Pierwszą książką Tomasza Dalasińskiego, która do mnie trafiła
były „Nieopowiadania”, które zaparły mi dech w piersi i sprawiły, że pędziłam
przez minimalistycznie nakreślone wizje różnych scenariuszy własnego życia narratora
pierwszoosobowego. Już tam wyzierał i mrugał do nas prowincjonalizm. Niepewnie,
delikatnie, lekko zaznaczony, aby uderzyć z całą potęgą w „Przystanku kosmos”,
w którym z impetem rwącego strumienia wypływa
Polska prowincja z całym bagażem brudu, biedy, patologii, nudy,
zaniedbania i odcinania od tego, co może kojarzyć się z normalnością – tak
można w skrócie powiedzieć o miejscu, do którego zabiera czytelników Tomasz
Dalasiński w swoich niedługich prozach będących niczym kadry filmów o kolejnych
mieszkańcach leżącej gdzieś na krańcu świata wioski położonej w centrum kraju,
którego mieszkańcy uważają się za najważniejszych i przez to bronią obcym przed
wejściem w społeczność. I takimi również są bohaterzy jego opowieści, obrazków,
jakby ze świata który minął, ale ciągle mocno chce istnieć w pamięci ludzi,
którzy go widzieli i doświadczyli. Wchodzimy w realia brudu, szarzyzny,
oblepiania bohaterów bylejakością niczym starym łojem, który niby widać, ale
równo rozłożony staje się elementem większego obrazu i dopiero po próbie
starcia go, w chwili wyłonienia istoty rzeczy można dostrzec jego ogrom. „Dzień
na Ziemi” to świetna kontynuacja pozwalająca na przyjrzenie się kolejnym
osobom. Niektóre wydarzenia powracają w innych ujęciach, patrzymy na te same
lub podobne tragedie, jakby życie na prowincji toczyło się w zaklętym kręgu, z
którego nie można się uwolnić. Wchodzenie do niego też nie jest łatwe i wymaga
wtajemniczenia w lokalne zło, które przyczepia się do bohaterów jak niesiony
przez wiatr pył.
„Było to małe, pospolite, senne miasteczko zatopione wśród nudnych jak flaki z
olejem równin środkowo-zachodniej Polski. Było to miasteczko idealnie wrośnięte
w lokalny krajobraz, doskonale zespolone z otaczającym je tłem. Było to
miasteczko bliźniaczo podobne do setek tysięcy innych miasteczek w tej części
świata – z niewielkim rynkiem, jednym kościołem, kilkoma sklepikami, kioskiem
Ruch-u, pocztą i szkołą podstawową – przez co, jak uważano, gdyby jakiś
kataklizm, nie wiem: trzęsienie ziemi albo trąba powietrzna, nagle, zmiótł je z
powierzchni ziemi, prawdopodobnie nikt by tego nawet nie zauważył. Było to
miasteczko, w którym trwali pospołu ludzie, zwierzęta, rośliny i rzeczy, a nikt
nie miał pewności, które z tych trwań, i czy w ogóle, zajmowało szczególną
pozycję w czasie i przestrzeni. Było to miasteczko, o którym, wydawało się,
zapomniał Bóg i zapomniała historia. Jeśli w tym miasteczku cokolwiek się
działo, wiedzieli o tym wszyscy. Jeśli nie działo się nic – było dokładnie tak
samo”.
Znów lądujemy gdzieś w środkowej Polsce, więc nie jest to ta mitycznie zacofana
i biedna wschodnia prowincja, tylko postępowa, ale progresu tu nie widać.
Wchodzimy do kiczowato-zabobonnej mieściny, w której słowa wygłoszone są
świętsze niż życie ludzkie i szczęście jednostek. Pozory i układy
wykorzystywane są do własnych celów. W takim społeczeństwie nie ma miejsca na
obronę słabszych, bo jeśli się zbuntujemy będziemy kolejnymi na liście do
nękania. Sprzeciw nic nie daje. Nakręca tylko falę brutalności, w której
wychowują się kolejne pokolenia. Wyzwolenia od tej fali zła jest niemożliwe, bo
wpojone nawyki dopadną nas nawet, kiedy opuścimy osoby, które krzywdzą.
Zobaczymy tu tragizm jednostek zmuszonych do odgrywania ról, zapijanie własnych
tragedii, poszukiwanie tożsamości, świadomość, że wychylenie się z szeregu
będzie równoznaczne ze skazaniem się na prześladowania.
„Mieszkało tam ponadto wiele innych osób różnej płci i wieku, a każda z nich po
kolei, w rytmie niezmiennym od tysiącleci, rodziła się, dojrzewała i umierała,
robiąc miejsce następnej, bo przecież wszyscy w tym miasteczku, tak samo jak
wszyscy w każdym jednym miasteczku, mniejszym czy większym, ładniejszym czy
brzydszym, byli, są i będą niczym rośliny kwitnące wiosną i więdnące jesienią;
niczym trociny, które rozwiewa wiatr”.
„Dzień na Ziemi” to zbiór opowiadań, które łączą się ze sobą, przeplatają. Ich interseksualność
wynika z jednego miejsca i przybliżonego miejsca akcji. Lata 90. XX wieku,
galopujący kapitalizm i nadal trwające na prowincji układy władzy,
wykorzystywanie dawnych partyjnych wpływów, aby uniknąć odpowiedzialności za
przestępstwa. Polska prowincja stara się żyć bogobojnie. Jej rytm toczy się
wokół tygodni zwieńczonych niedzielnym pobytem w kościele, weekendowym piciem w
knajpie. Czasami z tej małej społeczności wychylamy się, aby spojrzeć na życie
w wielkim mieście, w którym przyjrzymy się ludziom podróżującym w upalne dni w
starych tramwajach, aby dojść do wniosku, że każdy żyje gdzieś obok, obojętnie.
Dostrzegamy się dopiero, kiedy zaczynamy sobie przeszkadzać zachowaniem i
zapachem. Inni są tu intruzami zakłócającymi nasz spokój, wdzierającymi w naszą
przestrzeń. Obok aktualnych wydarzeń są też rodzinne bagaże, przez które ludzie
nie doceniają rodzinnych pamiątek, bo przypinają o zbrodniach, przed którymi w
czasie wojny uciekali.
Jednak prowincja to nie tylko zło i zabobonność. To także małe społeczności, w
których można zaszczepiać pozytywne wzorce, jeśli nie ma się zapędów
moralizatorskich tylko spokojnie skupia na swojej codziennej pracy, poszerzaniu
wiedzy. Zmiana jest możliwa. Trzeba zacząć ją od siebie i uwalniania od tego, czego
nauczyli nas przodkowie.
„(…)wiadomo przecież, że małe, zamknięte społeczności tak już mają, że nie
otwierają na oścież drzwi przed obcymi, ba, zazwyczaj nawet ich nie uchylają,
że wejść w nie z przysłowiowego buta udaje się rzadko, zaś stać u wrót i
kołatać można do usranej śmierci, a i tak zapewne nikt nie wpuści nas do
środka. Nie jesteś stąd, to nigdy stąd nie będziesz. Byłeś stąd, ale wyjechałeś
– już nigdy nie będziesz tutejszy. Oto dwie zasady, trzeba przyznać, niezwykle
korzystne z punktu widzenia wewnętrznego bezpieczeństwa, które organizują życie
niewielkich liczebnie wspólnot, zawsze i wszędzie”.
Wiele scen pokazujących spojrzenie konkretnych osób na dane wydarzenia uświadamia bezmiar zła i bezsensu
towarzyszącego mieszkańcom zadupia, którzy muszą wkomponować się w krajobraz,
dostosować do innych, czyli pijaków, przemocowców, frustratów, szowinistów,
gwałcicieli skupionych na sobie, swoim
nałogu i chuci, przedsiębiorczych cwaniaczków dorabiających się na cudzej
krzywdzie. Wchodzimy w świat tzw. katolickiej moralności, w której ważne jest
to, aby pokazać się w kościele, odprawić chrzciny spłodzonym dzieciakom, wyprawić
komunię, na której dzieci dostaną piękne prezenty i po raz pierwszy zasmakują podkradniętej
ze stołu wódki, wziąć ślub kościelny,
oceniać prowadzenie się panien oraz wykluczać osoby o innej orientacji
seksualnej czy żyjących w wolnych związkach. Codzienną monotonie przerywają imprezy przy remizie strażackiej,
na której tyłach naiwna nastolatka przeżywa brutalny zbiorowy gwałt, za który zostanie
osądzona.
Presja społeczna jest niesamowicie wielka i z tego powodu ludzie łapią się
wszelkich sposobów wpisania w schemat oraz starają się nie podpaść
lokalnej władzy. Zgłaszanie
przestępstw jest tu niemile widziane. Mówienie o przemocy traktowane jest jako
atak na społeczność, a kiedy dochodzi do tragedii możemy usłyszeć oklepaną
śpiewkę o „dobrym i religijnym człowieku”. Czas jednak mija, świat się zmienia, ludzie przemijają, wyjeżdżają,
kolejne pokolenia mają szansę coś zmienić, doświadczają nowego, dystansują się. Tylko czy na stałe skoro mogą
tu wrócić uciekając przed miejskim zgiełkiem i intruzami przeszkadzającymi w
codziennym życiu.
Śmierć starych pokoleń wydaje się być początkiem przemijania tego pełnego zabobonów świat, w którym wierzono w szeptuchy, ale jednocześnie lukę
wypełnia katolicka zabobonność i podwójna moralność, w której koło życia
wypełnione wzajemnym pilnowaniem się otwiera chrzest i zamyka pogrzeb z
udziałem kapłana. Ostatnie ślady
przemijającej wioski chwyta pierwszoosobowy narrator, który po latach wraca w
rodzinne strony i niczym w drodze krzyżowej zatrzymuje się przy kolejnych
miejscach-stacjach pamiętających różnorodne tragedie. Rozmawia z ludźmi,
wspomina i dziwi się swojemu współuczestnictwu, które oblepia go obrazami z
przeszłości, które wracają przez kontakt z kolejnymi miejscami i ludźmi. Nie są
to jednak sielskie obrazki z prowincji. Jest
to obraz trudów życia, walki z żywiołami i naturą, brutalności, praw dżungli.
Wchodzimy między robotników budowlanych i rolnych, którzy przykładnie
tłuką dzieci ręką, żeby wyrosły na porządnych ludzi, gejów uciekających w
alkohol i dowodzących swojej męskości seksem po pijaku, wykorzystywanych osób z
upośledzeniem, ludzi, którzy dla świętego spokoju wchodzą w utarte schematy
życia rodzinnego, morderców, uczestników lokalnego zła, a także umierające
starsze osoby, których ciała coraz bardziej pachną rozkładem. Stajemy się świadkami zawiści i niedopuszczania obcych i innych, izolowania się od nich. Sporo miejsca poświęcono zabobonnej wierze.
Widzimy jak brak wiedzy przyczynia się do degradacji społeczności. Po latach
wcale nie jest lepiej. Ludzi łączą pozory napędzane stwierdzeniami, że „tak
wypada” i „wszyscy będą”. Zadupie wydaje
się zamierać, zastygać z całą masą brudu, który tworzy skorupę bylejakości,
cwaniactwa w nudnej i banalnej codzienności toczącej się zgodnie z rytmem pór
roku i przemija w oparach wódki, taniego wina, wypitego w drodze na pole piwa.
Zapach przetrawionego alkoholu, tanich fajek i niemytych ciał oraz ludzkich i
zwierzęcych ekskrementów to woń roznosząca się nad prowincją, która
jedyną uwagę może zdobyć tylko, kiedy przejdą przez nie kataklizmy.
„Dzień na Ziemi” podobnie jak „Przystanek
kosmos” to w pewien sposób utrwalanie świata, który przeminął i powoli wymiera,
bo osoby stawiające na swoje szczęście uciekają stąd, odcinają się od
wielopokoleniowej tradycji zapijania i przepijania majątków. Jest to przykry
obraz prowincji, ale niestety bardzo prawdziwy. Każde miejsce naznaczone jest
tu szarzyzną i cieniem, które nie chcą się odkleić od mieszkańców. Tomasz
Dalasiński zmusza czytelnika do zatrzymania się, przyjrzenia, dokładnego
poznania różnych sytuacji i uświadamia jak ważny jest każdy głos sprzeciwu
wobec przemocy oraz wyrywanie się z narzucanych ram prowincji. Można by
było powiedzieć, że książki Dalasińskiego są sentymentalnymi podróżami w czasie.
Jednak obrazki, które nam podsuwa nie mają w sobie nic z wiejskiej idylli
snutej przez twórców od czasów renesansu. Nie ma tu miejsca na zachwyt i cieszenie
się owocami, czy lipami odwiedzanymi przez pracowite pszczoły. Za to są trupy z
roztrzaskanymi głowami, topielce i poczucie oblepiającego brudu,
przeświadczenie o grzeszności każdego czynu i myśli. Świetnie napisana proza. Polecam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz