„Galicyjska ziemia oglądana z lotu ptaka zdaje się pokryta liszajami po tysiącach potyczek, przewalających się w te i z powrotem frontach”.
Doświadczenie wygnania czy przesiedlenia nie jest łatwe. Tworzy poczucie
straty, pozbawienia korzeni, utraty tożsamości i ciągłości z przodkami. Zmiany
polityczne, przetaczające się przez Podole wojny nie tylko wpłynęły na życie
obecnych ich mieszkańców, ale też tych, którzy te ziemie z różnych powodów opuścili.
Zacierające się w pamięci wspomnienia, idylliczne obrazy z przeszłości w
pamięci mieszają się doświadczeniem prześladowania. Cud dobroci i życzliwości
łączy się z widokami mordów. A wszystko to ma początek w niezwykłym tyglu
kulturowym na Ziemi Buczackiej, na której Polacy żyli obok Ukraińców, Żydów,
Rosjan i Austriaków, przez co kraina ta stawała się istną wieżą Babel z
różnorodnością kulturową, religijną, językową oraz tożsamościową. W podróż do
takiego świata zabiera nas Zbigniew Kosiorowski w książce „Zapodziani”.
„Co krok historia. Zapewne wyłącznie nas obchodząca, bo aktualnych gospodarzy
znacznie mniej, albo wcale. Jak to wszystko, u licha, ogarnąć, poskładać, jak
nazwać? Złorzeczyć Ukraińcom, którzy chcieli ‘samoistnej Ukrainy’ i o nią się
bili? Akurat walczyli z nami, a to już inna sprawa, czyś nie? Spotkały się na
Kresach dwa pragnienia i dochodziło do zwarcia. Później obalono stare, a
budowano nowe pomniki. Ależ to prostackie skojarzenia…”.
Wyprawa do Monasterzysk, aby zebrać pamiątki i ważne dla sędziwego wuja zdjęcia
dawnego domostwa oraz okolic stają się pretekstem do wędrówki w czasie i
przestrzeni. Próba posklejania wspomnień bliskich, osadzenie ich w czasie i
przestrzeni przynosi ciekawy obraz przeszłości, o której często się nie mówi, a
w której więcej jest pomostów pomiędzy zwykłymi ludźmi niż prześladowania i
nienawiści. Złe doświadczenia wojen i prześladowania sprawiają, że starsze
pokolenie na wszelki wypadek milczy o własnych przeżyciach. W poszukiwania
trzeba udać się samodzielnie, tropem miejsc, o których wspominali, wspomnień
miejsc i emocji przemycanych w codziennej konwersacji.
Sama opowieść w książce toczy się tu na kilku poziomach, których ogniwem
łączącym jest Karol będący żołnierzem armii cesarskiej i wyrzekający się swojej
polskości, ponieważ kojarzy mu się ona z lenistwem, opilstwem i zamiłowaniem do
hazardu jak u ojca, który lubił powoływać się na „honor Polaka”:
„Karol nie odczuwał żadnego sentymentu do tego miejsca, a widok zaniedbań
zniechęcił go całkowicie do ‘odwiedzin’ domu. Wiało z niego pustką i biedą
większą niż wtedy, gdy go opuszczał w pośpiechu i bez żalu, z widokiem
nietrzeźwego ojca, bełkoczącego coś z huśtanego fotela o honorze Polaka.
Zapewne właśnie ten moment zdecydował, że już nie chciał być Polakiem”.
Wędrując z narratorem na Podole wchodzimy do krainy pełnej pozostałości po
przeszłości. Mimo, że nie ma tu już wcześniejszej różnorodności to nadal
pozostają ślady po wojnie oraz kontrasty kulturowe wynikające z niepewności
przyszłości osiadłych. Nie do końca pewni tego jak długo będą w tym miejscu
boją się angażować, a z drugiej zobaczymy tych, którzy hardo idą przez życie i
nie dają się złamać zmianom. Widzimy jak jednym udało się odnaleźć się w nowej
sytuacji, a inni się w niej pogubili. Zderzony jest tu świat biednych i
radzących sobie dzięki przedsiębiorczości, odwadze i wyjeżdżaniu do pracy „na
saksy”. Już na początku autor porusza problem kontrastu wartości pieniądza na
wschodzie i zachodzie.
Pierwszy kontakt z otoczeniem jest doświadczaniem szoku kulturowego: brud,
bieda, nieporadność idą w parze z nieufnością graniczącą z wrogością. Poznajemy
cel tej nietypowej pielgrzymki, uświadomimy sobie, że tożsamość narodowa jest
tu powiązana z religijnością i to właśnie skłania przyjezdnych do wspierania
parafii darami, udział w poszukiwaniu zakopanych w lesie skarbów. Zobaczymy jak
w kontakcie z otoczeniem następuje zdziwienie zmieszane z zaskoczeniem i
fascynacją miejscami własnego dzieciństwa, którego często nie pamiętają. Współczesną
podróż przeplatają liczne retrospekcje przenoszące do przeszłości pierwszoosobowego
narratora i jego bliskich. Oglądanie domostw, odwiedzanie miejsc narodzin i
spędzenia pierwszych miesięcy lub lat życia przeplatają scenki z przeszłości. „Magdalenkami”
są tu studnie, domy, stare grusze, mirabelki, rzeki, źródła, kamienie, a nawet
mury więzienia. Z tego powodu sama opowieść ma w sobie coś z magii: przedmioty
pomagają bliskim na wyłanianie się z pamięci i tworzenie obrazów, które mogą
czytelnika zaskoczyć, bo nie ma tu społeczności wzajemnie prześladującej się.
Wręcz przeciwnie. Mamy tu zwyczajne życie osób różnych nacji i religijności
obok siebie. A wszyscy razem mniej lub bardziej współpracujący na różnych
polach. Powracający tu po latach Polacy próbują tworzyć mosty między
przeszłością i teraźniejszością, między Polakami i Ukraińcami, aby było jak za
czasów ich dzieciństwa:
„Chowałem się w Petlikowicach, na
wsi ukraińsko-polskiej i żyliśmy z sąsiadami w przyjaźni. Miałem nawet kolegę
Ukraińca grekokatolika, który czasami służył ze mną do mszy, gdy zabrakło kogoś
z naszych, ksiądz pozwalał. Wszystko się zmieniło po siedemnastym września
trzydziestego dziewiątego. Sąsiedzi zaczęli nam wygrażać. Ruscy pozamykali
kościoły, aresztowano księży i Polaków na urzędzie; mój wujek ukrywał się jako
niedawny wójt, a jego rodzinę wywieźli. Ale zanim oni zajęli te tereny , nasz
proboszcz przewidział, że bolszewicy będą grabić i bezcześcić kościoły. Zebrał
nas, ministrantów, kościelnego i polecił zdjąć z wieży dzwony. Trudne zadanie,
dzwony ciężkie, a nie mogliśmy ich zwalić z wieży, żeby się nie rozbiły.
Spuszczaliśmy je na linie. Kościelny podstawił furę. Potem zawieźliśmy do lasu,
gdzie zostały zakopane. Pięć osób znało miejsce ich ukrycia. Czterech zaginęło,
umarli gdzieś, może na Syberii, tylko ja pozostałem. Napisałem o tym do księdza
Rutyny, a list przekazałem przez umyślną osobę z zeszłorocznej pielgrzymki do
Buczacza, nie ryzykowałem przesyłki pocztowej. No i teraz odkopane petlikowskie
dzwony będą zwoływać rodaków na msze w kościele w Buczaczu, bo te, które tam
były przed wojną, Niemcy zwalili i przetopili na armaty. Ksiądz Rutyna, dziękując,
dodał, że to dobry omen, że nie tylko ludzie, ale i rzeczy wracają na swoje
miejsca. Ulżyło mi, taki skarb odnalazłem. Jakbym odkopał z tamtego lasu swoje
chłopięce lata, tamtych kumpli i troszkę rodziny. Udało się…”.
Mieszkańcy miasteczek mniej lub bardziej ze sobą współpracują, uczą się razem,
a nawet jeśli ich początkowy etap nauki jest organizowany osobno jak w
przypadku Żydów to mają wspólne organizacje społeczne, zawody sportowe. Także
panny o które się starają należą do różnych narodowości i religijności. Wszystko
tu jest płynne. W tych obrazach zaskakuje otwartość, umiejętność współpracy
różnych osób, życiowa zaradność. Jednocześnie co jakiś czas powracają obrazy
mordów sąsiadów, nienawiść podsycana przez najeźdźców zachęcających do
prześladowania dawnych towarzyszy wspólnych zabaw i uczestników świąt
państwowych oraz religijnych. Inny jest tu „swój”, bo wrósł w krajobraz:
„Ocalenie od zsyłki przyszło w ostatnim momencie i już na rampie stacji
kolejowej i to z najmniej spodziewanej strony, bo od Ukraińców, którzy się
wstawili za sąsiadem, bo ‘on swój, zamieszkały o miedzę i to ho ho, tyle już
lat, że od zawsze, i żaden z niego kolonista, towariszcz komandir!’.
Blacha na dachu domu też już nieco zaśniedziała i coś tam jeszcze przeważyło,
że odpowiedzialny za wywózkę komandir, przekalkulował i wyszło, że Job
wasza, mat’, paszli won, wy Jakob Michajłowicz tiepier ostanjetsja! Ta
wersja rodzinnej sagi, parokrotnie zasłyszana i potwierdzona przez wujka Janka,
znającego ten dom i jego mieszkańców, zdaje się bardzo prawdopodobna. We
wrześniu trzydziestego dziewiątego Ukraińcy jeszcze nie mordowali swoich
sąsiadów, cieszyli się z zapewnień sowieckiej władzy, że teraz są wolni, samostojaszczy
i chętnie uczestniczylu w tworzeniu nowych porządków, głównie w administracji i
milicji. Jednym słowem, dziadek Jakub miał szczęście i już nie narzekał, kiedy
listonosz szukał jego domu w Hrehorowie, a nie tu – przy rozstaju dróg”.
Z książki Zbigniewa Kosiorowskiego „Zapodziani” płynie piękne przesłanie o
znaczeniu budowania mostów, szukania dialogu, konieczności pamiętania, że z
punktu widzenia innych wcale nie musimy być tacy idealni i musimy być bardzo
ostrożni wobec manipulacji obcych sił politycznych, bo może być tak jak w
czasie wojny, kiedy to naziści i sowieci wykorzystywali Ukraińców do zabijania
Polaków. Autor zaznacza, że w kontaktach z osobami, z którymi łączy nas
problematyczna i trudna przeszłość ważna jest dyplomacja i empatia, aby nie
prowadzić do kolejnych wojen. Współpracą możemy zrobić więcej dobra. „Zapodziani”
to pouczająca lektura przypominająca nam jak bardzo szkodliwa może być
propaganda i wiara w nią.
„Tu wszędzie ugory, choć ziemie żyzne i urodzajne, a kiedyś kwitnące, mimo
naznaczenia ich tyloma pożogami. Może więc teraz, jutro, pojutrze, w tej dobrej
(jak sądzę) dla Ukrainy porze, Podole stanie się tym, czym było w okresie swej
świetności i prosperity od 1920 do 1939 roku, jakkolwiek w okresie uznawanym
przez Ukraińców za czas polskiej okupacji. Mają oczywiście prawo do własnej
historii, choć jej fragmenty są dla nas zbyt często bolesne. A ja noszę w
pamięci obrazki z opowiadań dziadków, wujków i rodziców o pogodnej i życzliwej
egzystencji zamieszkałych tu Polaków, Ukraińców i Żydów. Mieszane małżeństwa,
wspólne wesela, obchodzenie świąt religijnych tak różnych wyznań, zabawy,
udział w obchodach państwowych uroczystości, wielokulturowe towarzystwa
społeczne, sportowe współzawodnictwo – w tym różnorodnym tyglu etnicznym –
spajały te społeczności. Pamięć o różnicach nie wygasła, na szczęście nie była
tak podsycana, jak to się stało we wrześniu trzydziestego dziewiątego, by
później wybuchnąć nienawiścią, prześladowaniami i zbrodnią”.
„Zapodziani” to sentymentalna opowieść o podróży na ziemie przodków. Polecam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz