Czasami mnie zatyka. No i ostatnio naprawdę mnie zatkało i nie wiedziałam, co odpowiedzieć. I wcale nie dlatego, że ktoś trafił w sedno, ale dlatego, że ja patrzę na sprawę zupełnie inaczej, czyli widzę siebie z całym swoim bagażem zalet i wad, wykształceniem i tym, czego jeszcze powinnam się nauczyć. Nigdy nie patrzę na siebie przez pryzmat "umęczona matka Polka dziecka z autyzmem" chociaż czasami faktycznie jestem zmęczona. Bywam tak zmęczona, że ledwo trzymam się na nogach. Baaaardzo źle trzymałam się na nogach po traumie z pogryzieniem psa terapeuty i mnie przez psa wychowanego na agresywnego debila. Mało spałam, więc zdarzało, że zakręciło mi się w głowie, a jak się człowiek zachwieje to wiadomo, że schlany, a nie wyczerpany (łooo, jak mi się rymuje).
No i ostatnio tak pięknie z rozpędu wszystko robię, bo i Olka tak super ze mną
współpracuje. Nawet jak ma gluty od rzepaku (strasznie u nas pyli) i siedziała
z tego powodu w domu, bo zatoki jej się zapchały (1,5 tygodnia męki). Po prostu
wpadłyśmy w rewelacyjny rytm wzajemnego wspierania się w zainteresowaniach i
nawet nam się te zainteresowania pokrywają: ona bez sił siedziała na łóżku, ja
jej czytałam, ona się inhalowała i wyklejała z plasteliny, a ja siadałam i
szybko opisywałam to, co przeczytałam. Na głos… Wyszło nam miesięcznie jakieś
sześćdziesiąt książek. Prawie głos straciłam, bo lektury obszerne, a nie tylko
takie dla dzieci i młodzieży... Dziewczyna dorasta i chce poważniejszych
lektur. No i ja w tym rozpędzie patrzę na siebie i mówię sobie: zajebista z ciebie
literaturoznawczyni (taką mam specjalizację na jednym ze skończonych
kierunków), a ktoś do mnie:
"No i na co były ci te studia skoro i tak siedzisz z dzieckiem w
domu".
Że co?
Jakie siedzę?
Jakie po co?
Może po to, żebym nie była sfrustrowana tym siedzeniem i potrafiła sobie i
dziecku lepiej pomóc? Może , żebym pomimo tej sytuacji miała w życiu cel? Taki
swój własny, a nie narzucony.
Ja czytam, piszę, redaguję, prowadzę terapię. A ile na spacery łażę to już
nawet nie powiem.
Ja wiem, że kobiety lubi się oceniać przez pryzmat urodzonych i zaopiekowanych
dzieci.
Jak kobieta nie rodzi to źle, bo wiadomo, egoistyczna zołza, której na starość
nie będzie miał, kto szklanki podać.
Jak rodzi i jest to jedno dziecko to leniwa, bo trzeba się dla dobra
społecznego rozmnożyć, bo przyrost naturalny.
Jak dwójka i chodzi do pracy to źle, bo dzieci zaniedbane i na marnację do
przedszkoli i szkół oddane. Jak nie pracuje to też źle, bo leniwa i
"siedzi w domu". A jeszcze jak jest taka, która pracuje z domu to już
najgorsza zołza, bo udaje, że się dziećmi zajmuje, a karierę robi.
Jak ma trzy i więcej to wiadomo, że patologia i mnoży się dla 500+ (ciekawe,
czy osoby mówiące, że dla 500+ próbowały utrzymać się za 500+ miesięcznie i ani
grosza więcej?).
A zauważyliście, że nikt nie mówi tego samego mężczyznom?
Jak on się mnoży to ok, jak się nie mnoży to też ok, jak płaci alimenty to ok,
jak nie płaci to też ok. Jak idzie do pracy, a dzieci do przedszkola i szkół to
ok, jak pracuje w domu to pantoflarz, bo wiadomo, że w domu to baba ma wszystko
zrobić. Jak on się zajmie dzieckiem to jest bohaterem, jak kobieta: to jej
obowiązek. I wisienka na torcie: jak on jest po studiach i zajmuje się
dzieckiem to „wykorzystuje wiedzę zdobytą na studiach do opieki nad dzieckiem”
(wiem, bo w moich okolicach jest taki ojciec po studiach opiekujący się
niepełnosprawnym dzieckiem), a jak ona to tak jak ja: „Na co jej były te studia
skoro i tak siedzi w domu”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz