Dawno,
dawno temu, czyli jeszcze na pierwszych studiach, miałam okazję
pracować w firmie informatycznej, w której większość pracowników
stanowiła płeć brzydka (czyt. mężczyźni). Młodzi, niewyżyci, świeżo po
studiach i z masą niezwykłych pomysłów. Mieli swoje wspaniałe sposoby na
podrywy, a także na robienie psikusów nielicznym koleżankom z pracy,
których w większości nie lubili ze względu na ich sztywność.
Mieli
też zawsze w zapasie parę numerów ekstra na prima aprilis dla pań z
help desku, w którym niewiadomym mi sposobem pracowałam. Nie uważam się
za super znawczynię w dziedzinie komputerów i widocznie takiego
człowieka potrzebowali. Moje praca była siedzeniem przy swoim komputerze
i zdalne naprawianie, czyli doinstalowywanie potrzebnych programów (co
obecnie potrafi większość uczniów podstawówek).
Komputer
był dla mnie bardzo ważnym narzędziem. Bez sprawnego nie mogłam nic
zrobić i nie dostawałam pieniążków (jako studentka pracowałam na umowę o
dzieło). Pierwszego kwietnia przyszłam jak zawsze do pracy, uruchomiłam
komputer, zalogowałam się na swoim profilu i próbuję ruszać myszką, a
kursor się nie przesuwa. Troszkę się zdenerwowałam, bo nie lubiłam
tracić czasu w pracy, w której płacono mi za zadania a nie za
przesiedziane godziny. Na szczęście miałam zapasowe myszki w biurku. Po
podłączeniu okazało się, że i one nie działają. Doszłam do wniosku, że
pewnie coś nie tak z oprogramowaniem, albo złośliwość losu sprawiła, że
wszystkie się zepsuły. Kiedy szukałam kolejnej myszki w biurku koleżanki
chłopacy wparowali do mojego biura krzycząc: „Prima aprilis!”.
Okazało
się, że ciemnymi taśmami zakleili spody myszek, a to były pierwsze
laserowe i nie przypuszczałam, że ktoś mógłby zrobić z wszystkimi moimi
myszkami taki numer.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz