wtorek, 15 grudnia 2020

Joanna Jurgała-Jureczka "Kossakowie. Tango"


Początek ubiegłego wieku to czas dziwny, zadziwiający. Z jednej strony mamy tradycję i kurczowe trzymanie się przeszłości, a z drugiej postęp, którego najlepszym wyrazem był pędzący ulicami miasta automobil. No i te wyzywające stroje kobiet odsłaniających kostki i łydki. W Paryżu natomiast gigantyczne kapelusze, które z powodzeniem mogły zastąpić parasolki. Do tego dojdą dziwne eksperymenty w malarstwie, budowanie wież ku niebu, odchodzenie od tradycji, obnażanie społecznych brudów, wywlekanie pożądania na widok odbiorców. Bezeceństwo wprost! Zwłaszcza w porównaniu z wcześniejszymi ciężkimi, bufiastymi sukniami, w których kobiety były uwięzione w materiałach aż po szyję i purytańską epoką, której ton nadała królowa Wiktoria. To właśnie za jej sprawą damy nie pokazywały skrawka dłoni, ni nóg. Nowe pokolenie przyniosło zmiany: stare jeszcze kultywuje swoje przyzwyczajenia. To jednocześnie sąsiadowało z pewnego rodzaju wyzwoleniem, bo przecież panowie ot tak sobie nie łapali chorób wenerycznych. Salony huczały od plotek, ploteczek, gazety rozpisywały się o romansach znanych ludzi. Ów świat i jego reguły niewiele różnił się od naszego. No, może poza tym, że my-kobiety miałyśmy inną pozycję społeczną, że traktowano nas mniej poważnie, bawiono się nami jak lalkami, ale i my nie byłyśmy dłużne, bo potrafiłyśmy kokietować, doprowadzać do szaleństwa, pojedynków, morderstw i samobójstw.
Książka Joanny Jurgały-Jureczki jest właśnie o takich czasach. Wchodzimy tam w gąszcz życia kulturowego Młodej Polski, ale jeszcze widzimy relikty pozytywizmu. Podzielona przez zaborców Polska tętni życiem kulturowym i mnogością interesów. Huczne przyjęcia to doskonały pretekst do pokazania i popisania się na salonach, a później bycia najważniejszym tematem lokalnych gazet. A jeśli akurat nie ma karnawału to także można urozmaicić sobie życie towarzyskie spotkaniami pod pretekstem rozmów o kulturze. Przy czym owi twórcy i krytycy pełni są uprzedzeń. Ich światek to poletko szyderstw i pochlebstw. Magnateria, szlachta, stare i nowe rody, swoi i przybysze – wszystko splątane, przemieszane interesami, wpływami, zleceniami. Gdzieś w tym świecie krzyżują się ciągle drogi osób należących do wyższych i artystycznych sfer, bo wszyscy są wśród swoich. Z drugiej strony każdy obcy, próbujący wbić szpileczkę. W takim krajobrazie poznajemy Zofię, piękną, młodą żonę Ferdynanda Hoesicka – literaturoznawcy, wydawcy, człowieka twórczego, wykształconego, ale niedocenianego. Razem z młodziutką mężatką i jej mężem wchodzimy do pracowni Wojciecha Kossaka. Jest to dość specyficzne miejsce: pełne gratów i zwykle chłodne, ale dowiadujemy się, że tym razem jest tu ciepło. A wszystko po to, aby zapewnić Zofii miły pobyt w czasie malowania jej portretu. Kolejnego. Wcześniejszy artysta pięknie ujął jej urodę. Tym razem Kossak będzie miał tę przyjemność. Ferdynand chce upiec dwie pieczenie na jednym ogniu: mieć piękną podobiznę żony i jednocześnie podpatrzeć flirt malarza z modelką. Zapowiada się dość ogniście, bo kto jak kto, ale Kossak potrafi uwodzić. I wiek mu w tym nie przeszkadza. A tym bardziej różnica lat. Wręcz przeciwnie. I tak zaczyna się najdłuższy i najgłośniejszy romans słynnego malarza.
Autorka pięknie dawkuje wszystko, nakreśla sytuację, pokazuje w jaki sposób doszło do małżeństwa Zofii z Lewentalów (żydzi, którzy przeszli na katolicyzm) z Ferdynandem Hoesickiem pochodzącym z rodziny kupieckiej i mającym literackie aspiracje. Opowieść o tym trójkącie staje się pretekstem do pokazania sylwetek takich znanych twórców jak Henryk Sienkiewicz, Władysław Reymont, Gabriela Zapolska, Stanisław Wyspiański, Kazimierz Przerwa-Tetmajer, Dagny Przybyszewska. Przyglądamy się salonom, dyskusjom. Widzimy słabości i charaktery różnorodnych twórców. Naszym oczom ukazują się ich interesy i interesiki, salonowe powiązania, maski, zgryzoty, marzenia. Autorka pokazuje tu postacie bez zbędnego nadymania. Obnaża ich małostkowość, zapatrzenie w siebie, tworzenie swoich legend. Joanna Jurgała-Jureczka pięknie pokazuje brud minionych czasów, wymiata to, co pochowane po kątach historii, przemilczane na lekcjach. Obok bogactwa widzimy biedę. Obok purytanizmu wyuzdanie i kupczenie nawet dziecięcymi ciałami. Sugerowane sceny niczym zaczerpnięte z „Epoki hipokryzji” Kamila Janickiego. A wszystko to włożone w usta twórców wśród których Kazimierz Przerwa-Tetmajer góruje wyuzdaniem i cynizmem wobec salonów przy jednoczesnym pędzie do podobnych uciech, ale pod innym adresem: „Nie było rodzaju rozpusty, której bym nie użył do syta. Nie zapomnę nigdy dwunastoletniego dziecka, które widziałem w burdelu w Warszawie, leżącego w pozie lubieżnej i wyciągającego ku mnie chude, niewykształcone ramiona, odsłaniające pierś zupełnie niekobiecą”. Pięknie prawdziwe, prawdziwie przerażające, ale tak właśnie to wyglądało i autorka nie boi się sięgać po tematy wykorzystania, nie boi się obnażania sylwetek, zrzucania ich z narodowego piedestału wspaniałych i cnotliwych Polaków, bo na ten piedestał wepchnęli ich zakłamani purytanie. Sami twórcy, gdyby mogli sami zwiewaliby z tych cokołów czystości, kołtuństwa, drobnomieszczaństwa.
Czego zabrakło mi w książce? Przede wszystkim tego, co zapowiadał tytuł, czyli burzliwego romansu, porwania słowami i emocjami. Ale coś za coś. Właśnie dzięki temu miałam okazję przeczytać piękny obraz epoki pełnej uwielbienia do postępu, wyzwolenia, z ludźmi prącymi ku przyszłości, żyjącymi tak, aby pokolenia o nich nie zapomniały, aby gazety wyrażały podziw. Małostkowość? Pycha? A które czasy są wolne od ludzi tego pokroju? Jako studium czasów zdecydowanie polecam.




1 komentarz: