sobota, 13 lipca 2019

Wakacyjna opowieść Katarzyny Janus


Kiedy wspominam czasy mojego dzieciństwa, widzę wszystko w różowych kolorach. Nie znaczy to, że było idealnie, bo przecież nic w życiu idealne nie jest, ale na pewno był to okres przepełniony miłością. Miałam wspaniałych rodziców, kochających mnie i siebie nawzajem. Czy czegoś więcej dziecku do szczęścia potrzeba?
Wakacje spędzaliśmy zazwyczaj pod namiotem. Nie wiem, czy rodzice taką formę spędzania urlopu lubili, czy też czynili to ze względów oszczędnościowych, ale ja byłam z tego powodu niezmiernie szczęśliwa. Od rana do nocy ganiałam na świeżym powietrzu, czasami nawet brakowało mi czasu na zjedzenie posiłku. Bo kto by się wtedy przejmował takimi przyziemnymi sprawami. Dopiero kiedy ssanie w żołądku stawało się dokuczliwe, przybiegałam do mamy po coś do zjedzenia na szybko, najlepiej żeby to była pajda chleba z wiejskim masłem, posypana cukrem. Och to był smak! Chrupiąca skórka, gruba warstwa masła i ten chrzęszczący między zębami cukier…!
Celem naszych wyjazdów najczęściej były Mazury, rzadziej Bałtyk, a już rarytasem były wyjazdy do Bułgarii, gdzie całymi dniami mogłam taplać się w ciepłym morzu. Zwiedzaniem nie byłam wówczas zainteresowana, to przyszło dopiero później. Pamiętam smak bułgarskich kebabczy, w Chorwacji istniejących pod nazwą cevapcici, grillowanych kiełbasek z mielonego mięsa. Dopiero niedawno uświadomiłam sobie, że swój charakterystyczny smak zawdzięczają przyprawie o nazwie kumin, czyli kmin rzymski (nie mylić z kminkiem). Dopiero niedawno wprowadziłam ją do mojej kuchni, mogłabym ją sypać do wszystkiego (no, może oprócz mleka), ale powstrzymuję się…
Pamiętam pęta kiełbasy myśliwskiej ( zdobytej przez moją mamę po znajomości, jej tylko wiadomymi drogami), które w specjalnie uszytej na tę okoliczność siatce zawieszonej u wejścia do namiotu, suszyły się w bułgarskim słońcu, a tłuszczyk z niej kapał sobie małymi kropelkami powolutku na ziemię. To nic, że pod koniec naszego pobytu to, co z niej zostało było tak twarde, że można by tym wybijać szyby. Pokrojone na małą kostkę, dodane do żurku „Winiary” ugotowanego z paczki, smakowało niczym najbardziej wyszukane danie.
Czy moje wakacje w dzieciństwie kojarzą mi się tylko ze smakami? Cóż… zawsze byłam łasuchem. Jednak nie tylko. Pamiętam dziecięce przyjaźnie, zawierane zazwyczaj z dzieciakami z krajów demoludu. To nic, że nie rozumieliśmy się. DZIECI TEGO NIE POTRZEBUJĄ. W każdej chwili można było posłużyć się językiem migowym, znanym tylko nam. A zabawa za każdym razem była przednia. Pomijam zabawy ruchowe, jak gra w piłkę, czy badmintona. Ale były też inne tajemnicze zajęcia, jak choćby tworzenie „widoczków”- czyli kopanie dołków w ziemi, układanie w nich kwiatowych kompozycji, przykrywanie kawałkiem szkła i na koniec przysypywanie warstwą ziemi. Najlepszym  momentem było później odgarnianie tej ziemi, aby pokazać innym dzieciakom swoje fantastyczne dzieło. Nie mogłam tylko zrozumieć, że po kilku dniach moje widoczki stawały się szarobure i zupełnie traciły swój urok. W takich momentach po prostu tworzyło się nowe.
A inne zabawy? Berek, chowany, hula- hop (którego nie nauczyłam się kręcić do dzisiaj), ciuciubabka. Czy do tego potrzeba słów? Czy potrzebna jest znajomość języków obcych? Dzieciaki radziły sobie zawsze i kiedy obserwuję współczesne dzieci widzę, że nic się w tej kwestii nie zmieniło.
Trudno było się jednak później z tak wspaniałymi przyjaciółmi  rozstać. Ale za rok były kolejne wakacje. I czekały na mnie kolejne znajomości, kolejne przygody… Smaki?! Też!
Zapraszam na stronę pisarki
https://www.facebook.com/Katarzyna-Janus-strona-autorska-1977223099231997/
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz