Ten rok obfituje w wiele świetnych książek zabierających czytelników w sentymentalną podróż w przeszłość. Sporo miałam opowieści o latach 80-tych XX wieku. Teraz dla odmiany przeniosłam się do lat 90-tych i ich specyficznego klimatu, a wszystko za sprawą „Zemsty rodziny Omletów” Jakuba Kalety, dla którego powieść jest debiutem, ale widać w niej duże doświadczenie władania słowem, nakreślania obrazów, zabawy ironią, satyrą, a do tego snucia wciągającej opowieści. Satyryczno-przygodowa powieść obyczajowa zabiera nas do świata 10-letniego Miłoszka Omleta, miłośnika gier wideo i zajadania się mortadelą oraz oglądania kultowych seriali tamtych czasów.
Jakub Kaleta rewelacyjnie tworzy klimat tamtych czasów. Wręcz czujemy zapach
bylejakości i straganów z rusko-chińskim badziewiem namiętnie kupowanym przez
ludzi spragnionych dostępu do towarów, kompulsywnie wydających pieniądze, bo po
latach braków towarów na półkach nie mogą się opanować. Szarzyźnie towarzyszy
też przemoc: ze strony rodziców, nauczycieli i rówieśników. Trudno być słabym i
mieć własne zainteresowania niewpisujące się w gender. Jednak bywają momenty,
że nawet ojciec jest w stanie stanąć w obronie syna, o którym nie ma dobrego
zdania.
Autor zabiera nas w świat zbierania, wymiany i handlu kasetami z grami wideo,
kolekcjonowania karteczek ze scenami z filmów animowanych (pamiętacie te
kultowe notatniki, w których nie dało się pisać?), malutkich paczuszek chipsów
jedzonych w tajemnicy przed rówieśnikami o rodzicami, aby nie być zmuszonym do
dzielenia się. Jakub Kaleta świetnie buduje klimat minionych czasów, pokazuje
małostkowość ludzi. Z jednej strony widzimy pokomunistyczną biedę i bylejakość,
a z drugiej konsumpcjonizm i drapieżność ludzi, przez których utracili twarz. I
właśnie to staje się motorem napędowym akcji pozwalającej na zrzucenie wiele
masek, pokazanie mechanizmów tworzenia obozów i zasady działania plemienności.
Z jednej strony mamy to, co Erving Goffman opisał w książce „Człowiek w teatrze
życia codziennego”, z drugiej pokazanie tego, przed czym ostrzega Neil Postman
w „Zabawić się na śmierć”, a z trzeciej Philipa Zimbardo „Efekt Lucyfera”. Mamy tu zdejmowane, czy wręcz brutalnie
zdzierane maski, ogłupianie się zabawianiem, przemoc tylko, dlatego że przymykano
na nią oko. Te trzy elementy są przepisem na samospełniającą się katastrofę.
Jakub Kaleta zabrał mnie do czasów, która on doskonale zna i które były też
częścią mojego dorastania. Obserwujemy świat ze stopniowo wkraczającym
konsumpcjonizmem, wielkimi możliwościami dla cwaniaczków. Mamy tu przeciętna
blokowiska z przeciętnymi mieszkańcami, którzy nie różnią się niczym od tych znanych
mi z prowincji. I tam i tu młodzi ustanawiali swoją pozycję przemocą. Były to
czasy bezkarnego ciągania uczniów za uczy przez nauczycieli, słownego
upokarzania, bójek na przerwach. Nawet ja, stroniąca od takiego sposobu
bronienia się, wprawnym ciosem w nos oddałam szturchańce, żeby mieć święty
spokój. Widocznie był to dobry (choć przypadkowy) i mocny (mięśnie wyćwiczone w
czasie ciężkiej pracy na polu) zamach, bo już więcej nikt mnie nie poszturchiwał.
Świat 10-letniego Miłoszka Omleta zbudowany jest z doświadczeń, których każdy
ówczesny nastolatek doświadczył.
Do opowieści wchodzimy na lekcji wychowania fizycznego. Dwóch uczniów nie
ćwiczy. Jeden z nich słuchając kasety na walkmanie (młodsi niestety muszą sobie
wygooglać) nieumiejętnie powtarza niemieckie słówka, czym wkurza kolegę, Patryka
Czujkę. Zatarg kończy się karą dla tego ostatniego i to sprawia, że postanawia się
zemścić na gapiowatym Omlecie. Po lekcjach napada go przy jednej z piaskownic.
Na szczęście upokorzonemu chłopakowi pomagają koledzy. Nic jednak nie jest w
stanie uratować palmy na honorze. To sprawia, że chłopak zamyka się w sobie i
nie chce nikomu opowiedzieć o przeżyciach. Dopiero, kiedy ojciec wchodzi do
akcji wyznaje prawdę. I to staje się początkiem zadziwiających wydarzeń, dzięki
którym pognamy po zakamarkach komunistycznych blokowisk, zobaczymy brud, smród,
ubóstwo, pijaństwo, cwaniactwo, przemoc, interesowność.
Mimo, że jest to opowieść o nastolatku to akcja wciąga od pierwszych stron. Z
każdą kolejną działa tu efekt kuli śnieżnej: dzieje się więcej, ciekawiej i
lepiej budowany jest klimat tamtych czasów. Dygresje nawet do nudnych scen wprowadzają
dużą dawkę humoru, pokazują świat w krzywym zwierciadle i pozwalają przenieść
się do minionych czasów, lepiej poczuć ich klimat. Na 350 stronach mamy wydarzenia
z jednej doby, ale dzięki odesłaniom, wspomnieniom, dygresjom, humorowi ten
czas rozciąga się na więcej dni, a nawet czasami lat i pozwala lepiej poznać
bohaterów osadzonych w agresywnym kapitalizmie. A wszystko po to, by uwypuklić
ich różnorodność oraz zmieniające się spojrzenia i ewoluujące relacje między
postaciami.
„Do tej pory Omlecik postrzegał swego ojca raczej jako nieszkodliwego, acz
uciążliwego fajtłapę – zwłaszcza, gdy przełączał teleodbiornik na inny kanał
lub wprowadzał szlaban na granie na konsoli – którego jedynym życiowym
osiągnięciem była dwójka synów i posadka w osiedlowym zakładzie produkcyjnym.
Działo się tak, od kiedy Miłosz wszedł w wiek dojrzewania, kończący okres
idealizacji rodziców. W tym też czasie chłopiec, odczuwający potrzebę
posiadania idoli, zwrócił swe uwielbienie ku bohaterom popkultury, ze
szczególnym uwzględnieniem telewizyjnych herosów.
Tego wieczora omleci system wartości ulegał transformacji. W jego umyśle
zapowiadano tryumfalny powrót kultu własnego ojca, odarty jednak z dziecięcej
naiwności, wzbogacony za to o zalążki młodzieńczej świadomości i akceptacji
realnego obrazu swego bóstwa.
Gdzieś po drodze tych wszystkich przemian ośrodkowy układ nerwowy Omleta
zaniechał w obawie przed przeciążeniem analizy docierających doń informacji i
skupiał się na jak najdokładniejszym ich odbiorze oraz zachowaniu w
podświadomości, by w sprzyjających warunkach poddać je dokładnej, powolnej
obróbce. Przywodziło to na myśl węża, który – połknąwszy swą ofiarę – trawi ją
przez kilka kolejnych dni”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz