czwartek, 13 kwietnia 2017

zajączek

Każdy z nas kiedyś odejdzie, każdy z nas pożegnał już kilka osób. Ja w ubiegłym roku pożegnałam się z babcią. Była bardzo religijną kobietą przestrzegającą wszelkich postów, dbającą o odpowiednią postawę dzieci i wnuków, ale jednocześnie była niesamowicie skromna i świadoma tego, że jej miejsce w małej społeczności wyznaczają jej młodzieńcze wybory, które nie zawsze były przemyślane. Należała do osób kierujących się emocjami, ale jej emocje ograniczały się do miłości, współczucia. Do tego była wielką miłośniczką postępu. Z dumą wspominała, że w jej domu jeszcze przed wojną pojawiła się pierwsza żarówka oraz radio i podłączono prąd, a w latach pięćdziesiątych w jej domu pojawił się telewizor.
Każde święta kojarzą mi się z babcią. To ona mówiła co można a czego nie wolno. Przed każdymi świętami należało solidnie wysprzątać dom, oczyścić duszę, uczestniczyć w wielu nabożeństwach. Wielki Post był czasem uczestnictwa w „Gorzkich Żalach”, Drodze Krzyżowej, mszach świętych. Od Wielkiego Czwartku dom zaczynał pachnieć jedzeniem, odświętnością, pełen był krzątaniny, ale całe te przygotowania zaczynały się dużo wcześniej, bo już od środy popielcowej.
Święta zawsze kojarzyły mi się z tygodniowym sprzątaniem, pieczeniem, gotowanie, zakupami, chodzeniem do kościoła, produkowaniem ozdób oraz budzącym się do życia światem. Wszystkie to miało w sobie coś egzotycznego, niezwykłego. Razem z babcią Joanną podglądaliśmy rozwijające się w jajkach życie: od małego punktu aż do chwili wyklucia się. Proces dbania o nowe życie zaczynał się od segregacji jaj. Wielki kosz umytych jajek kładziono na stole. Obok dwa inne, a pomiędzy nimi nocną lampkę, której światło zdradzało czy jajko ma być przeznaczone do zjedzenie czy do wysiadywania przez kwokę. Później następował proces wybierania najbardziej upartej „kwoki” i przydzielania jej odpowiedniej ilości jaj. Przygotowania do Wielkanocy w moim rodzinnym domu zaczynały się jeszcze przed Środą Popielcową. To wtedy kury, kaczki, indyki, gęsi dostawały swój przydział przyszłych dzieci do opieki. Każdego dnia chodziłam patrzeć i badać czy ptaki już się wykluły. Piszczące jajka przenoszono do domu, organizowano ciepłe miejsce, pisklaki karmiono płatkami pszennymi, które uwielbiałam podjadać.
Innym bardzo ważnym i równie zagadkowym jak rozwój życia elementem był zajączek, który urozmaicał święta wielkanocne jak Mikołaj Gwiazdkę. W mojej rodzinie kultywowano tę tradycję nawet w czasie wojny. Prababcia była samotną matką z czwórką dzieci. Pradziadek zginął na początku wojny. Dorastający synowie, mała córka (moja babcia) i wdowa musieli sobie jakoś radzić. Wojna nikogo nie rozpieszczała. Ludzi wywożono na roboty do Niemiec, inni musieli chodzić do miejscowych (moje rodzinne Sulmierzyce graniczyły z Niemcami, więc to, co było tuż za granicą było „miejscowym”) bałerów na roboty, inni pracowali przy budowie różnych obiektów. Niemcy miejscowość traktowali jak własną, więc sporo poprawiali, zatrudniali ludzi do prac w mieście za mizerne racje żywnościowe. Wojnę dało się przeżyć. Nawet w tych trudnych czasach w mojej rodzinie kultywowano tradycję zajączka. Nie było wówczas czekoladowych i marcepanowych łakoci, ale pojawiały się jaja. Prababcia w Wielki Czwartek gotowała wielki gar jaj i w czasie śniadania odbywały się rodzinne zawody w ich jedzeniu. Ta tradycja przeszła na kolejne pokolenia, przez co zawsze Wielki Czwartek kojarzył mi się z jajkami, a nie wielkanocne śniadanie, chociaż i wówczas one się pojawiały.
Każdego roku dzieci musiały przygotować ładne gniazda dla zajączka, aby zechciał znieść w nich swoje prezenty. Wykorzystywano do tego celu pudełeczka zdobyte w sklepie. Musiały być wystarczająco niskie i tak małe i jednocześnie duże, żeby zając bez problemu się do nich zmieścił. Trzeba było je ładnie pokolorować pisakami, kredkami, przygotować sianko, które w latach 90 ubiegłego wieku zastąpiono miękką bibułą (skrawkami pozostałymi z produkcji pięknych palm). Przygotowane gniazda stawiano w korytarzu. Każdego roku z niecierpliwością czekaliśmy na pojawienie się zająca i możliwość zjedzenia słodyczy. Część zdobyczy zostawialiśmy, aby można było zanieść je w koszyczku do święcenia.
Pewnego roku byłam na tyle duża i samodzielna, a jednocześnie jeszcze tak łatwowierna, że wierzyłam w możliwość zobaczenia zajączka. Zakradłam się w odpowiednie miejsce tak, że mnie nie było widać, a ja doskonale widziałam przygotowane gniazda. I zobaczyłam prawdziwego zająca: babcia wkładała do przygotowanych pudełek jajka oraz słodycze. Nie powiedziałam o swoim odkryciu nikomu. Grzecznie wróciłam do łóżka. Świadomość tego, że to babcia jest zajączkiem niczego nie zmieniła. I tak każdego roku z utęsknieniem wyczekiwałam Zajączka i myślę, że to był jeden ze wspanialszych ludowych zwyczajów w moim dzieciństwie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz