poniedziałek, 27 listopada 2023

Jarosław Jakubowski "Dzień, w którym umarł Belmondo"


Jean-Paul Charles Belmondo, zwany Bébel to postać ciekawa i w pewien sposób symboliczna. Francuski aktor i producent filmowy związany z francuską Nową Falą, czyli prądem kulturowym będącym efektem buntu młodych (rówieśników moich dziadków) przeciwko zastanym normom serwującym alienację społeczną, poczucie samotności oraz przekonanie o konieczności oddawania życia za ojczyznę. Bunt wyrażany za pomocą protestów przeciwko wojnie o Indochiny Francuskie i Algierię oraz dużemu zakresowi władzy prezydenta (nowa konstytucja Charles’a de Gaulle’a) przerodził się w kulturowy nurt promujący bohaterów buntujących się przeciwko systemowi, normom, łamiących przepisy, porzucający wygodne i dostatnie życie na rzecz przygody, która często kończy się śmiercią. Belmondo był aktorem kojarzonym właśnie z wieloma filmami Nowej Fali. Sięgnięcie przez Jarosława Jakubowskiego po jego nazwisko i wykorzystanie go w tytule zbioru „Dzień, w którym umarł Belmondo” i jednego z wierszy (39-40) jest symboliczne. Poeta przywołuje ważne skojarzenia związane ze sylwetką francuskiego aktora. Ekscytacja życiem, dążenie do doświadczania, cieszenia się chwilą przytłaczana jest charakterystycznym mrocznym klimatem, z którego słynie polski poeta, ale jest to też trafne nawiązanie do dzieł Nowej Fali: buntownik zawsze zderzy się z przeciwnościami losu, upływającym czasem, słabością ciała i śmiercią (często zadaną przez osoby stojące na straży prawa). Ciało podmiotu lirycznego z tomu Jakubowskiego też jest słabe, poddające się oddziaływaniom przyrody.
Sam tom sprawia wrażenie kontynuacji „Bardzo długiej zimy”, której pierwszą część zamyka przesilenie wiosenne. Później, co prawda mamy utwory powstałe od czerwca do sierpnia, ale ich tematyka nie jest związana z porami roku. Utwory otwierające „Dzień, w którym umarł Belmondo” wprowadzają nas w zimowe krajobrazy. Niby mamy kwiecień, ale zima jeszcze się nie skończyła, dopada swoim chłodem, lodowatym wichrem, gradobiciem, ciemnością osacza podmiot liryczny. Upersonifikowany kwiecień jest okrutny i tylko na chwile pozwala przedrzeć się słońcu przez chmury „ciężkie i niskie jakby lada moment/ miały runąć na ziemię” („Kwiecień. Nagłe gradobicie” s. 9) atakuje chłodem, ciemnością. Ciepło jest tu czymś upragnionym i pojawiającym się pod powiekami: „Ptaki przelatują pod powieką, wysokie/ czyste niebo, ciepła woń ziół, cichy plusk wody”, po którym wzmaga się napięcie i oczekiwanie zmieszane z nadzieją, bo słychać kogoś nadchodzącego drogą. I w tym momencie pojawia się subtelne przywoływane kobiety, która ma nadejść, dać ciepło, przynieść koniec kwietnia. Przełom następuje po wielkiej nocy, kiedy to „ona” pojawia się dyskretnie wraz z mówieniem o rosnącej ekscytacji, której nie da się ubrać w słowa i mieści się w codziennym przebywaniu razem, zwyczajnym byciu obok siebie, dostrzeganiu oddechu drugiej osoby. Pojawia się mówienie o rozrastającej się przyrodzie, ale też cieszeniu się bliskością, cielesnością drugiej osoby i działaniu w ramach wspólnoty tworzonej przez emocjonalny związek. Jakubowski ponownie zabiera nas na spacer po swoich okolicach: lesie, prowincji, życiu odmierzanemu zmianami pór roku, ogrodzie koszonym kosiarką, winorośli buntowniczo rozrastającej się, papierówkach podobnych do zastygłych kropli, kwiatach tracących kolory. Niby mamy czerwiec, ciepło, ale to nie uwalnia od mroku i przemijania. Każda rzecz w przyrodzie ma swoje miejsce i cykl, któremu podmiot liryczny się przygląda. Jednak na pierwszym planie nie są zmiany zachodzące w znanym otoczeniu tylko rozwijająca się relacja, zacieśniająca więź, którą można stworzyć tylko przez współdzielenie chwil:
„Lubię być faunem w twoim ogrodzie,
sącząc przez słomkę spokojny dzień,
pozwalać pożądaniu, by rosło cicho jak trawa
i pąki na naszej starej, wciąż płodnej jabłoni” („Popołudnie fauna”, s. 15).
Chwilowa jasność, słoneczna kąpiel przemienia się w mrok towarzyszący deszczowym dniom. Wilgoć zmieszana z wysoką temperaturą tworzą aurę bezsilności przechodzącej w lęk, mrok i zagubienie. Kreowany przez Jarosława jakubowskiego świat wydaje się występować warstwami/ piętrami niczym kręgami w piekle lub stopniami wtajemniczenia w niebie. Te dwa symbole pod postacią światła i mroku ciągle się tu przeplatają. To sprawia, że obok jasności i żywotności mamy mrok, który nigdy człowieka nie opuszcza.
„Dzień, w którym umarł Belmondo” to tom składający się z dwóch części: „Kalendarz” i „Klepsydra”. W pierwszej części znajdziemy utwory, których oś stanowią poszczególne mijające miesiące: od kwietnia po grudzień, od chwili przebudzania się przyrody po jej śmierć, ale następujące przesilenie zimowe dające nadzieję na nowy początek, kolejne zmaganie się z upływającym czasem, emocjami i oczekiwaniami.
Podobnie jak w „Długiej zimowej nocy” i tu mamy w drugiej części przejście do przyglądania się sobie, otoczeniu, relacjom i zjawiskom społecznym, przypominanie historii, ważnych wydarzeń. Podmiot liryczny nie jest tu postacią niewinną niczym rajski Adam, ale silnie osadzonym w kulturze podmiotem świadomym zmian, dziwiącym się im, przyglądający się tradycji, wartościom, zadającym kłopotliwe pytania, zestawiającym ze sobą odmienne postawy. Mamy tu postać, do której docierają zdarzenia i wywierają na niego wpływ. Podążając za strumieniem skojarzeń śledzimy proces hermeneutyczny podmiotu otwartego na twórczość innych, analizowanie zdarzeń. To sprawia, że wrażenie intymności, dzielenia się z odbiorcą swoją zwyczajnością:
„Kiedy dowiedziałem się że umarł Belmondo
siedziałem w pokoju
obok spała żona
i pies leżał u mych stóp
nie myślałem o niczym szczególnym
może o wierszu który chciałem napisać
ale nie miałem żadnego pomysłu” („Dzień, w którym umarł Belmondo” s. 39).
„Dzień, w którym umarł Belmondo” świetnie wpisujący się w twórczość Jarosława Jakubowskiego tom. Mamy tu mrok, ciemność, przemijanie, przeplatanie sacrum z profanem, sztuki ze zwyczajnym życiem. Czas upływa, a życie dalej płynie wolno zamknięte w rytmie przyrody i determinowane zmianami wywołującymi niepokój, uświadamiające, że przemijalność i zmiany wpisane są w nasze bycie:
„Przekwitły forsycja i kalina, białymi dzwonkami okrył się żylistek.
Młoda koniczyna pracowicie odrasta po ostatnim strzyżeniu”
(„Początek czerwca. Schyłek dnia” s. 12).
Zapraszam na stronę wydawcy





































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz