie. Jest to też opowieść o podążaniu za dzieckiem, jego potrzebami, wrażliwością i doświadczeniami. To staje się pretekstem do przyglądaniu się słowom, otoczeniu i doświadczeniom i zestawienia ich z przeżyciami dorosłych, którzy uciekli przed wojną i muszą na nowo stanąć na nogi, aby zrobić miejsce dla kolejnych napływających.
Recenzja powstała przy współpracy z wydawnictwem.

czwartek, 15 lutego 2024

Alicja Filipowska "Ani słowa o rodzinie"


Większość z nas ma mniejsze lub większe rodziny i normą jest dla nas, że nie żyjemy w społecznej próżni. A co by było, gdybyśmy mieli tylko jednego rodzica, który nie chce nic opowiadać o krewnych? Jak wyglądałoby nasze dzieciństwo bez babć, dziadków, opowieści o pradziadkach, bez cioć, wujków, kuzynów, poczucia, że jest się skazanym na bliskich? Czy nie tęsknilibyśmy za osadzeniem nas w konkretnej społeczności? Takie pytania nasunęły mi się w czasie czytania książki Alicji Filipowskiej „Ani słowa o rodzinie”.
Historia zaczyna się od podróży Kai Wesołowskiej do Kamionki na Lubelszczyźnie. Prowincjonalne polskie miasteczka (czy wieś mająca niecałe 2 tys. mieszkańców) nie robi dobrego wrażenia na dziewczynie wychowanej w dużym niemieckim mieście. Przepaść ekonomiczna i mentalna jest spora. Chodząca w trampkach wytatuowana dziewczyna nie pasuje do otoczenia. Szybko dowiadujemy się, że młoda kobieta chce poznać rodzinę. Stopniowo poznajemy jej historię, przyglądamy się jej oczami samotnie mieszkającemu dziadkowi. On stracił żonę, ona matkę. Jednak nie są sami. Mają nie tylko siebie, ale i całe mnóstwo krewnych, które Kaja stopniowo będzie miała okazję poznać. Do tego odkryje, że może i można się cały rok kłócić z rodziną, ale w święta trzeba usiąść do wspólnego stołu. Z każdą stroną sucha gałązka drzewa genealogicznego, na którego rysowanie była skazana w dzieciństwie rozrasta się i przybiera realny wygląd, określony wygląd. Dotychczas drzewo genealogiczne „wyglądało jak wyschnięty badyl po tym, gdy pierwszy mróz ściął ostatnie liście i zostały tam tylko dwa jabłka".
Równolegle z akcją poznajemy wcześniejsze losy bohaterki, zobaczymy jak wyglądało jej życie w Hamburgu, dowiemy się, w jaki sposób przeżywała brak kontaktu z krewnymi, jakie były jej oczekiwania wobec przyjazdu do Polski i odnalezieniu bliskich. Wizyta w rodzinnym domu matki okazuje się ciągiem rozczarowań. Dziadek jest typem zgryźliwego samotnika, który nie wita wnuczki z otwartymi ramionami. Babci nie ma okazji poznać, bo zmarła kilka lat wcześniej. Chłód, dystans, a nawet traktowanie Kai jak intruza nie zniechęcą jej do zacieśniania relacji. Nawykła do wygodnego życia młoda kobieta będzie musiała zmierzyć się z urokami życia na prowincji, czyli kiepskiej komunikacji publicznej, złych warunków w domu dziadka, braku udogodnień. Zapuszczony przez starszego mężczyznę dom nie zachęca do pozostania w nim dłużej. Kaja jednak uparła się, aby poznać krewnych. Dziadek jest jedynym tropem, który może ją poprowadzić dalej. Niestety okazuje się, że nie utrzymuje on z nikim kontaktów i prowadzi specyficzny tryb życia. Do tego nie ma najlepszych relacji z ekscentrycznymi sąsiadkami. Główna bohaterka jest kobietą przebojową, potrafiącą wykorzystać swoje umiejętności. Kiedy okazuje się, że niedostaje się na studia szybko znajduje pracę w pobliskiej stadninie, w której okazuje się stworzona do pracy z końmi.
"Ani słowa o rodzinie" Alicji Filipowskiej to książka podsuwająca nam historię o zawiłych losach ludzi żyjących na prowincji, kierujących się tradycją i przejmujących się tym, co ludzie o nich sądzą lub co powiedzą oraz skomplikowanymi relacjami. Dużo tu dbania o pozory, dbania o obcych i odrzucania bliskich, ranienia ich. Mamy tu opowieść o ucieczce, izolacji, dystansie, ranieniu się słowami. Są też traumy, po których trzeba leczyć rany. Wydarzenia poznajemy z dwóch perspektyw: Kai i jej dziadka Stanisława, który po latach uzmysławia sobie, że nigdy nie był dobrym ojcem. Bohaterzy są wyraziści, mają osobisty bagaż doświadczeń, każdy na swój sposób jest uparty i buduje relacja na własnych zasadach oczekując, że inni się po prostu dostosują. Między bohaterami jest mur z tajemnic. Dlaczego mama nie chciała opowiadać o rodzinie? Dlaczego dziadek nie utrzymuje z nikim kontaktów? Kaja stopniowo poznaje przeszłość, odkrywa tajemnice i może lepiej zrozumieć postępowanie bliskich.
Alicja Filipowska zabiera nas do świata emocji, problemów społecznych, trudnych doświadczeń, zawiłych relacji międzyludzkich, tajemnic rodzinnych, poczucia straty, zagubienia i potrzeby odnalezienia swojej tożsamości. Pisarka wykreowała całą gamę różnorodnych bohaterów, którzy wzajemnie na siebie oddziałują. „Ani słowa o rodzinie” to opowieść o pragnieniu miłości, potrzebie bliskości i marzeniach o rodzinie oraz uporaniu się z żałobą. Obecność bliskich ma wypełnić lukę, która powstała po śmierci mamy oraz zapełnić pustkę odczuwaną przez całe życie.
Akcja powieści toczy się pozornie spokojnie. Mamy tu zwyczajną codzienność, w którą wplecione są przemyślenia, doświadczenia bohaterów oraz starcia i stopniowe otwieranie się.
Recenzja napisana dzięki bezpłatnemu egzemplarzowi recenzenckiemu od Wydawnictwa Zysk i S-ka.




Henry James "Nacisk śruby i inne opowieści o duchach"


Kiedyś zaczytywałam się w kryminałach, a teraz równie często sięgam po grozę Więc dziś polecam Wam kolejną książkę. Tym razem klasyka z okresu wiktoriańskiego, a konkretnie tego surowszego czasu, którego przepisy doprowadziły do ruchów zwalczających tradycję. Powstałe półtora wieku temu opowiadania mają inny rytm oraz tempo akcji niż to, do którego przywykł współczesny czytelnik i widz. Wszystko tu dzieje się wolno, a samo napięcie jest delikatnie podsycane. Jeśli szukacie makabrycznych obrazów to zdecydowanie nie tego typu opowiadania, ale to sprawia, że czytanie ich sprawia mi przyjemność, bo delikatny dreszczyk się pojawia, lecz bez solidnego strachu, który sprawiałby, że bałabym się własnego cienia. Do tego opowiadania cechuje pokazanie realiów społecznych, nakreślenie dramatów. Bohaterami są ludzie możni, których także spotykają różnorodne nieszczęścia. Jako pisarz pokazujący życie uprzywilejowanych sfer Henry James długo nie był tłumaczony na język polski. W ostatnim czasie jednak tłumaczenia wychodzą niemal jak grzyby po deszczu. Do tego digitalizacja sprawia, że dla anglojęzycznych czytelników są one dostępne online i muszę przyznać, że ze względu na dość proste słownictwo czyta się je przyjemnie.
„Nacisk śruby” i inne opowiadania o duchach” to zbiór, do którego wprowadza nas chwyt szkatułkowy, czyli w zwyczajnej akcji toczącej się wokół spotkania bohaterów umieszczone są opowieści. Każde inne, każde podsuwające historie o zjawiskach paranormalnych, czyli o tym, czym ludzie w czasach życia autora się fascynowali. Tytułowe opowiadanie jest jednym z najpopularniejszych, a wszystko przez poruszane w niej tematy, sposób budowania napięcia. Pozornie zwyczajna historia o guwernantce zatrudnionej do pracy z sierotami obrasta w dziwne zbiegi okoliczności, tajemnicze śmierci, pojawianie się duchów, które są tu bytami specyficznymi, pojawiającymi się jako cienie nie dające odczuwać otoczeniu swojej fizycznej obecności. Podobnie jest w pozostałych opowiadaniach. Siły nadprzyrodzone kryją się w różnych miejscach i rzeczach. Są tuż obok nas i nie mają na nas większego wpływu. Są niczym odbijające się od rzeczy światło.
Zawarte w tomie sześć opowiadań to: oprócz tytułowego „Nacisku śruby”, znajdziemy też takie utwory jak: „Ostatni z Valeriów”, „Upiorny czynsz”, „Sir Edmund Orme”, „Ołtarz zmarłych” i „Radosny zaułek”. Każda z historii pokazuje nam różnorodne dramaty rodzinne. Zwykle mamy narrację trzecioosobową, ale nie zabraknie też i tej pierwszoosobowej, która bywa główną lub jako opowieść retrospekcyjna. Taki chwyt pozwala na dokładniejsze pokazanie odczuć bohatera. Opowieść sprawia wrażenie oświeceniowych historii podróżniczych, w których bohater dzieli się wrażeniami z czytelnikami. „Ostatni z Valeriów” to historia młodej pary, która po ślubie wprowadza się do Villi Valerio, którą zaczynają odnawiać. Co przyniosą prace remontowe? Po raz kolejny z młodymi bohaterami spotkamy się w „Upiornym czynszu”. Tym razem bohaterem jest absolwent college’u, który po powrocie do domu zauważa tajemniczy dom oraz poznaje tragiczny sekret związany z rezydencją. Jaką tajemnicę kryje domostwo? Kolejny dramat społeczny z domieszką grozy spotkamy w „Sir Edmundzie Orme”. Tym razem mamy do czynienia z widmem, które z jednej strony dręczy, a z drugiej pomaga. Smutną historię znajdziemy też w „Ołtarzu zmarłych”. George Stransom pragnie zachować pamięć po bliskich mu osobach przez wzniesienie ołtarza. Udaje mu się poznać kobietę, która podziela jego sposób kultywowania pamięci po krewnych i przyjaciołach. „Radosny zaułek” to ostatnie opowiadanie w tomie. Tu także mamy młodego bohatera. Do tego pojawia się motyw powrotu do domu rodzinnego i porządkowania rodzinnych pamiątek oraz dostrzeżenia dziwnych zjawisk.
Henry James pisał językiem, który dla współczesnych czytelników jest nieco archaiczny. Autor wprowadza nas w swoje współczesne życie, tematy jakimi żyli ówcześni ludzie. Zobaczymy tu dużą fascynację zjawiskami nadprzyrodzonymi, historiami o duchach, przekonanie, że towarzyszą one naszemu życiu. Do tego każda z opowieści ma jasno określone przesłanie. Każda z historii mogłaby być dłuższym utworem, powieścią z bardziej rozbudowaną i wypełnioną akcją. Świat przedstawiony mamy tu dobrze zbudowany. Do tego akcja dzieje się dość wolno, napięcie powoli rośnie. Świadkami nadprzyrodzonych zjawisk oraz postaci są tylko wybrani.
Dziękuję Wydawnictwu Zysk i S-ka za egzemplarz recenzencki (współpraca reklamowa)




Domenico Laurenza, Mario Taddei ,Edoard Zanon "Maszyny Leonarda. Niezwykłe wynalazki i tajemnice rękopisów Leonarda da Vinci"

Miałam jakieś 10 lat, kiedy nabyłam pierwszą encyklopedię. Czytanie zaczęłam od tego, od czego większość z nas zaczyna lekturę, czyli kartkowania, przeglądania ilustracji. Pierwszą rzeczą, która przyciągnęła moją uwagę to była reprodukcja słynnej „Ostatniej wieczerzy”. Zainteresowałam się nią, bo dokładnie taka wisiała w moim domu. Później okazało się, że słynny malarz to też wynalazca i konstruktor. Z roku na rok poznawałam go coraz bardziej. Zachwycały mnie jego nietuzinkowe pomysły, niezwykłe podejście. Coraz częściej sięgałam po książki poświęcone jego życiu i twórczości. Za każdym razem, kiedy pojawia się kolejna nie mogę przejść obok niej obojętnie. Szczególnie, kiedy w grę wchodzą maszyny czy rysunki anatomii. Włoski renesansowy malarz, architekt, filozof, muzyk, pisarz, odkrywca, matematyk, mechanik, anatom, wynalazca, geolog, rzeźbiarz ciągle w różnych odsłonach pojawia się w moim domu, więc od czasu do czasu polecam Wam książki poświęcone jego działalności. Tym razem przychodzę z ciekawymi „Maszynami Leonarda. Niezwykłe wynalazki i tajemnice rękopisów” Domenica Laurenza.
Spotkanie z wynalazcą i konstruktorem zaczynamy od wstępów i przemów osób, które przyczyniły się do powstania książki. Dowiemy się, dlaczego pomysły renesansowego twórcy są tak niezwykłe. Następnie przechodzimy do nietypowego spisu treści, który dokładnie oprowadzi nas po zawartości. Miniaturowe ilustracje zawarte na początku pokazują, z czym będziemy mieli do czynienia dalej. Maszyny Leonarda da Vinci podzielono siedem głównych części: maszyny lotnicze, wojenne, robocze, wodne, teatralne, muzyczne i inne. W zależności od grupy raz jest tych projektów więcej, innym razem mniej. Każda dokładnie zaprezentowana. Poznamy kontekst powstania, skąd brał pomysły, przyjrzymy się reprodukcjom oryginalnych notatek oraz zdjęciom konstrukcji zrobionych na podstawie tych materiałów. Widzimy rozrysowane elementy, dzięki czemu sami możemy zacząć majsterkować i stworzyć określone maszyny. Wielkim plusem jest tu mnogość ilustracji przybliżających, w jaki sposób konstruowano różnorodne rzeczy. Poznamy też kontekst historyczny, zobaczymy jak bardzo nieszablonowe było myślenie włoskiego wynalazcy. W książce znajdziemy kilkadziesiąt genialnych, trójwymiarowych konstrukcji naszkicowanych ręką mistrza, ale też mamy tu sporą dawkę historii. Rzucające się na pierwszy rzut oka ilustracje to zaledwie wycinek tego, co podsuwa nam autor i jego współpracownicy.
W książce znajdziemy dokładne opisy różnorodnych elementów wykorzystywanych w wynalazkach. Mamy tu różnorodne mechanizmy skrzydeł, projekt ważki, ruchome skrzydło, śruby powietrzne i wiele innych. Autor uświadamia nam jak bardzo dobrym obserwatorem świata był Leonardo da Vinci. Opowieść o wynalazkach jest też pretekstem do przybliżenia tego, w jaki sposób ludzie dawniej postrzegali świat, jak wyglądały osiągnięcia naukowe, jakimi przekonaniami się kierowali.
Licząca 240 stron publikacja pełna jest ciekawostek. Wielkim plusem jest tu prosty i obrazowy język, dzięki czemu będzie to lektura dobra zarówno dla nastolatków jak i dorosłych czytelników chcących poszerzyć wiedzę o wynalazkach, ale też i o narzędziach i wiedzy ludzi żyjących w renesansie. Zobaczymy z jak wieloma wyzwaniami musiał się zmierzyć.
Wszystkie modele oraz instrukcje zawarte w książce są przejrzyste i wykorzystanie ich do stworzenia własnego urządzenia przez pasjonata konstrukcji będzie ciekawą zabawą.









sobota, 10 lutego 2024

Grady Hendrix "Jak sprzedać nawiedzony dom"


Straszne domy, upiorne laleczki, samodzielnie włączający się telewizor, przemieszczające się zabawki, kukiełki przejmujące władzę nad ludzkim umysłem to gotowy przepis na horror i w sumie chyba za bardzo oczekiwałam, że będzie to książka, która przyprawi mnie o dreszcze, a jednak tak się nie stało. Jako powieść jest ciekawa, zabawna, wciągająca, napisana lekko i z ironią, ale zabrakło tego czegoś, co sprawiłoby, abym bała się w czasie lektury. Napięcie utrzymuje ciąg wydarzeń, które momentami są rozwleczone, ale tego wymaga humor sytuacyjny, pokazanie wad bohaterów, przerysowanie ich zachowań. Bohaterzy są ciekawi. Do tego mamy tu pokazane całe mnóstwo problemów społecznych wynikających z różnego stosunku do wychowania dzieci, bo wiadomo, że wszystkie problemy zawsze zaczynają się w dzieciństwie.
Sama historia zaczyna się niepozornie. Louise wspomina swój strach przed reakcją rodziców na to, że nie ma ślubu i jest w ciąży. Szybko okazuje się, że nie dość, że myliła się, co do reakcji to jeszcze w samotnym macierzyństwie dostaje sporo wsparcia. Na niektóre prezenty dla córki patrzy przez pryzmat własnych relacji z matką i swoich reakcji na określone lektury. Właśnie dotarła do niej kolejna przesyłka, w której znajduje znienawidzoną w dzieciństwie książkę, a niedługo po tym dzwoni brat, z którym od lat nie ma kontaktu, aby powiedzieć, że rodzice zginęli w wypadku. Ich śmierć wydaje jej się abstrakcyjna, nierealna. Jedzie w rodzinne strony, aby wszystko uporządkować, przygotować pogrzeb i sprzedać dom po rodzicach. Nie jest to jednak zwykły dom. Jest on przepełniony różnorodnymi lalkami. Matka lalkarka z zawodu zawsze otaczała się całym mnóstwem specyficznych zabawek. Szybko okazuje się, że w domu dzieją się dziwne rzeczy, a sam budynek skrywa mroczne sekrety. Pozbycie się ich i zmierzenie z traumami i upiornymi zjawiskami nie będzie łatwe. Poza tym bohaterka próbuje zrozumieć, co stało się przed śmiercią. Wiele rzeczy, które widzi w domu niepokoją ją.
Grady Hendrix dużo miejsca poświęca na pokazanie relacji, jakie panują między bohaterami. Każda scenka i emocje bohaterki pozwalają na zobaczenie, w jaki sposób funkcjonuje jej rodzina. Sam budynek też jest tu miejscem specyficznym, wyróżniającym się wśród okolicznych zadbanych willi. Do tego mamy tu dziwną relację siostry z bratem, zastanawiające postępowanie rodziców, skrywane przez nich tajemnice. Bohaterzy i akcja jest bardzo współczesne, bo rozgrywa się w znanych nam realiach, czyli mamy tu nowoczesne sprzęty, bohaterzy podróżują samolotami.
Jak to zwykle w opowieściach o pogrzebach i okolicznościach śmierci mamy tu dynamicznie rozwijającą się akcję, zderzenie różnych wizji wydarzeń, absurdalne pomysły na pogrzeb wymieszane z tradycyjnym podejściem. To czyja wizja pochówku będzie zrealizowana zależy od poparcia pozostałych członków rodziny. Do tego dochodzą konflikty związane z porządkowaniem spuścizny po zmarłych. Złe relacje między rodzeństwem nie pomagają w szybkim uporządkowaniu i wyremontowaniu domu. Poza tym mamy tu konieczność zmierzenia się z kolekcją lalek, które można znaleźć w każdym pomieszczeniu.
Demoniczną zabawką jest tu pacynka Pupkin, której ruchy niby zależą od osoby, która nią porusza, ale może zapanować nad umysłem osoby próbującej niż kierować. Nie zabraknie tu też całego mnóstwa szkaradnych lalek, wśród których znajdziemy dwie wyróżniające się i mające takie imiona, jakie ma rodzeństwo. Miały być na matki substytutem codziennych kontaktów s dziećmi. Co z tego wynikło? Co się za tym kryło?
Grady Hendrix z jednej strony podsuwa nam opowieść ze sporą dawką grozy, a z drugiej mamy ironiczne pokazanie chwytów i motywów popkulturowych. Rodzeństwo też odkryje, że od dawna czuli to, że ich odstający od innych w okolicy budynek jest nawiedzony. Stopniowo mają przebłyski pamięci pozwalające na przypomnienie sobie wielu strasznych i dziwnych wydarzeń z przeszłości. Do tego strach potęguje obecność nawiedzonej pacynki, która wydaje się stać na czele lalek uważających, że dom jest ich terytorium. Kiedy rodzeństwo wykłóca się o to, kto miał gorsze rodzeństwo, próbują ustalić szczegóły pogrzebu, porządkowania i sprzedaży dochodzi do szeregu dziwnych wydarzeń, makabrycznych scen, groteskowych zdarzeń, przez co książka sprawia parodię popularnych motywów, przekuwa je w symbole emocji, z którymi zmagają się bohaterzy.
„Jak sprzedać nawiedzony dom” to historia bogata w surrealistyczne wydarzenia pozwalające na pokazanie rodzinnych dramatów toczących się wokół zabiegania o uwagę i udowadniania, że są tym lepszym dzieckiem zasługującym na miłość. Oboje kończą jako niedojrzali dorośli.
Grady Hendrix buduje akcję w taki sposób, że elementy grozy przeplata spora dawka humoru sytuacyjnego. Bardzo dobrze wprowadza nas w emocje wykreowanych postaci, pokazuje ich absurdalne postępowanie. Do tego przy okazji poznawania historii rodzinnych mamy tu podsuniętych sporo problemów społecznych. Książkę czyta się bardzo szybko.
Zapraszam na stronę wydawcy





piątek, 9 lutego 2024

Hubert Malek "Gdyby drzewa mogły mówić"


Las jest jednym z moich ulubionych miejsc. Spędzamy tam sporo czasu o każdej porze roku. Kiedy córka nie chodziła jeszcze do szkoły potrafiłyśmy zniknąć w lesie na cały dzień. Wychodziłyśmy rano i wracałyśmy wieczorem. Zimą wracałyśmy w południe. Wymarznięte i szczęśliwe wędrowałyśmy po nierównym terenie i turlałyśmy się w śniegu. Kiedy zobaczyłam, że akcja powieści Huberta Malka rozgrywa się w lesie wiedziałam, że muszę ją przeczytać. „Gdyby drzewa mogły mówić” pochłonęłam w jedno popołudnie i muszę przyznać, że pisarz fantastycznie oddaje klimat zimowego lasu, małych miejscowości, prowincjonalnego życia, pokazuje piękno przyrody i patologię wynikającą z nadużywania alkoholu oraz nepotyzm w budżetówce. Sama lektura zaparła mi dech w piersiach.
Historia zaczyna się dość zwyczajnie. Sławek Antochów od rana zaczyna pracę w lesie. Podziwia przyrodę, opisuje swoją pracę, którą przerywa znalezienie czapki wśród drzew. Okazuje się, że pod śniegiem znajduje się ciało nastolatki. Po sekcji zwłok dowiadujemy się, że została brutalnie zgwałcona. Podejrzanym bardzo szybko zostaje pilarz, który znalazł ofiarę. Akcję przeplatają sceny z wydarzeń sylwestrowych. Widzimy dziewczynę uciekającą przed dwoma oprawcami. Niedługo pojawiają się kolejne ofiary. Podejrzany jest pilarz, który znalazł ciało i jego syn. Pętla wokół Sławka się zaciska, a mężczyzna coraz bardziej ucieka przed problemami w alkohol. Do tego równolegle śledzimy zachowanie psychopaty skupionego na żonie podejrzanego.
Hubert Malek świetnie buduje napięcie, podsuwa kolejne elementy układanki, pokazuje zależności w małej społeczności, porusza problem konfliktów rodzinnych, uprzedzeń, nałogów oraz bierności . Pisarz uświadamia nas jak bardzo szkodliwe może być bezczynne obserwowanie przestępstwa, do jak wielkiego zła może doprowadzić. Realistycznie pokazuje zachowanie ofiar. Do tego wchodzimy tu w obszar dylematów etycznych. Autor podsuwa nam pytania o to jak wiele my byśmy byli w stanie zrobić dla swoich bliskich. Ze względu na ofiary nie zabraknie też problemu poczucia straty, doświadczania żałoby.
„Gdyby drzewa mogły mówić” to fantastyczny i wciągający thriller psychologiczny z wątkiem kryminalnym oraz elementami powieści obyczajowej. Hubert Malek umiejętnie wykorzystuje opisy lasu, określonej scenerii do budowania napięcia. Akcja umieszczona wśród drzew w określonych porach dnia zimą pozwala na tworzenie atmosfery napięcia. Do tego przyroda wydaje się współgrać z wydarzeniami. Krótkie i mroczne zimowe dni, leśne pejzaże, w które wpisana jest wiele brutalnych historii, tereny na których rozgrywały się walki w czasie drugiej wojny światowej to ciąg nieznanych grobów, na których odnajdywane są nowe ciała. Autor uświadamia nas, że leśne drzewa zawsze były niemymi świadkami wielu tragedii. Ślady zbrodni zakrywa śnieg, ale później roztopy pozwalają na wyłanianie się kolejnych elementów. Autor świetnie oddaje działanie psychiki osoby, która doświadczyła traumatycznych wydarzeń oraz ciągłego prześladowania i podważania autorytetu w pracy. Widzimy jak bardzo alkohol destrukcyjnie wpływa na życie rodzinne. Każdy z bohaterów zmaga się z wieloma problemami. Nawarstwienie ich prowadzi do skrajnych i gwałtownych zachowań. Każdy w pewien sposób jest osaczony przez tajemniczą postać. Do tego Hubert Malek zastosował tu polifonię i bohaterzy posługują się różnymi sposobami mówienia, mają inny zasób słów, inne słowniki osobiste, dzięki czemu bohaterzy są wyraziści. W połączeniu z podejmowanymi przez nich decyzjami postaci są spójne i bardzo wiarygodne, a każde ich działanie jest skutkiem poprzedniego i zastanych okoliczności. Szczególnie dobrze pokazano tu proces rozpadania się życia głównego bohatera, dla którego odnajdywanie kolejnych zwłok jest traumatycznym doświadczeniem, od którego chce uciec, ale wybiera najgłupszą drogę. Obserwujemy bezsilność najbliższych, stopniowe izolowanie się, a jednocześnie uczucie miłości powodujące rozerwanie między tym, co trzeba zrobić, a uczuciami.
Jeśli chodzi o wątek kryminalny mamy tu naprawdę bardzo dobrze i subtelnie oraz prosto nakreślony stan, w jakim znajdują się ciała ofiar. W powieści bardzo podobało mi się to, że zakończenie nie jest idealizowane, relacje między bohaterami nie są wygładzane, pisarz nie starał się pokazać, że po całym ogromie złych doświadczeń byli w stanie wrócić do momentu sprzed całego ciągu zdarzeń. Mamy tu osoby doświadczone i pokiereszowane przez uczestniczenie w zbrodniach. Dla mnie jako etyczki jest to książka niesamowicie bogata w różnorodne problemy społeczne. Zdecydowanie polecam.
Zapraszam na stronę wydawcy






czwartek, 8 lutego 2024

"Czułości i tęsknoty" Dorota Lińska-Złoch


CZUŁOŚCI I TĘSKNOTY
Autor: Dorota Lińska-Złoch
Premiera: 14 lutego 2024
Gatunek: poezja

Dorota Lińska-Złoch – Gdańszczanka rocznik 1984. Od lat związana z książkami. Recenzentka, moderatorka spotkań, organizatorka wydarzeń literackich. Właścicielka firmy Book&Office, w której zajmuje się literaturą oraz szkoleniami.
„Czułości i tęsknoty” to jej drugi tomik poezji. Zadebiutowała w 2022 roku „Wielomiłością”. Tym razem przychodzi z dużą dawką romantyzmu, różu i historią kobiety, która nie umie przestać kochać.

Amishi P. Jha „Wyostrzony umysł. Wzmocnij swoją uwagę i koncentrację dzięki codziennym ćwiczeniom uważności”


Absolutnie uwielbiam książki wprowadzające mnie w problem funkcjonowania mózgu, działania umysłu, wydajności pracy, koncentracji, wzmacniania uwagi i właśnie z tego powodu nie mogłam przejść obojętnie obok książki „Wyostrzony umysł. Wzmocnij swoją uwagę i koncentrację dzięki codziennym ćwiczeniom uważności” Amishi P. Jha, profesorki psychologii badającej wpływ treningu uważności na nasze życie.
Publikacja napisana jest w stylu amerykańskich publikacji naukowych, czyli mamy tu całe mnóstwo anegdot, opisów, pokazywania, w jaki sposób doszła do określonych odkryć, jak wyglądała jej kariera zawodowa i życie osobiste. Wszystko to wzbogacone jest historiami osób, które poznała, z którymi współpracowała lub z którymi przestała pracować. Pojawi się temat równouprawnienia, dyskryminacji, uprzedzeń, doświadczeń kulturowych. Gawędziarskie podejście tworzy złudzenie publikacji popularnonaukowej, czy wręcz zbioru opowiastek. W te lekkie treści wpleciono jednak ważne wskazówki. Wszystko rozpisane w taki sposób, że jest jasne. Dokładne opisy ćwiczeń, wyjaśnienia, co dzieje się z naszym umysłem, skąd wziął się taki sposób funkcjonowania, jak pomagał naszym przodkom przetrwać i jak bardzo pomaga nam. Książka Amishi to opowieść naukowczyni o medytacji. Wskazuje, co możemy zyskać dzięki systematycznym praktykom, jak bardzo wpływają one na nasz układ nerwowy. Do tego dzieli się z czytelnikami wiedzą z neurologii, odczarowuje mity mówiące o niewielkim wykorzystaniu naszego mózgu i zauważa, że to nie w pracy tego organu często tkwi problem, lecz w pośpiechu i wielozadawoniości, kiedy nasz umysł potrafi tak naprawdę skupiać się na jednej rzeczy, rozpraszaniu się przez wiele bodźców. I to jest bardzo ważne i przydatne w życiu. Do tego podręczny (czy też roboczy) system operacyjny naszego umysłu jest niczym tablica z ograniczoną ilością miejsca oraz znikającymi myślami. Pokazuje jak ważne jest zapisywanie pomysłów oraz tworzenia osobistych notatek. Sporo miejsca tu też poświęcono szumowi dopływającemu do nas z mediów, traceniu czasu na klikanie w różnorodne linki zabierające czas, energię i niewnoszące nic do naszego życia, a sprawiające, że odnosimy wrażenie zgubionego czasu. Do tego pokazuje jak różne sposoby utrwalania różnych wydarzeń wpływają na to jak je zapamiętujemy. Aby zacząć funkcjonować inaczej, bardziej intensywnie, mieć lepszą koncentrację, lepiej uczyć się, pracować i czerpać więcej z wypoczynku, być bardziej twórczym musimy wykonywać proste ćwiczenia medytacyjne oraz nauczyć się poznawać, kiedy i co nas rozprasza.
„Wyostrzony umysł” czyta się szybko, przyjemnie, fantastycznie chociaż jest przegadany, bo samej najważniejszej treści jest tu zaledwie 10%, ale to cała otoczka sprawia, że ten niewielki ułamek jest zrozumiały, a więc mimo wrażenia „przegadania” potrzebny. Poznajemy przyczynę takiego, a nie innego funkcjonowania umysłu, wchodzimy w proces kształtowania się ludzkiego umysłu, możemy zdefiniować własny problem oraz zrozumieć sens ćwiczeń, a to zdecydowanie pomoże nam w motywacji do wykonywania ich oraz rozpoznawania problemów, jakie tworzymy wędrują myślami w określonych kierunkach. Sporo miejsca poświęcono tu negatywnym doświadczeniom, walczeniu ze złymi myślami oraz zamartwianiu się i rozpamiętywaniu, a także poczuciu konieczności bycia dostępnym w mediach społecznościowych i odpowiadania na każde powiadomienie.
Amishi P. Jha jako profesorka psychologii na Uniwersytecie w Miami zabiera nas w osobistą podróż po medytacji, ćwiczeniu uważności. Mamy tu z jednej strony spojrzenie badaczki analizującej wpływ treningu na funkcje poznawcze i emocje, jak i osoby, która w codziennym życiu może dostrzec zmiany, jakie wywołał w jej osobowości trening, jak wpłynął na relacje z jej bliskimi oraz współpracownikami. Prezentowane przez nią osoby odnoszące sukcesy są tu postaciami o wysokiej samoświadomości i umiejętności panowania nad uwagą, wprowadzenia się w stan wysokiego skupienia.
Zapraszam na stronę wydawcy
















Thierry Culliford, Pascal Garray ,Alain Jost "Smerfy w Pilulicie"


W komiksach uwielbiam nawiązania do klasyki i zabawy w tworzenie prequeli, sequeli, rebootów, spin-off-ów, crossoferów. Takie podejście sprawia, że doświadczony czytelnik w czasie lektury nie będzie się nudził, pozwoli sobie na wyszukiwanie ciekawych nawiązań oraz kreowania interesujących problemów. I takie właśnie zabiegi znajdziemy w sporej części tomów Smerfów, ale tych pisanych przez kontynuatorów, którzy z jednej strony uzupełniają wątki, rozbudowują różnorodne portrety postaci, a z drugiej wprowadzają całe mnóstwo innych w oparciu o historię oraz klasykę. I tak też jest w przypadku „Smerfów w Pilulicie”.
Z jednej strony przyjrzymy się tu dokładniej Poecie i jego miejscu w społeczności, a z drugiej zobaczymy, w jaki sposób Jonathan Swift wpadł na pomysł napisania „Podróży Guliwera”. Smerfy jako społeczność spotykająca ludzi (olbrzymów) może nawiązywać do części drugiej. Opowieść o Pilulicie to nawiązanie do części pierwszej, czyli „Podróży do Krainy Liliputów”.
Komiks zaczyna się niepozornie. Kolejne zadanie zakończyło się ucieczką przed Gargamelem. Mali bohaterzy wzdychają, że fajnie byłoby być dużym i są przekonani, że sami zachowaliby się inaczej niż zły czarownik. To podsuwa Poecie pomysł na napisanie dzieła. Pierwsze próby są nieudane, ale później idzie mu już lepiej. I tu mamy cenną lekcję: nie od razu wszystko w życiu się udaje. Czasami trzeba próbować kilka razy nim w końcu stworzymy coś wartościowego, przyciągającego uwagę. Pierwszym czytelnikiem jest Ważniak, który tak zatapia się w przygodach, że mija mu cały dzień. Mamy tu zabieg umieszczenia opowieści w opowieści, czyli zastosowano tu taki chwyt jak w przypadku powieści szkatułkowej i z tego powodu można śmiało powiedzieć, że mamy tu komiks szkatułkowy.
Sama opowieść Poety zaczyna się jak przygody słynnego Guliwera: grupka podróżujących łódką Smerfów z powodu gwałtownego prądu i dużych fal zbacza z kursu, a później trafia na wodospad, przez który udaje im się przepłynąć. Łódź zbudowana w nowej technologii w takich wypadkach zapewnia bezpieczeństwo, ale nie gwarantuje, że ktoś nie wypadnie za burtę. I spotyka to właśnie Poetę, który na brzegu traci przytomność, a po jej odzyskaniu odkrywa, że jest unieruchomiony. Szybko wyjaśnia malutkim mieszkańcom krainy, że ma pokojowe zamiary. Do tego zjawiają się jego przyjaciele. Pobyt w Pilulicie pozwala na poruszenie kwestii różnic kulturowych, innego sposobu rządzenia społecznością oraz pokazanie wyzwań, jakie czekają na mieszkańców. Do tego jest to historia nieco inna niż opowieść stworzona przez Swifta, który domyślnie jest wprowadzony jako człowiek przejeżdżający przez las. Z kolei sposób zarządzania państwem, organizacja społeczeństwa przywodzi na myśl starożytną Grecję. Takich nawiązań jest tu oczywiście więcej, dzięki czemu czytanie komiksu staje się świetną zabawą. Poza tym autorzy zmuszają nas do zadania sobie ważnego pytania: a jak my byśmy się zachowali wobec mniejszych i słabszych? Czy bylibyśmy tacy jak Gargamel?
Zawsze jestem zachwycona tym, co kontynuatorzy spuścizny Peyo robią z wykreowanymi przez niego niebieskimi stworkami. Smerfy pierwotnie były dość proste i akcja bazowała na pościgach, ucieczkach, niebezpieczeństwach serwowanych przez zgorzkniałego starego czarnoksiężnika Gargamela, który był uosobieniem starego kawalera niepotrafiącego o siebie zadbać (brzydkie, czarne ubranie z łatami i bałagan w chacie) oraz mającego wrednego kota. Nowsze tomy po tę negatywną postać sięgają wyłącznie, kiedy może ona wprowadzić coś wartościowego do akcji, nauczyć ważnych rzeczy. Jeśli nie to w codziennym życiu nie ma go. Smerfy skupiają się na wyzwaniach, jakie stawia im codzienność, czyli mamy wychowanie dzieci, pojawienie się różnorodnych wynalazków, pracy, problem z hazardem oraz nieporozumienia.
Wśród tomów tworzonych przez następców Pierre’a Culliforda znajdziemy takie tytuły jak „Dzieciak u smerfów”, „Smerf reporter”, „Smerfy hazardziści”, „Nie igra się z postępem”, „Smerfy i złote drzewo” i „Smerfy i dzieci”, „Smerfolicjanci” odwołujące się do tego, co czytelnicy znają z życia codziennego. Gnanie za sensacją, niegrzeczne dzieci i wyzysk, złośliwość, konieczność kompromisu, fanatycy narzucający innym wartości, którymi powinni się kierować, uzależnienie od hazardu, utrata mienia, wykorzystywanie robotów i bunt maszyn to częste motywy wielu filmów dla dorosłych, a w komiksach stały się pouczającymi przygodami niebieskich ludków. Nawiązanie do klasyki także okazało się strzałem w dziesiątkę.
Komiks polecam wszystkim dzieciom. Będzie to doskonała lektura dla uczniów i przedszkolaków, którzy nie przepadają za książkami. Czytanie komiksów pomoże rozwinąć czytelnicze zainteresowania.
Zapraszam na stronę wydawcy







środa, 7 lutego 2024

Morris & Goscinny "Lucky Luke. Tom 27: Dwudziesty pułk kawalerii"

Lucky Luke -niepozorny kowboj o wielkiej sile – znowu wkracza do akcji. Po uporaniu się z dyliżansami, Daltonami wysadzającymi tory, uciekającymi z więzienia, rabującymi banki, eskortowaniu nietypowej rodziny pechowego kolegi, przepędzaniu duchów, rozwiązaniu zagadki wymarłego miasta, eskortowaniu ważnych osób i wielu innych przygodach nadszedł czas na dyplomację. Tym razem najszybszy rewolwerowiec musi wynegocjować pokój między Czejenami i osadnikami. Autorzy zabierają nas w klimat XIX wiecznych poszukiwań nowych terenów do osiedlenia. Kolejne skrawki ziemi są odbierane Indianom, a rdzenni mieszkańcy żyją w rezerwacie zapewniającym im wolność oraz zapewniającym swobodę i dostęp do bizonów. Nad bezpieczeństwem nowych osadników czuwa kawaleria. Pewnego dnia okaże się, że nie jest to zadanie łatwe. Kolejni przybysze są ostrzelani z łuków. Żądni krwi wojskowi gotowi są wkroczyć do akcji. Nim do tego dojdzie na misję specjalną w celu wyjaśnienia sprawy zostanie wysłany Lucky Luke. Jak sobie poradzi? Przekonajcie się sami.
Zdanie wprowadzenia ładu okaże się trudniejsze niż moglibyśmy przypuszczać. Do akcji wkraczają bandyci, którym zależy na zyskach i skłóceniu wojska i Indian. Gra jest bardzo wysoka, bo od powodzenia zależy bezpieczeństwo nie tylko tubylców, ale i osadników. Jakby mało było niespodzianek w postaci napadów zbirów Lucky Luke ściągnie na siebie złość plemienia Indian. Do tego będzie musiał przechytrzyć złoczyńców. Zakończenie tradycyjnie oczywiście będzie szczęśliwe i Lucky Luke zadba o bezpieczeństwo na Zachodzie.
Lucky Luke należy do bohaterów znanych mojemu pokoleniu. Niezwykłe wyczyny niepozornego, chudego kowboja oraz kończąca się odjazdem w stronę zachodzącego słońca kolejna przygoda to znak rozpoznawalny serialu animowanego i jego kilkuminutowych odcinków. Nim doszło do realizacji filmu studio filmowe zbankrutowało, a szkice przerobiono na komiks, który od 1947 roku podbija serca małych i dużych miłośników westernów stał się materiałem do filmów aktorskich i anonimowanych powstających w Niektórzy od lat siedemdziesiątych XX wieku. Jednak to nie serial ani filmy były pierwsze tylko komiksowa seria, której twórcą był belgijski rysownik i scenarzysta Morris (właśc. Maurice de Bevere) i francuski pisarz René Goscinny. Humor komiksy zawdzięczają ich scenarzyście i rysownikowi. Twórca przygód kowboja słynie także z serii o Asterixie oraz książek o Mikołajku. Z Polską łączą go korzenie: jego rodzice to polscy emigranci żydowskiego pochodzenia. „Dwudziesty pułk kawalerii” powstały przy współpracy tych dwóch twórców, mimo że później bohater przeżywał przygody stworzone również przez Achdé’a i Jula.
Tytułowy bohater serii „Lucky Luke” to najszybszy (szybszy od własnego cienia) rewolwerowiec z Dzikiego Zachodu podróżujący na koniu Jolly Jumper i z psem Bzikiem. Opowieści o jego przygodach doskonale wpisywały się w stylistykę westernów i trafiały do młodych czytelników, którzy przyjęli jego przygody entuzjastycznie. Od 1946 roku bohater nie traci na powodzeniu. W Polsce komiksy o nim znane są od lat 60 XX wieku, kiedy to opublikowano pierwsze jego przygody w harcerskiej gazecie „Na przełaj”. Kontynuatorów tworzących przygody było wielu.
Obecnie wznowiono wydanie kolejnych tomów. Od 2016 roku Egmont Polska wydaje kolejne tomy stworzone przez Morrisa i René Goscinnego, dzięki czemu do naszego domu regularnie trafiają kolejne przygody Lucky Luke’a.
Fabuła każdego tomu oparta jest na absurdach. Tym razem pięknie przerysowano postać pułkownika. Do tego z humorem pokazano „wypalanie fajki pokoju”. Mamy tu też stereotypowego pracownika pralni cieszącego się, kiedy pułkownik pilnuje tego, jak wojskowi się prezentują.
Urok komiksu polega na jego rozpoznawalnych, typowych dla europejskich humorystycznych komiksów rysunkach posiadających swój własny charakter.
„Dwudziesty pułk kawalerii” to na pewno interesujący komiks dla miłośników Lucky Luke’a i młodych czytelników. Nauka czytania i rozwijanie zainteresowania czytelnictwem z wykorzystaniem komiksów to jeden ze sposobów przyciągnięcia uwagi młodych do książek.
Zapraszam na stronę wydawcy