niedziela, 14 lipca 2019

Wakacyjna opowieść Anny Rybkowskiej


Kocham morze! W poprzednim wcieleniu musiałam być rybą (zodiakalną jestem od urodzenia!). Każdego roku, niegdyś z dziećmi, obecnie w nieco zmienionym składzie, w różnych porach roku, muszę startować na północ, gdzie wiatr nie tylko osusza łzy, a nigdy nie milknący szum daje moc na wszystkie dni. I ten piasek, wytrzepywany z walizki, po powrocie, zbierany ze czcią jak najdroższy skarb... Muszelki, kamienie, szkiełka oszlifowane przez pracowite, niezmordowane, cudowne perpetuum mobile. Mam już kontener morskich pamiątek, ale nie powiem dość, dopóki starczy sił, by przemierzać plaże wczesnym rankiem, kiedy prócz mnie chodzą tylko zakonnice (nie znam piękniejszej świątyni, tam naprawdę czuć ducha, który jest silniejszy od materii!), kapłani kultu rzeźbionego ciała i tai chi, właściciele psów, które powinny się wybiegać, i ... wariaci. Niebo nad pustą plażą jest piękniejsze od Kaplicy Sykstyńskiej! I, gdy zaczyna złazić się tłuszcza, smarująca cielska balsamami, poczerniałe na żużel kobiety oglądają się ze wszystkich stron otrzepując piasek z ud i ramion, bo wciąż im mało opalenizny, a mężczyźni prezentują z dumą swoje piwne mięśnie, zaś chmary dzieciaków wchodzą do wody z piskiem przeskakując mniejsze fale, ja jedna idę pod prąd tej procesji, schodząc z plaży, by zjeść śniadanie.
Któregoś lata w Stilo założyłam się z moimi synami, że samotnie przejdę las na wydmach nocą, i na dowód tego wyczynu zrobię kilka zdjęć morza. Odległość była spora! Dobre pół godziny marszu. Dla kurażu wzięłam piwo do plecaka. Ku plaży szło mi się całkiem nieźle, nuciłam sobie pod nosem „W życiu piękne są tylko chwile” Dżemu, bo byłam przekonana, że właśnie takich momentów doświadczam. Nie, nie miałam ze sobą komórki, tylko aparat marki Nikon. Niebo było rozgwieżdżone, księżyc prawie w pełni. Pierwsze piwo wypiłam po drodze, bo miałam przez to lżej na plecach. Tak, zabrałam na dwie nogi, dla zachowania balansu! Kiedy w oddali dostrzegłam nieco tylko jaśniejszy fragment horyzontu, między grafitowymi koronami drzew z obu stron, ucieszyłam się, że już mam niedaleko. Raźnym krokiem, brnąc w piasku, i uważając w półmroku by nie potykać się, co chwilę o wystające na ścieżce korzenie, ostatnią prostą ku plaży pokonałam z entuzjazmem, którego nie da się opisać. Byłam dumna z siebie! Aż przysiadłam z wrażenia. Plaża była szeroka, zupełnie pusta, a niebo wydawało się granatowe, podczas gdy morze zastałam  smolisto-czarne i w ogóle pozbawione fal. Noc się trafiła ciepła, ale nikt sobie nie zdaje sprawy jak może być ciemno w takim miejscu, jeśli na księżyc najdzie chmura... Po otwarciu drugiej butelki z piwem celebrowałam trochę swój ekstremalny pomysł i jego realizację. A potem wstałam z piasku, by zbliżyć się do brzegu i wykonać kilka zdjęć. Miałam na nogach adidasy, więc zdjęłam je szybko, by wejść do wody. Ale... coś mnie wstrzymywało. Jakbym miała przed sobą szybę, przeszkodę nie do pokonania. Moje ukochane morze było zupełnie ciche, nie było w ogóle wiatru, a ja nie mogłam zanurzyć stóp we wodzie! Poczułam dreszcz. Zrobiło mi się zimno. Trudno było ustawić parametry do zdjęć, bo ciemność na podglądzie wydawała się nieprzenikniona. Strzeliłam kilka fot, na chybił trafił, nie przekraczając irracjonalnej granicy, między mną a płytką wodą. Od brzegu dzieliło mnie około metra. Potem jeszcze raz usiadłam, i pomyślałam ze zgrozą, że czeka mnie powrót przez las, a jak stąd wejdę między drzewa, bez latarki, to chyba nie trafię z powrotem do pola kempingowego i przyjdzie mi noc spędzić pod drzewem, w kucki, obgryzając ze strachu paznokcie.
Teraz wydaje się to nieprawdopodobne, iść gdziekolwiek bez telefonu. Przecież wystarczyło zadzwonić po pomoc, ktoś by nadszedł i dotrzymał mi towarzystwa, prawda? Piwo się skończyło, pęcherz zaczął dopominać się swoich praw, a myśl o tym, by się załatwić w lesie budziła grozę. Przyszło mi do głowy, by poczekać na lepsze światło, bo księżyc kiedyś wyjdzie zza chmur to wtedy wrócę. Usiadłam pod wydmą, która wyglądała mało sympatycznie niczym Buka z książki o Muminkach. Morze było asfaltowym monolitem. Nawet piasek wydawał się szarozielony. Modliłam się o blask księżyca. Do jasnej! Gdzie się podział ten dziad z okrągłą gębą? I dlaczego nie ma w ogóle gwiazd? Nie wiem, ile czasu tak siedziałam na piasku, zawiązałam sznurowadła przy butach, zanuciłam niemrawo „Niebo to dobre miejsce dla naiwnych” Skubikowskiego. W końcu zrobiło się nieco jaśniej; czyżby na skutek moich pobożnych życzeń oczy przyzwyczaiły się do mroku, czy jednak chmury nieco się po niebie rozwlekły? Podjęłam decyzję, by wracać. Wstałam, otrzepałam spodnie z piasku. Krok za krokiem, niechętnie weszłam w las. I tu dopadły mnie szepty, które omal nie uniosły mi włosów na głowie. A zaraz po chwili śmiech, chłopaka z mutacją:
- Mamo, szacun! Cały czas szliśmy za tobą, mogłaś wołać, ale dałaś radę! – powiedział Grześ. A Kuba włączył komórkę, i popłynęły jakieś chropowate bluzgi Eminema.
Odetchnęłam z ulgą. Trzymałam w plecaku dwie puste butelki. Widzieli?
Wracaliśmy, śpiewając na całe gardło. To nic, że księżyc wzeszedł i z boku rzucał długie cienie, które wyglądały jak rząd ponurych widm na ścieżce.
W przyczepie miałam laptopa. Zdjęłam foty. Na każdej z nich było to samo. Ciemna ściana, a nad powierzchnią atramentowej toni mnóstwo przejrzystych i mleczno- mglistych kul, jak inwazja mydlanych baniek. Orby! Dusze poległych na morzu. Nie życzyły sobie mojego towarzystwa.

1 komentarz: