Czasami spotykają mnie takie historie, że przez kilka dni jestem w szoku i lekko rozbawiona pokrętną logiką i fabułą niczym z telenoweli, a ja w takich rzeczach naprawdę słabo się odnajduję. Zwłaszcza, że mam tego jednego męża i jakoś do zmian nam się nie pali. A gdyby nam się paliło to nie widziałabym powodu, żeby innym zawracać nimi głowę. Zacznijmy jednak od początku.
Życie na prowincji ma swoje plusy i minusy. Plusem jest większy spokój, mniejsze odległości do podstawowych punktów (sklepy, przychodnie, rehabilitacja). Do tych mniej używanych punktów w sumie nie ma wielkiej różnicy w dotarciu, bo czasami przebicie się z jednego końca dużego miasta na drugi trwa tyle, ile dojazd z prowincji i pojechanie obwodnicą. Na brak szpitala nie narzekam, bo i tak w Górze nie robili badań dla nas ważnych. I tak potrzebna była wyprawa do Wrocławia lub Poznania.
Życie na prowincji ma swoje plusy i minusy. Plusem jest większy spokój, mniejsze odległości do podstawowych punktów (sklepy, przychodnie, rehabilitacja). Do tych mniej używanych punktów w sumie nie ma wielkiej różnicy w dotarciu, bo czasami przebicie się z jednego końca dużego miasta na drugi trwa tyle, ile dojazd z prowincji i pojechanie obwodnicą. Na brak szpitala nie narzekam, bo i tak w Górze nie robili badań dla nas ważnych. I tak potrzebna była wyprawa do Wrocławia lub Poznania.
Minus jest jeden podstawowy: układziki. W takich małych mieścinach zawsze pełno jest układów i układzików i trudniej osobom spoza wejść w całą sieć zależności i niuansów. To sprawia, że kiedy jednej osobie nadepnie się na odcisk, bo chce się wywalczyć to, co dziecku prawnie się należy, bo prawo oświatowe i przepisy dotyczące rozliczeń stoją po stronie dziecka i klienta to smród ciągnie się latami. Walczyliśmy o różne rzeczy: terapię, dłuższy pobyt w placówce, a nawet o wystawienie faktur za zakupione towary. Wystarczyło we wnioskach użyć troszkę paragrafów z prawa oświatowego, zgłosić głównemu kierownictwu, że pracownik nie chce wystawić faktury, które zgodnie z przepisami się należą, aby obrazić parę majestatów. Te majestaty oczywiście żaliły się bliskim, a ci pocztą pantoflową opowiadały o mojej bezczelności, bo „przecież się przyjęło” (oczywiście niezgodnie z przepisami), że autyków spycha się na margines i wypluwa, daje wymagane przez ministerstwo minimum, a nie maximum, do którego mają prawo, a klientom, którzy nie są firmami faktur się nie wystawia, bo nie, bo nie będą tracić czasu. Poczta pantoflowa działa jak głuchy telefon: każdy coś doda od siebie. I to w sumie nie zaskakuje. W tym całym środowisku układów i układzików zaskoczyła mnie inna rzecz: zazdrość byłych żon. A wszystko w takiej dość zabawnej scenerii, bo robiłam sobie zakupy w jednym z marketów i zaczepiła mnie kobieta, która powiedziała, że prowadzę terapię dziecka cudzym kosztem. Ja oczy jak pięciozłotówki (chociaż mam małe, bo po jakiś Mongołach czy innych ludach z małymi oczkami):
-W jaki niby sposób?
-Sprzedaje pani książki tej flądrze.
-Jakiej flądrze? -spytałam głośniej i z jeszcze większym zdziwieniem.
-Nowej babie mojego byłego męża. Proszę tego nie robić.
-Nie sprzedaję tylko daję za darowiznę. Gdybym sprzedawała to pieniądze wędrowałyby do mnie, a nie na konto fundacji, z którą muszę rozliczyć się z wydatków. Poza tym nie interesują mnie cudze dylematy dotyczące relacji damsko-męskich. Nie nadążam za nimi. Nie zamierzam nikomu zaglądać do łóżka. Nie muszę wszystkich prowincjonalnych niuansów znać.
-No widzi pani. Robi pani terapię cudzym kosztem. Tak samo jak w przedszkolu. Jest pani wyłudzaczką terapii.
-Jeszcze nigdy nikogo do niczego nie zmusiłam. A w przedszkolu prawo stało po mojej stronie. Gdyby było odwrotnie nikt by mojemu dziecku niczego nie dał. Nawet 5 minut uwagi.
I faktycznie moje dziecko miało w przedszkolu terapię dzięki temu, że wnioskowaliśmy. Ale nie tylko Ola ją miała, bo jesteśmy z tych naiwnych społeczników, którzy jak znają przepisy to walczą o wszystkie dzieci w podobnej sytuacji. I taka terapia nigdy nie jest kosztem innych dzieci, bo subwencja jest przyznawana na określone dziecko. Wszystkiego bym się spodziewała, ale nazwania mnie wyłudzaczką terapii nie. Byłam już wyłudzaczką faktur za zrobione zakupy (za każde zakupy klient ma prawo chcieć faktury, ale nie każdemu sprzedawcy chce się wystawiać, więc łatwiej obrazić i pomówić klienta), a teraz stałam się wyłudzaczką terapii. A wszystko przez to, że zła matka ze mnie, bo dobre matki ponoć tak nie robią.
Tak wyglądają niuanse i niuansiki na prowincji.
I w sumie zastanawiałam się, gdzie ta opowieść z codzienności bardziej pasuje tu czy na Oli profilu. W sumie i tu i tu, bo z jednej strony o urokach codzienności z autyzmem, ludzkim stosunku, a z drugiej książki, przepisy, polityka (tak, jest tu pełno polityki, bo każda książka ma treści społeczne).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz