poniedziałek, 5 czerwca 2023

Zbigniew Kosiorowski "Zapodziani"


„Galicyjska ziemia oglądana z lotu ptaka zdaje się pokryta liszajami po tysiącach potyczek, przewalających się w te i z powrotem frontach”.
Doświadczenie wygnania czy przesiedlenia nie jest łatwe. Tworzy poczucie straty, pozbawienia korzeni, utraty tożsamości i ciągłości z przodkami. Zmiany polityczne, przetaczające się przez Podole wojny nie tylko wpłynęły na życie obecnych ich mieszkańców, ale też tych, którzy te ziemie z różnych powodów opuścili. Zacierające się w pamięci wspomnienia, idylliczne obrazy z przeszłości w pamięci mieszają się doświadczeniem prześladowania. Cud dobroci i życzliwości łączy się z widokami mordów. A wszystko to ma początek w niezwykłym tyglu kulturowym na Ziemi Buczackiej, na której Polacy żyli obok Ukraińców, Żydów, Rosjan i Austriaków, przez co kraina ta stawała się istną wieżą Babel z różnorodnością kulturową, religijną, językową oraz tożsamościową. W podróż do takiego świata zabiera nas Zbigniew Kosiorowski w książce „Zapodziani”.
„Co krok historia. Zapewne wyłącznie nas obchodząca, bo aktualnych gospodarzy znacznie mniej, albo wcale. Jak to wszystko, u licha, ogarnąć, poskładać, jak nazwać? Złorzeczyć Ukraińcom, którzy chcieli ‘samoistnej Ukrainy’ i o nią się bili? Akurat walczyli z nami, a to już inna sprawa, czyś nie? Spotkały się na Kresach dwa pragnienia i dochodziło do zwarcia. Później obalono stare, a budowano nowe pomniki. Ależ to prostackie skojarzenia…”.
Wyprawa do Monasterzysk, aby zebrać pamiątki i ważne dla sędziwego wuja zdjęcia dawnego domostwa oraz okolic stają się pretekstem do wędrówki w czasie i przestrzeni. Próba posklejania wspomnień bliskich, osadzenie ich w czasie i przestrzeni przynosi ciekawy obraz przeszłości, o której często się nie mówi, a w której więcej jest pomostów pomiędzy zwykłymi ludźmi niż prześladowania i nienawiści. Złe doświadczenia wojen i prześladowania sprawiają, że starsze pokolenie na wszelki wypadek milczy o własnych przeżyciach. W poszukiwania trzeba udać się samodzielnie, tropem miejsc, o których wspominali, wspomnień miejsc i emocji przemycanych w codziennej konwersacji.
Sama opowieść w książce toczy się tu na kilku poziomach, których ogniwem łączącym jest Karol będący żołnierzem armii cesarskiej i wyrzekający się swojej polskości, ponieważ kojarzy mu się ona z lenistwem, opilstwem i zamiłowaniem do hazardu jak u ojca, który lubił powoływać się na „honor Polaka”:
„Karol nie odczuwał żadnego sentymentu do tego miejsca, a widok zaniedbań zniechęcił go całkowicie do ‘odwiedzin’ domu. Wiało z niego pustką i biedą większą niż wtedy, gdy go opuszczał w pośpiechu i bez żalu, z widokiem nietrzeźwego ojca, bełkoczącego coś z huśtanego fotela o honorze Polaka. Zapewne właśnie ten moment zdecydował, że już nie chciał być Polakiem”.
Wędrując z narratorem na Podole wchodzimy do krainy pełnej pozostałości po przeszłości. Mimo, że nie ma tu już wcześniejszej różnorodności to nadal pozostają ślady po wojnie oraz kontrasty kulturowe wynikające z niepewności przyszłości osiadłych. Nie do końca pewni tego jak długo będą w tym miejscu boją się angażować, a z drugiej zobaczymy tych, którzy hardo idą przez życie i nie dają się złamać zmianom. Widzimy jak jednym udało się odnaleźć się w nowej sytuacji, a inni się w niej pogubili. Zderzony jest tu świat biednych i radzących sobie dzięki przedsiębiorczości, odwadze i wyjeżdżaniu do pracy „na saksy”. Już na początku autor porusza problem kontrastu wartości pieniądza na wschodzie i zachodzie.
Pierwszy kontakt z otoczeniem jest doświadczaniem szoku kulturowego: brud, bieda, nieporadność idą w parze z nieufnością graniczącą z wrogością. Poznajemy cel tej nietypowej pielgrzymki, uświadomimy sobie, że tożsamość narodowa jest tu powiązana z religijnością i to właśnie skłania przyjezdnych do wspierania parafii darami, udział w poszukiwaniu zakopanych w lesie skarbów. Zobaczymy jak w kontakcie z otoczeniem następuje zdziwienie zmieszane z zaskoczeniem i fascynacją miejscami własnego dzieciństwa, którego często nie pamiętają. Współczesną podróż przeplatają liczne retrospekcje przenoszące do przeszłości pierwszoosobowego narratora i jego bliskich. Oglądanie domostw, odwiedzanie miejsc narodzin i spędzenia pierwszych miesięcy lub lat życia przeplatają scenki z przeszłości. „Magdalenkami” są tu studnie, domy, stare grusze, mirabelki, rzeki, źródła, kamienie, a nawet mury więzienia. Z tego powodu sama opowieść ma w sobie coś z magii: przedmioty pomagają bliskim na wyłanianie się z pamięci i tworzenie obrazów, które mogą czytelnika zaskoczyć, bo nie ma tu społeczności wzajemnie prześladującej się. Wręcz przeciwnie. Mamy tu zwyczajne życie osób różnych nacji i religijności obok siebie. A wszyscy razem mniej lub bardziej współpracujący na różnych polach. Powracający tu po latach Polacy próbują tworzyć mosty między przeszłością i teraźniejszością, między Polakami i Ukraińcami, aby było jak za czasów ich dzieciństwa:
„Chowałem się w Petlikowicach, na wsi ukraińsko-polskiej i żyliśmy z sąsiadami w przyjaźni. Miałem nawet kolegę Ukraińca grekokatolika, który czasami służył ze mną do mszy, gdy zabrakło kogoś z naszych, ksiądz pozwalał. Wszystko się zmieniło po siedemnastym września trzydziestego dziewiątego. Sąsiedzi zaczęli nam wygrażać. Ruscy pozamykali kościoły, aresztowano księży i Polaków na urzędzie; mój wujek ukrywał się jako niedawny wójt, a jego rodzinę wywieźli. Ale zanim oni zajęli te tereny , nasz proboszcz przewidział, że bolszewicy będą grabić i bezcześcić kościoły. Zebrał nas, ministrantów, kościelnego i polecił zdjąć z wieży dzwony. Trudne zadanie, dzwony ciężkie, a nie mogliśmy ich zwalić z wieży, żeby się nie rozbiły. Spuszczaliśmy je na linie. Kościelny podstawił furę. Potem zawieźliśmy do lasu, gdzie zostały zakopane. Pięć osób znało miejsce ich ukrycia. Czterech zaginęło, umarli gdzieś, może na Syberii, tylko ja pozostałem. Napisałem o tym do księdza Rutyny, a list przekazałem przez umyślną osobę z zeszłorocznej pielgrzymki do Buczacza, nie ryzykowałem przesyłki pocztowej. No i teraz odkopane petlikowskie dzwony będą zwoływać rodaków na msze w kościele w Buczaczu, bo te, które tam były przed wojną, Niemcy zwalili i przetopili na armaty. Ksiądz Rutyna, dziękując, dodał, że to dobry omen, że nie tylko ludzie, ale i rzeczy wracają na swoje miejsca. Ulżyło mi, taki skarb odnalazłem. Jakbym odkopał z tamtego lasu swoje chłopięce lata, tamtych kumpli i troszkę rodziny. Udało się…”.
Mieszkańcy miasteczek mniej lub bardziej ze sobą współpracują, uczą się razem, a nawet jeśli ich początkowy etap nauki jest organizowany osobno jak w przypadku Żydów to mają wspólne organizacje społeczne, zawody sportowe. Także panny o które się starają należą do różnych narodowości i religijności. Wszystko tu jest płynne. W tych obrazach zaskakuje otwartość, umiejętność współpracy różnych osób, życiowa zaradność. Jednocześnie co jakiś czas powracają obrazy mordów sąsiadów, nienawiść podsycana przez najeźdźców zachęcających do prześladowania dawnych towarzyszy wspólnych zabaw i uczestników świąt państwowych oraz religijnych. Inny jest tu „swój”, bo wrósł w krajobraz:
„Ocalenie od zsyłki przyszło w ostatnim momencie i już na rampie stacji kolejowej i to z najmniej spodziewanej strony, bo od Ukraińców, którzy się wstawili za sąsiadem, bo ‘on swój, zamieszkały o miedzę i to ho ho, tyle już lat, że od zawsze, i żaden z niego kolonista, towariszcz komandir!’. Blacha na dachu domu też już nieco zaśniedziała i coś tam jeszcze przeważyło, że odpowiedzialny za wywózkę komandir, przekalkulował i wyszło, że Job wasza, mat’, paszli won, wy Jakob Michajłowicz tiepier ostanjetsja! Ta wersja rodzinnej sagi, parokrotnie zasłyszana i potwierdzona przez wujka Janka, znającego ten dom i jego mieszkańców, zdaje się bardzo prawdopodobna. We wrześniu trzydziestego dziewiątego Ukraińcy jeszcze nie mordowali swoich sąsiadów, cieszyli się z zapewnień sowieckiej władzy, że teraz są wolni, samostojaszczy i chętnie uczestniczylu w tworzeniu nowych porządków, głównie w administracji i milicji. Jednym słowem, dziadek Jakub miał szczęście i już nie narzekał, kiedy listonosz szukał jego domu w Hrehorowie, a nie tu – przy rozstaju dróg”.
Z książki Zbigniewa Kosiorowskiego „Zapodziani” płynie piękne przesłanie o znaczeniu budowania mostów, szukania dialogu, konieczności pamiętania, że z punktu widzenia innych wcale nie musimy być tacy idealni i musimy być bardzo ostrożni wobec manipulacji obcych sił politycznych, bo może być tak jak w czasie wojny, kiedy to naziści i sowieci wykorzystywali Ukraińców do zabijania Polaków. Autor zaznacza, że w kontaktach z osobami, z którymi łączy nas problematyczna i trudna przeszłość ważna jest dyplomacja i empatia, aby nie prowadzić do kolejnych wojen. Współpracą możemy zrobić więcej dobra. „Zapodziani” to pouczająca lektura przypominająca nam jak bardzo szkodliwa może być propaganda i wiara w nią.
„Tu wszędzie ugory, choć ziemie żyzne i urodzajne, a kiedyś kwitnące, mimo naznaczenia ich tyloma pożogami. Może więc teraz, jutro, pojutrze, w tej dobrej (jak sądzę) dla Ukrainy porze, Podole stanie się tym, czym było w okresie swej świetności i prosperity od 1920 do 1939 roku, jakkolwiek w okresie uznawanym przez Ukraińców za czas polskiej okupacji. Mają oczywiście prawo do własnej historii, choć jej fragmenty są dla nas zbyt często bolesne. A ja noszę w pamięci obrazki z opowiadań dziadków, wujków i rodziców o pogodnej i życzliwej egzystencji zamieszkałych tu Polaków, Ukraińców i Żydów. Mieszane małżeństwa, wspólne wesela, obchodzenie świąt religijnych tak różnych wyznań, zabawy, udział w obchodach państwowych uroczystości, wielokulturowe towarzystwa społeczne, sportowe współzawodnictwo – w tym różnorodnym tyglu etnicznym – spajały te społeczności. Pamięć o różnicach nie wygasła, na szczęście nie była tak podsycana, jak to się stało we wrześniu trzydziestego dziewiątego, by później wybuchnąć nienawiścią, prześladowaniami i zbrodnią”.
„Zapodziani” to sentymentalna opowieść o podróży na ziemie przodków. Polecam.








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz