Wielkanoc
mojego dzieciństwa to przede wszystkim rozmodlone tygodnie przed. Moja babcia,
rocznik 1910, osoba niezwykle religijna, pilnowała, aby moje przygotowanie
duchowe do Świąt Wielkanocnych było solidne; w piątki Droga krzyżowa, w
niedziele Gorzkie żale, w Wielkim Tygodniu Rekolekcje przyjezdnego księdza,
który zazwyczaj był złotoustym gawędziarzem i spowiedź. Nie było możliwości
opuszczenia choć jednej wizyty w kościele, bardzo bałam się, że pójdę do piekła
jeśli urwę się wcześniej lub nie pójdę wcale. W starym kościele Saletynów w
Rzeszowie można było obejrzeć film o męce pańskiej i wraz z Oazą pośpiewać
pieśni typu Mój Mistrzu... to śpiewanie kończyło się często moimi szczerymi
łzami skruchy. W Wielką Sobotę szłyśmy do grobu i przed wrzuceniem pieniążka do
koszyka trzeba było pocałować figurkę Jezusa w stopę lub rękę. Pamiętam, że
przeważnie udawałam, że całuję, panicznie bałam się zarazków śliny innych osób.
Najbardziej uroczystym momentem było niedzielne śniadanie, jakie jedliśmy
wspólnie z rodzicami i moimi dwiema siostrami oraz babcią, wzorową kucharką
przygotowującą najlepsze na świecie ciasta i jajka z chrzanem i ćwikłą. Nie
wiem dlaczego, ale wydaje mi się, że po obiedzie przeważnie oglądałam z tatą
Western, tato był miłośnikiem tego gatunku, a i ja bez odrazy oglądałam
przygody z Dzikiego Zachodu. Lany poniedziałek kojarzy mi się z wyjazdem na
wieś w odwiedziny do wuja, a tam lało się wiadrami, oczywiście po wyjściu z
kościoła. Dziś Święta Wielkanocne obchodzę w łagodniejszym stylu, bardzo lubię
jeździć do rodziny mojego partnera do Wielkopolski, ponieważ tam świętuje się
znacznie weselej niż na Podkarpaciu. Mój własny dom pachnie w tym okresie
hiacyntami a Wielkanoc zapowiada nadejście ciepła, a za ciepłem człowiek tęskni
najbardziej...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz