Czasami
z nudów wchodzę na portalach pod linki „domy sławnych”. Jedne są
piękniejsze inne mniej. Wszystko zależy od gustu właściciela czy
właścicieli. Większość przeważnie mi się podoba: zadbane, duże (czyt.
przestronne), z licznymi oknami. Mój dom, w którym się wychowałam nie
była ani mały ani duży – taki sobie przeciętny. Za to ogród miałam
niesamowicie duży i tam razem z "rodzeństwem" (bratem i kuzynami) mogłam pośród drzew budować
kryjówki, domki. Do tworzenia naszych „siedzib” strategicznych
używaliśmy wszelkich znalezionych materiałów nie potrzebnych dziadkowi.
W
sklepach nie było tylu wspaniałości dla dzieci, nie było gotowych
wzorów, plastikowych wieżyczek, zjeżdżalni, materialnych domków
wystawianych latem w ogrodzie. To były czasy, kiedy dorośli i ich dzieci
musieli sami projektować różne rzeczy zarówno do domu, jak i ogrodu,
dlatego na mojej ulicy wiele moich rówieśników posiadało różnorodne,
uniwersalne konstrukcje, które mogły być jednego dnia wymarzonym
domkiem, a innego bazą dla wojsk czy centrum badawczym, w którym
gromadzi się zielska i owady, alby je opisać.
Mój
domek z dzieciństwa był ze starych desek i foli po nawozie na dachu,
aby można było tam siedzieć również w dni deszczowe. Dobrze ukryty
pośród drzew posiadających gałęzie do ziemi nie wabił obcych, dlatego
niewiele innych dzieci wiedziały o jego posiadaniu.
Prawdziwy
dom, w którym mieszkałam był dość wysoki, mimo że nie posiadał pięter.
Zbudowany jeszcze przed wojną przez pra-pradziadka, który uważał, że
chłopstwo ma niskie chaty, a klasy wyższe powinny mieć sufity wysoko.
Stare domy z tego okresu wyglądały przy nim jak karły. Poza tym nie
odróżniał się niczym. Podobnie, jak w całej wsi w każdym pokoju
mieszkała jedna rodzina (małżeństwo z dzieckiem lub dziećmi) i nikt nie
żalił się na ciasnotę. Wszyscy pracowali, by razem było lepiej. Po
ciężkim dniu siadali do wspólnego długiego stołu i rozmawiali. Sporo
było przy tym śmiechu.
Latem
do późna okupowano ulicę, gdzie sąsiedzi spotykali się na rozmowę na
progach domów i przyniesionych ławeczkach. Jeszcze niewiele osób
posiadało telewizory, więc jedyną rozrywką było towarzystwo innych
ludzi. Dzieci biegały w ciepłe wieczory po kocich łbach i dziurawym
asfalcie.
Zimą
wszyscy spotykali się w domach na „darciu pierza”. Babcia miała sporo
gęsi, więc i w każdy zimowy wieczór było, co robić, a przez telewizor, który był atrakcją przychodziły tłumy. Natrętny puch
wchodził wszędzie i łaskotał. Podrażniał nos, przez co każdy rytmicznie
psikał. Opowiadano wówczas wiele pseudoprawdziwych historii o duchach i
ludziach, którzy zmarli. Dzięki tej pracy każdy miał swoją ciepłą, puchową
pierzynę, kołderkę, poduchy, jaśki, a to było wówczas w cenie.
Współczesne
domy może są i większe, ładniejsze, więcej w nich wygód, ale zarazem
więcej w nich chłodu. Ludzie mieszkający pod jednym dachem oddalają się
od siebie. Małżeństwa przestają mieć wspólne tematy, dzieci wychowywane
są w nadmiernej izolacji i wygodzie.
Jakie to prawdziwe. Tzw. postęp zniszczył relacje międzyludzkie.I ja pamiętam swoje "domki" budowane z czego popadnie, a nas, dzieciarnię nie można było zagnać do domu. Teraz jest odwrotnie, dzieci nie można odgonić od teewizorów, czy komputerów. Moje dzieci wychowywałam "po dawnemu". Do tej pory mi są za to wdzięczne.
OdpowiedzUsuńBeata Golembiowska
www.beatagolembiowska.wordpress.com
Domy są różne... jedne lepsze, drugie gorsze... nie ważne jakie są wspomnienia... waże jest to co sama stworzysz....
OdpowiedzUsuń