czwartek, 10 kwietnia 2014

dom

Czasami z nudów wchodzę na portalach pod linki „domy sławnych”. Jedne są piękniejsze inne mniej. Wszystko zależy od gustu właściciela czy właścicieli. Większość przeważnie mi się podoba: zadbane, duże (czyt. przestronne), z licznymi oknami. Mój dom, w którym się wychowałam nie była ani mały ani duży – taki sobie przeciętny. Za to ogród miałam niesamowicie duży i tam razem z "rodzeństwem" (bratem i kuzynami) mogłam pośród drzew budować kryjówki, domki. Do tworzenia naszych „siedzib” strategicznych używaliśmy wszelkich znalezionych materiałów nie potrzebnych dziadkowi.
W sklepach nie było tylu wspaniałości dla dzieci, nie było gotowych wzorów, plastikowych wieżyczek, zjeżdżalni, materialnych domków wystawianych latem w ogrodzie. To były czasy, kiedy dorośli i ich dzieci musieli sami projektować różne rzeczy zarówno do domu, jak i ogrodu, dlatego na mojej ulicy wiele moich rówieśników posiadało różnorodne, uniwersalne konstrukcje, które mogły być jednego dnia wymarzonym domkiem, a innego bazą dla wojsk czy centrum badawczym, w którym gromadzi się zielska i owady, alby je opisać.
Mój domek z dzieciństwa był ze starych desek i foli po nawozie na dachu, aby można było tam siedzieć również w dni deszczowe. Dobrze ukryty pośród drzew posiadających gałęzie do ziemi nie wabił obcych, dlatego niewiele innych dzieci wiedziały o jego posiadaniu.
Prawdziwy dom, w którym mieszkałam był dość wysoki, mimo że nie posiadał pięter. Zbudowany jeszcze przed wojną przez pra-pradziadka, który uważał, że chłopstwo ma niskie chaty, a klasy wyższe powinny mieć sufity wysoko. Stare domy z tego okresu wyglądały przy nim jak karły. Poza tym nie odróżniał się niczym. Podobnie, jak w całej wsi w każdym pokoju mieszkała jedna rodzina (małżeństwo z dzieckiem lub dziećmi) i nikt nie żalił się na ciasnotę. Wszyscy pracowali, by razem było lepiej. Po ciężkim dniu siadali do wspólnego długiego stołu i rozmawiali. Sporo było przy tym śmiechu.
Latem do późna okupowano ulicę, gdzie sąsiedzi spotykali się na rozmowę na progach domów i przyniesionych ławeczkach. Jeszcze niewiele osób posiadało telewizory, więc jedyną rozrywką było towarzystwo innych ludzi. Dzieci biegały w ciepłe wieczory po kocich łbach i dziurawym asfalcie.
Zimą wszyscy spotykali się w domach na „darciu pierza”. Babcia miała sporo gęsi, więc i w każdy zimowy wieczór było, co robić, a przez telewizor, który był atrakcją przychodziły tłumy. Natrętny puch wchodził wszędzie i łaskotał. Podrażniał nos, przez co każdy rytmicznie psikał. Opowiadano wówczas wiele pseudoprawdziwych historii o duchach i ludziach, którzy zmarli. Dzięki tej pracy każdy miał swoją ciepłą, puchową pierzynę, kołderkę, poduchy, jaśki, a to było wówczas w cenie.
Współczesne domy może są i większe, ładniejsze, więcej w nich wygód, ale zarazem więcej w nich chłodu. Ludzie mieszkający pod jednym dachem oddalają się od siebie. Małżeństwa przestają mieć wspólne tematy, dzieci wychowywane są w nadmiernej izolacji i wygodzie.

2 komentarze:

  1. Jakie to prawdziwe. Tzw. postęp zniszczył relacje międzyludzkie.I ja pamiętam swoje "domki" budowane z czego popadnie, a nas, dzieciarnię nie można było zagnać do domu. Teraz jest odwrotnie, dzieci nie można odgonić od teewizorów, czy komputerów. Moje dzieci wychowywałam "po dawnemu". Do tej pory mi są za to wdzięczne.
    Beata Golembiowska
    www.beatagolembiowska.wordpress.com

    OdpowiedzUsuń
  2. Domy są różne... jedne lepsze, drugie gorsze... nie ważne jakie są wspomnienia... waże jest to co sama stworzysz....

    OdpowiedzUsuń