poniedziałek, 26 czerwca 2017

Katarzyna Georgiou: Autentyczne dzieciństwo

Dziś prapremiera książki, której patronuję. Zachęcam Was do sięgania po książki wrocławskiej poetki, zaglądania na jej blog, śledzenia i uczestniczenia w prowadzonych przez nią warsztatach oraz przeniesienia się w świat dzieciństwa. Katarzyna Georgiou opowiada o wakacjach swojego syna:

Autentyczne dzieciństwo to dzisiaj rarytas dla miejskich dzieci…
W dzisiejszym skomputeryzowanym, zmechanizowanym, zmotoryzowanym świecie i społecznościach „środowiskowych lęków”, obrazki z dzieciństwa, takie jak ten poniżej, wydają się być nieosiągalne dla miejskiego dziecka… No, chyba że ma świadomych rodziców.


A przecież każdy z nas, 35+, dobrze pamięta, jak bez rodziców włóczyliśmy się po podwórkach, kąpaliśmy w gliniankach, stawach i zakolach pobliskich rzeczek, skakaliśmy z dachu stodoły na sąsiadowej łące, wspinali po drzewach w ogrodach, bawili się w ciepłych podeszczowych majowych kałużach, łapali żaby, traszki, żuki i pasikoniki, robili bukiety z ziół, łąkowych kwiatów i polnych zbóż.
Kiedyś, umorusane dzieci przychodzące do domu tylko po coś na ząb, to było coś zwyczajnego. Teraz, boimy się wypuścić dziecko samo do pobliskiego parku czy nawet na podwórko. Mało tego, przynosimy coraz to więcej gier komputerowych do domu, płyty CD do telewizyjnego odtwarzania, zamiast pójść na zwyczajny popołudniowy spacer z dzieckiem do parku, bo o dalszej wyprawie to szkoda gadać pomiędzy urlopami.
A przecież wiedzę o życiu, dzieci zdobywają przede wszystkim przez aktywne konstruowanie i zdobywanie doświadczeń. Nauka wypływa z doświadczania rzeczywistości i by poznanie miało pełnię wartości, nie może być oderwane od kontekstu socjalnego – najlepiej bowiem dzieci przyswajają wiedzę w czasie interaktywnych zabaw i wśród ludzi /grup wspierających ten proces. Tyle ile się da, dziecko powinno przyswajać samodzielnie poprzez obserwację i aktywne uczestnictwo w procesach poznawczych. Dorośli zaś powinni być pomocni w stwarzaniu warunków do zaistnienia optymalnych sytuacji w polu doświadczania. Dorośli często nie postrzegają dzieci jako inteligentnych, mocnych, kreatywnych i kompetentnych, usiłując zrobić za nie wszystko co możliwe i uratować je od potencjalnych niebezpieczeństw, choćby zwykłego zadrapania na nodze lub co gorsza, zabrudzenia. Ile razy słyszymy „Nie dotykaj tego, bo się ubrudzisz”, „nie właź na to drzewo, bo spadniesz”, „nieś ostrożnie, bo polejesz sukienkę, albo lepiej daj mi to, ja poniosę…”

Wracając do grup rówieśniczych i kontekstu społecznego i kulturowego dziecięcych działań, warto wspomnieć Vygotskiego, który twierdził, że największa  wartość zabawy i interakcji z rówieśnikami, leży w tym, że zabawa nakłada pewien przymus na wolną ekspresję dziecięcej woli, ucząc tym samym samoregulacji potrzeb, opanowania reakcji i własnych zachowań w czasie odgrywania zaobserwowanych ról  i symbolicznych działań, czy też w czasie zmagań z wyzwaniami natury czy wymaganiami środowiska zabawy.
Tyle teorii, bo najbardziej interesuje mnie, jako praktyka, obserwacja dzieci w zabawach środowiskowych i sposób czerpania doświadczeń z absolutnie samoczynnie zaistniałych sytuacji, które są przyczynkiem do harmonijnego rozwoju. Jestem szczęśliwa, że decyzja o zaadoptowaniu domu na wsi tak pięknie wpisała się w zaspokojenie potrzeb i dziecka i rodzica. Środowisko naturalne, którego bogactwo jest nieocenione, oraz zdroworozsądkowe podejście społeczności wiejskiej do naturalnych potrzeb dzieci,  jak i nauki płynącej z nałożonych na nie obowiązków rodzinnych i sąsiedzkich, są wspaniałymi partnerami w edukacji dorastającego człowieka.


Pewnego dnia, szukając mojego syna, by wręczyć mu kanapkę, gdyż uznałam, że to już najwyższa pora nakarmić głodomora, kierowałam się echem perlistego śmiechu, dobiegającego z podwórza sąsiadki. Nie spodziewałam się zastać mego smyka ociekającego deszczówką z ogrodowej wanny, a już na pewno nie włażącego do niej z butami… Taki jednak widok mnie przywitał. Westchnęłam, i pognałam młodego do domu po klapki i suche spodnie. Gdy się przebrał, od razu znikł mi z oczu.
Dwie godziny później, postanowiłam zobaczyć, gdzie się znowu podziewa. Wrzaski dochodziły z rzeczki tym razem. Spoglądam, a tu pies sąsiada pływa… Tuż za nim jednak i mój syn, wraz z dwoma kolegami. Drugi komplet rzeczy mokry – koszulka  i czapka z daszkiem się suszą na podwórkowej linie, a sąsiadka zaopatrzywszy mą latorośl w kalosze, umożliwiła mu ponowne wejście do wody, jako że dno muliste i klapki już z prądem popłynęły.


Patrzyłam z radością, jak mój syn pluska się w mętnych podeszczowych po pas głębinach, wspominając jak kilka miesięcy temu, właśnie w tym miejscu zoczyłam piżmoszczura i bobry, i nie żal mi było tych zrujnowanych dżinsów… Podziwiałam, jak młody bez lęku o to, co na dnie lub w wodzie, po prostu odkrywa swoje możliwości i uczy się współzależności zjawisk. Pod prąd nie pływał, tylko z prądem, omijając płycizny, badając brzegi obrośnięte szuwarami, obserwował zachowanie hasającego obok psa, a w pewnym momencie, zapadając się po kostki w nabrzeżnym błocku, wyniósł z rzeczki to cudo:


Dwa dni po przygodzie, skóra z pleców mu obłaziła, bo nie skonsultował ze mną mazidła ochronnego, decydując samemu o zdjęciu koszulki… Upał był niemiłosierny – 33 stopnie w słońcu, więc instynktownie zadziałał.  Ale za to nauczył się, że woda przyciąga promienie słoneczne. Pewnie też i wdzięczny jest krasuli, której mleko w zsiadłej formie, przyczyniło się do zredukowania nadmiernej i niekontrolowanej opalenizny. Lekcja przednia i ucząca odpowiedzialności za własne czyny i zdrowie.
A co go czeka, gdy zabierze wędzisko, które dostał od mojej siostry w prezencie? Skąd weźmie przynętę – nie mam zamiaru wnikać. Wiejscy koledzy zapewne go nauczą. Granicę stawiam tylko przy drzwiach kuchennych. Nic z rzeczki nie trafi zapewne na moją patelnię…


© Skalny Kwiat

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz