Niestety, niewiele mam do przekazania na
temat tradycji wielkanocnych w mojej rodzinie. Mama urodziła się w Brnencu (do
dziś jest to niewielka wieś licząca ok 1300 mieszkańców) leżącym na pograniczu
Czech i Moraw, a tata prawdopodobnie w Sankt Petersburgu.
Poznali się w niezwykłych okolicznościach tuż
po zakończeniu II Wojny Światowej we Frankfurcie nad Menem, pobrali i stworzyli
dwujęzyczne małżeństwo, kulturowo niezwykle zróżnicowane... Ojciec przebywał
rok w Oświęcimiu i tuż przed zakończeniem wojny, został w transporcie
odwieziony wagonami towarowymi do innego obozu zagłady w Niemczech, gdzie miał
zostać stracony. Nie doszło do tego - bo front się zbliżał i cała niemiecka
ekipa uciekła...
Mama natomiast przeżyła nalot amerykańskich
sił powietrznych w Dreznie (pracowała w szpitalu, jako instrumentariuszka) i po
zakończeniu wojny - wyruszyła piechotą na poszukiwanie swojej matki i córki.
Dotarła do Frankfurtu nad Menem...jaka to mogła być wędrówka i jak
niebezpiecznie było być wówczas osobą (zwłaszcza kobietą) posługującą się
językiem niemieckim (mama nie była Niemką ,ale Amerykanie nie odróżniali tych
dwóch narodowości: niemieckiej i austriackiej) w strefie amerykańskiej - opisuje
m.in. Hans Habe w książce "Off
Limits".
Po wielu perypetiach - Rodzice znaleźli się w
Polsce - jest to odrębny rozdział w ich dziejach...
Tradycje wielkanocne w domu rodzicielskim
mojej mamy:
W Brnencu mama mieszkała wraz z braćmi
Erhardem i Kurtem w sporym domu z ogrodem. Na zdjęciach dostępnych na stronie
wsi - widać, że jest ona położona w dość malowniczym terenie, w dolince
pomiędzy wzgórzami.
W poranek wielkanocny mój dziadek Ludwig
budził dzieci przed świtem (przed wschodem Słońca). Udawali się razem na jakieś
pobliskie wzgórze i tam oczekiwali na wschód Słońca. Miało ono, zdaniem dziadka,
podczas wyłaniania się spoza widnokręgu wyraźnie "trząść się". Był to
znak, że kamień u grobu Chrystusa usuwają aniołowie. Chrystus zmartwychwstaje!
Babcia chyba nie brała w tym pięknym
misterium udziału - pewnie przygotowywała śniadanie wielkanocne lub szykowała
się na Rezurekcję (także szykowała odświętne ubrania dla obserwatorów
"trzęsienia się" Słońca) - i razem szli do kościoła parafialnego.
W niedzielę wielkanocną dzieci szukały po
całym domu i w ogrodzie koszyczków wielkanocnych. Te były chowane i dzieci
musiały je znaleźć. Szczególnie koszyczek Kurta był zawsze tak schowany, że
długo musiał go szukać - w domu od piwnic po strych, także w dużym ogrodzie.
Bywało, że dopiero pod wieczór go wreszcie odnajdywał...
Gdy dziadkowie przenieśli się do Brna -
pewnie wychodzenie przed świtem na obserwację "trzęsienia się" Słońca
ustało, bo nie było już tak łatwo dotrzeć na jakieś wzgórze, a poza tym dziadek
zmarł, gdy moja Mama miała 10 lat i pewnie także i z tego powodu tradycja
odeszła w niepamięć...
Jak było u taty w jego domu - niestety nie
wiem, bo nic o tym nie wspominał. Tata urodził się w 1910 roku, gdy miał 2 lata
umarł jego ojciec na Krymie, a babcia Jadwiga musiała zadbać o wychowanie i
utrzymanie 7 dzieci ( w tym jedno podrzucone, znalezione na progu domu). I
Wojna Światowa, Rewolucja Październikowa, emigracja do Polski, a zatem utrata
wszystkiego po dewaluacji pieniądza może nie było jak myśleć o tradycji świąt
wielkanocnych...
W Polsce - Mama przejęła polskie tradycje
wielkanocne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz