Siedzę
na tarasie, trzęsę się z zimna mimo, że to połowa lipca. Nie ma rady, trzeba
sięgnąć po koc. Wybieram nie ten pachnący nowością, ale stary zielony w kratę,
wyblakły niczym stary papirus. Pamiętam, że dostaliśmy go w prezencie ślubnym.
Teraz nie daje się takich podarunków, ale trzydzieści pięć lat temu zdobyć koc,
to tak jak dwa lata temu zarobić fortunę na interesach z Amber Gold. Półki
sklepowe wtenczas pustkami świeciły niczym klacz gołym zadem.
Opatuliłem
się pledem, już jest lepiej, komputer na kolana, o czuję od niego przyjemne
ciepło. Teraz da się wytrzymać. Mam skreślić kilka słów na temat
najpiękniejszych wakacji. Tyle ich było, każde miały w sobie coś niepowtarzalnego.
Były to wyjazdy dalekie i krótkie, ale wszystkie przebiła nasza podróż poślubna,
była z nich najzabawniejsza.
Wybraliśmy
kierunek południowy do samych granic tzw. Bloku Wschodniego, na Węgry. W NBP
zaopatrzyliśmy w przysługującą nam ilość forintów, spakowaliśmy kremy Nivea i
ręczniki(to na handel) i w drogę. W dzisiejszych czasach za autem pary młodej
klekoczą puszki. W naszym przypadku zamiast nich była grupa znajomych i
świadkowie, którzy pchali rozklekotany samochód.
Młodość
ma to do siebie, że przyświeca jej często prosta myśl przewodnia. - „ jakoś to
będzie, najważniejsze że się kochamy”.
Tak
było i z nami. Samochód owszem, był dobrej marki, bo volkswagen garbus, ale z
rocznika, dziadunio. Silnik pił olej niczym stary pijak tanie wino, rozrusznik
dawno diabli wzięli i znikąd nie można było wytrzasnąć nowego, prądnica też była
w nie lepszym stanie, a koło zapasowe dziurawe. Po godzinie podróży coś w nim
huknęło i poszedł dym z silnika, zbuntował się i przegrzał. Miał prawo, były
wakacje, więc gorąco, a i jego wiek stateczny. Po godzinie ostygł i cudem
odpalił z popychu, więc pojechaliśmy dalej. Niedaleko Warszawy skręciliśmy do przydrożnego
warsztatu samochodowego. Majster wczołgał się pod auto, opukał silnik, dolał
oleju i oznajmił nam, że przy dużym szczęściu zdołamy wrócić do domu.
Popatrzyłem na niego niczym na radzieckiego żołnierza, który chce we mnie
Polaku siać defetyzm. Nie z nami te numery, będziemy naszą podróż kontynuować.
Jak postanowiliśmy, tak uczyniliśmy, a jedynie noga na gazie wyraźnie zelżała. Zdecydowaliśmy
się przekroczyć granicę Polski w Cieszynie. Długi sznur aut oczekujących i
ulica wiodąca pod górę okazała się dla nas i naszego zielonego garbusa (pozbawionego
rozrusznika) nie lada wyzwaniem. Kiedy przyszła kolej na nas to rodacy pomogli,
pogranicznicy też, przepchnęli naszego volkswagena pod biało czerwonymi
szlabanami, a silnik zaskoczył równo na granicy. Znaleźliśmy sie w
Czechosłowacji i dopiero tam zorientowaliśmy się, że poza atlasem Polski nie
posiadamy ze sobą żadnej mapy, wszystkie inne zostały w domu. Kto by miał wtedy
głowę do takich drobiazgów. Na przydrożnym parkingu poczekaliśmy do rana ( nie
było innego wyjścia, uszkodzona prądnica nie radziła sobie ze światłami) i dopiero
skoro świt ruszyliśmy w dalszą drogę, tym razem niczym pierwsi Słowianie, nie
kierując się mapą, ale słońcem. Trudna to była wędrówka, bo Czesi dobrze
pamiętający polskie czołgi z równą serdecznością co wtedy witali teraz polskiego
volkswagena. Pokonaliśmy i te trudności, a Budapeszt był coraz bliżej. Nim tam
dotarliśmy nasz zielony garbus zbuntował się(przegrzał) na terenie
Czechosłowacji dokładnie cztery razy, za każdym razem dymiąc przy tym
niemiłosiernie(aż dziw bierze, że silnik w końcu nie pękł). Brak prądu w
instalacji nie spodobał się również wycieraczkom, sprawiły nam psikusa i odmówiły
posłuszeństwa. Pomijając wymienione usterki auto sprawowało się bez zarzutu,
nic nie było w stanie zakłócić naszego szczęścia.
W
Budapeszcie zatrzymaliśmy się campingu „Romai”(sprawdziłem, jeszcze istnieje). Miejsce
przydzielone nam na rozbicie namiotu usytuowane było tuż przy restauracji, co w
konsekwencji okazało się bardzo niefortunne. Namiot był nowy, o nieznanej mi
konstrukcji. Zamiast najpierw zapoznać się z instrukcją, zabrałem się za jego
stawianie. To była dla mnie brzemienna w skutkach decyzja, prawdziwy koszmar, a
dla klientów restauracji istny kabaret, bowiem co chwila obydwa maszty namiotu przewracały
się, za każdym razem grzebiąc mnie pod brezentem. Wszyscy się dobrze bawili, ja
zaś przeżywałem wielki wstyd i upokorzenie. Polak mądry po szkodzie i w końcu
sięgnąłem po instrukcję.
Drugiego
dnia pobytu tak jak przystało na prawdziwego polskiego turystę stanąłem na
ulicy i za pokaźną ilość tutejszych banknotów pozbyłem się przemytu (ręczniki i
kremy Nivea). Nie trwało to długo, Węgrzy byli spragnieni wycierania się
naszymi ręcznikami i smarowania się naszymi kremami. Niedużo brakowało, a po
godzinie moją radość zmieniłaby się w grecką tragedię. Żona weszła do sklepu ze
starociami i potrąciła lampę wartą dokładnie tyle forintów ile mieliśmy przy
sobie. Lampa zadrżała dokładnie tak samo jak dalsze losy naszej podróży
poślubnej, ale nie przewróciła się.
Budapeszt
dla nas Polaków był przedsmakiem Zachodu. W sklepach półki uginały się od
towaru, przy drogach wybudowano stacje benzynowe Agipa, wszędzie kolorowe
reklamy, to był zupełnie inny świat. Pogoda dopisywała, Węgrzy gościnni,
skoczny czardasz, tokaj, austriackie piwo i modry Dunaj, czego więcej potrzeba
młodym? Niczego!
Camping
"Romai" był miejscem, gdzie spotykała się młodzież z całej Europy. Tu
nie miało żadnego znaczenia skąd przybyłeś, bo młodość rządzi się swoimi
prawami, a polityka schodzi na plan dalszy. Codziennie rano z pomocą dwóch młodych
Niemców właścicieli sąsiedniego namiotu odpalaliśmy naszego zielonego garbusa i
jechaliśmy do centrum Budapesztu. Rytuał uruchamiania samochodu za każdym razem
wywoływał wielką wesołość u pary Holendrów mieszkających alejkę dalej. Oni
mieli również volkswagena garbusa, ale wnuczka, a może nawet prawnuczka
naszego. Wydawało się, że kpią z nas i to w żywe oczy. Prawda okazała się
zupełnie inna, bo kiedy oni opuszczali parking ich volkswagena pchali dosłownie
wszyscy. Wszystko co piękne za szybko się kończy, tak było i tym razem.
Po
dwóch tygodniach pobytu w Budapeszcie nasza podróż poślubna dobiegła końca i udaliśmy
się w drogę powrotną. Jechaliśmy tylko za dnia, bo świateł nie było. Jechaliśmy
tylko wtedy, kiedy nie padało, bo wycieraczki nie działały. Silnik przegrzewał
się, co i raz unosiły się nad nim chmury dymu, coś w środku stukało, ale mimo
to udało nam się szczęśliwie wrócić do domu. Dewiza „jakoś to będzie,
najważniejsze że się kochamy” w naszym przypadku sprawdziła się, ale czy każdy
może liczyć na tyle szczęścia, co my?
Książki