Wielkanoc w czasach mojego dzieciństwa była
totalnym zabawowym szaleństwem. Jeździlismy całą rodziną na wieś, do Lubania,
kolo Nowego Miasta nad Pilicą do ciociobabci i prababci. A tam cuda.
Przynajmniej dla nas. Chodziliśmy całą watahą dzieciaków. tak jak zapewne
bywało jeszcze i w XIX wieku, od chałupy do chałupy śpiewając: Dyngusie,
dyngusie, ty wielki nygusie. Przynieśże do komóreczki jajek dwie kopeczki.
Dyngusie, dyngusie, ty wielki nygusie. A z każdego domostwa wynoszono nam
jajka, ciasta, wędliny nawet. Pamiętam, że raz uzbierałyśmy z siostrą kopę jaj.
Ku radości mamy. Wszyscy byli bardzo mili, dla nas szczególnie, bośmy miastowe
były, no do mamy ludzie mieli sentyment- rodzice zostawili ją dzień przed
powstaniem i wrócili ratować dobytek. Oboje zginęli, wiec mama była, rzec
można, miejscową sierotką, (której się potem w życiu powiodło). A w lany
poniedziałek wprost ekstatycznie biegaliśmy z wiadrami i chłopcy nas oblewali -
a my ich. Jakoś nikt się nie bał ani grypy ani rotawirusów. Zmęczeni i zmoczeni
wracaliśmy do domów, gdzie objadaliśmy się własnej czyli ciotczynej roboty
szynkami, kaszankami i innymi cudami. A i winem bywałyśmy częstowane:
porzeczkowym. Już tego nigdzie nie uświadczę. Było, minęło. Nawet dzieci ciotki
Zochy nigdy nie potrafiły odtworzyć tych smaków. To odeszło, a na zwolnione
miejsce przyszło nowe. Wracam więc do kuchni robić sałatkę z karczochów.
Pierwszy raz w życiu, się przyznam. Ale i niezłą kaszankę mam na jutro.Tak się
więc nowe miesza ze starym. Miłych Świat, alleluja i do przodu…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz