piątek, 31 lipca 2015

Iwan Los "Pędzel i płótno"



http://zaczytani.pl/ksiazka/pedzel_i_plotno,druk
Iwan Los, Pędzel i płótno, Gdynia „Nova Res” 2015
Powieść „Pędzel i płótno” Iwana Losa zabiera nas w świat XIX wiecznych problemów społecznych: walki z zaborcą, konkurencją, która dzięki niższym podatkom oferuje tańsze produkty, przekonaniami społecznymi, ubożeniem, wyprzedażami majątków, poczucia obowiązku i honoru, które zderzają się z trudnymi realiami.
Teoretycznie jest to powieść o Konstantym Potockim, ale więcej miejsca w książce poświęcono rodzinie Krzemińskich. Sam malarz nie jest tu ukazany jako artysta, ale jako biedny urzędnik, co jest dość osobliwe ponieważ Potoccy byli bogatym rodem związanym z Sapiehami i Lubomirskimi. W książce prawdopodobna historia pięknie miesza się z literacką fikcją, a w tym wszystkim rozmywa się postać głównego bohatera, który jest ciągle na tle zubożałych fabrykantów Krzemińskich.
„Pędzel i pióro” autor stylizował na powieści XIX wieczne (długie opisy, wlokąca się akcja), w których bohaterowie ścierają się z problemami powstałymi przez zabory. Iwan Los interesująco nakreślił spojrzenie ludzi tracących majątki i sentyment ówczesnych klas średnich do traconych przedmiotów. Przeżywanie licytacji pamiątek rodzinnych jest dość dziwne dla nas, żyjących w czasach konsumpcji i z dużą łatwością pozbywających się przedmiotów sprawnych, ale już nieużywanych. To uświadamia nam jak wielka przepaść jest między nami, a naszymi chomikującymi wszelkie drobiazgi przodkami.
Książkę polecam miłośnikom przenoszenia się w przeszłość za pomocą literatury.

Miała baba koguta



https://sklep.egmont.pl/ksiazki/edukacja/p,miala-baba-koguta-najpiekniejsze-piosenki-dla-dzieci,11118.html
Miała baba koguta, Warszawa „Egmont” 2015
Nauka śpiewania i gry na instrumentach może być świetną przygodą ze znanymi wszystkim piosenkami. „Miała baba koguta” to zbiór dwudziestu pięciu utworów o ludowych korzeniach. Kolorowe strony, etniczne ilustracje oraz prosta sprawią, że małym muzykom będzie łatwo skupić się na grze oraz śpiewie. Spirala łącząca strony ułatwia przewracanie kartek i utrzymania otwartej książki na wybranej stronie.
Książkę polecam wszystkim dzieciom rozpoczynającym przygodę ze światem muzyki.





Zofia Stanecka, Marianna Oklejak "Basia uczy i bawi w krainie pociągów"



https://sklep.egmont.pl/ksiazki/bohaterowie/p,basia-uczy-i-bawi-w-krainie-pociagow,11181.html
Zofia Stanecka, Marianna Oklejak, Basia uczy i bawi w krainie pociągów, Warszawa „Egmont” 2015
Basię znamy głównie z książeczek o codziennych przygodach dziewczynki. Nie brakuje w nich takich wspaniałych tematów, jak wyprawy do lasu, przyjęcia urodzinowe, podróże, biwaki, taniec, ale pojawiają się bardzo poważne, czyli choroby, nowy braciszek, przedszkole, z którymi mała dziewczynka musi się uporać. W książeczkach z Basią dzieci przeczytają o problemach im znanych i spotykanych u rówieśników.
Zaprzyjaźnianie się z bohaterką i identyfikowanie się wydawnictwo wykorzystało do stworzenia interesujących zeszytów ćwiczeń. Jednym z nich jest „Basia uczy i bawi w krainie pociągów”, dzięki któremu przedszkolaki poznają litery i liczby oraz zdobywają wiedzę o pociągach. Do tego ćwiczą spostrzegawczość (przez porównywanie), zręczność i motorykę małą przez kolorowanie oraz pisanie oraz nauczą się pisać kartkę pocztową.
Poziom trudności z każdą stroną wzrasta, dzięki czemu dzieci mogą rozwijać swoje umiejętności podczas nauki pisania. Zeszyty ćwiczeń z Basią to bardzo dobry materiał do pracy z przedszkolakami. Sprawdzi się on w przypadku chłopców i dziewczynek ze względu na tematykę i bohaterkę.




czwartek, 30 lipca 2015

Sophie Scherrer "Mała Nina"



http://sklep.gwfoksal.pl/mala-nina.html
Sophie Scherrer, Mała Nina, tł. Marta Krzemińska, Warszawa „Wilga” 2015
Poszukiwanie własnej tożsamości nie jest łatwe. Zwłaszcza, kiedy rodzice są po rozwodzie. Życie jedynaczki marzącej o normalnej rodziny nie jest jednak takie złe: podwójnie świętuje wszystkie okazje, dostaje dwa razy więcej prezentów i otrzymuje dwa razy więcej uwagi i o wiele więcej wyrozumiałości, ale za to czuje się bardzo samotna.
Kiedy jej rodzice się rozstali była bardzo mała. Przez ciągłe awantury zapomnieli o takich sprawach jak chrzest i dopiero przed pójściem do Pierwszej Komunii przypominają sobie, że dziewczynka nie może do niej przystąpić z powodu braku dopełnienia formalności religijnych. Szybkie wdrażanie w tajniki religii, możliwość uczestnictwa przyjaciółki w uroczystości sprawiają, że Nina cieszy się, że właśnie teraz będzie miała chrzest, a nie kilka lat wcześniej. W międzyczasie dziewczynka za całe swoje oszczędności kupuje najbrzydszą i najnieszczęśliwszą świnkę morską, którą nietypowo chrzcząc uczyni na moment najszczęśliwszą na świecie, a dorosłym cała akcja zapewni wielką dawkę śmiechu. Dzięki temu mała Nina ma pewność, że jej ukochany zwierzak po śmierci trafi do nieba, gdzie na pewno będzie szczęśliwy. 
W książce nie zabraknie typowych dziecięcych pytań o to z czego składają się anioły, jak wyglądają, dlaczego mogą latać, gdzie jest Bóg, czy posiadanie hostii jest równoznaczne z posiadaniem Jezusa, pomagającego w trudnych zadaniach domowych.
Nina to zwykła uczennica, chcąca dobrze się uczyć, żeby uszczęśliwić mamę, grać w gry, żeby miło spędzać czas, przeżywająca swoją pierwszą miłość i nieprawdopodobnie wnikliwie odkrywająca nowe miłości rodziców, a do tego dzielnie zmagająca się ze stratą i pierwszą śmiercią w jej otoczeniu.
"Mała Nina" to bardzo prosta, szczera i pełna humoru książka, w której na sprawy religii, ekonomii, korzeni, bliskości patrzymy dziecięcym okiem. Polecam wszystkim dzieciom. Szczególnie przypadnie do gustu dziewczynkom. Ze względu na sporą dawkę humoru będzie to również świetna lektura dla dorosłych. Nam bardzo przypadła do gustu. Na tyle bardzo, że po zakończeniu rodzinnego czytania do snu w połowie książki zostałam następnego dnia obudzona książką, żeby już, natychmiast ją czytać. Żywy, prosty język sprawia, że bardzo łatwo czyta się ją na głos.


środa, 29 lipca 2015

Zenon Rogala: harcerze-Indianie

http://zaczytani.pl/ksiazki/zenon+rogala
Hymn Apaczów
…i będziemy bardzo dzielni
W szkole, w domu, przy patelni…
Nareszcie przyszły wakacje i nareszcie wyjedziemy na pierwszy harcerski obóz pod namiotami. Czuliśmy, że to jest to prawdziwe harcerstwo, gdzie nie ma białych koszul i czerwonych chust. Każdy ubrany jest w harcerski mundur, a salutuje się dwoma palcami jak w wojsku, do głowy okrytej harcerską czapką z symbolem szlachetności, lilijką przewiązaną szarfą z trzema ważnymi w życiu pojęciami: Ojczyzna Nauka Cnota. Aromatyczny zapach spalonej benzyny samochodu Star 20 towarzyszył  nam, dzielnym harcerzom siedzącym na drewnianych ławeczkach „na pace” ciężarówki. Po kilkugodzinnej podróży znaleźliśmy się na skraju lasu, skąd doszliśmy na wielką polanę w lesie, miejsca naszego obozu. Tu zbudujemy obóz i tu będziemy mieszkać przez trzy tygodnie. Sami zbudowaliśmy prycze do spania i pierwszej nocy, dla udręczonych trudami dnia, były one najwygodniejszym posłaniem. Najprawdziwsze namioty ustawione były w dwóch szeregach. Każdy zastęp miał swój dziesięcioosobowy namiot. Pomiędzy nimi powstał plac apelowy, a postawiony na centralnym miejscu wysmukły maszt z powiewającą na szczycie flagą, był najważniejszym miejscem do rozstrzygania naszych harcerskich spraw. Tu na każdym wieczornym apelu deklarowaliśmy, że „wszystko co nasze Polsce oddamy”, a obozowej flagi musieliśmy strzec w dzień i w nocy. Nocne warty były najbardziej ekscytujące. Wtedy okazywało się jak różny jest w nocy ten sam znany nam dzienny świat, tyle, że zaciemniony nocnym mrokiem.
Nasz zastęp nazywał się Apacze. Każdy harcerz- Indianin był świeżo po lekturze Karola Maya „Winnetou”, byliśmy więc dumni z takiej trafnej nazwy. Jako zastęp Apaczów musieliśmy wykazywać swoim postępowaniem, że jesteśmy tak jak Apacze słowni, dokładni i szlachetni, prawdomówni i dzielni. Przecież to były podstawowe cechy Indian i dlatego i w naszym postępowaniu te cechy powinny być na pierwszym miejscu. Każdy zastęp miał też swój hymn. Treść  hymnu pisał każdy, ale wybraliśmy najlepszy, który zaproponował Kaziu Lasota mój kolega klasowy. Ułożył słowa hymnu i szkoda, że pełną jego treść rozwiała już życiowa, wieloletnia mgła. Zachowałem w pamięci jedynie fragment refrenu. Na szczęście najważniejszy, bo po odrzuceniu dziecięcych fantazji to co pozostało liczy się także w dzisiejszym dorosłym życiu.
Książki Zenona Rogali:

http://zaczytani.pl/ksiazka/ene_opowiadania_tom_i,druk

http://zaczytani.pl/ksiazka/due_opowiadania_tom_ii,druk

wtorek, 28 lipca 2015

Izabela Szolc "Śmierć w hotelu Haffner"



http://www.wforma.eu/smierc-w-hotelu-haffner.html


Izabela Szolc, Śmierć w hotelu Haffner, Szczecin, Bezrzecze „Forma, Fundacja Literatury im. Henryka Berezy” 2015
Rozczarowanie, miłość, zazdrość, walka z emocjami i czasem – to cechy wspólne bohaterek zbioru opowiadań Izabeli Szolc „Śmierć w hotelu Haffner”. Kobiety są tu zazdrosne o swoich obecnych lub byłych partnerów, ich życie toczy się wokół mężczyzn, własnego umierania z powodu ich nieobecności oraz brotelnego piętna czasu na ich ciałach. W klimat tych zabójczych uczuć świetnie wprowadza opowiadanie „Suka”, w którym kobieta i pies – mimo, że zazdrosne o siebie – podczas wyjazdów pana stoją po jednej stronie barykady i są zazdrosne o inne kobiety i suki spotykane przez pana podczas jego nieobecności w domu.
Przez wszystkie opowiadania przebija przytłaczające poczucie samotności czasami zagłuszane kolejnymi związkami, a innym razem wymazywaniem ich z pamięci, ale czy wspólne chwile da się zampomnieć? W opowiadaniach jest jak w życiu: bohaterowie przepełnieniu doświadczeniem próbują odnaleźć siebie, szczęscie i wolność od negatywnych emocji, próbują urozmaicić swoje życie, by nie umrzeć z zazdrości lub znudzenia.
Niedługie utwory niosą ogrom doświadczenia i uczuć. Opowiadają o wzajemnym czasami delikatnym, a innym razem brutalnym konsumowaniu siebie, o codzienności pełnej prostych historii ludzi szukających ucieczki od osamotnienia. To sprawia, że między dwoje ludzi wchodzą relacje ze zwierzętami, o które bywają zazdrośni. Ta próba rozkochania – nawet zwierzęcego – otoczenia jest formą walki z własnym przemijaniem, dostrzeganiem mankamentów na starzejącym się ciele.
Polecam miłośnikom książek zmuszających do myślenia i analizowania własnego postępowania.


poniedziałek, 27 lipca 2015

Sir Steve Stevenson "Agata na tropie. Skarb Majów"



http://www.gwfoksal.pl/ksiazki/agata-na-tropie-skarb-majow.html
Sir Seve Stevenson, Agata na tropie. Skarb Majów, il. Stefano Turoni, tł. Ewa Grabowska, Warszawa „Wilga” 2015
Jestem wielką zwolenniczką podsuwania dzieciom i młodzieży wiedzy pod pozorem rozwiązywania zagadek i zabawy oraz zachęcania ich w ten sposób do szperania w książkach. Dziś z córką odkryłyśmy kolejną taką książkę: prosty język, szybka akcja, nieco egzotyczne dzieciństwo: dwójka nastolatków rośnie na małych Indianów Jonsów. Nie pilnowani przez rodziców dzieciaki rozwiązują bardzo ważne zagadki detektywistyczne, zdobywają wiedzę, prześcigają się w ćwiczeniu pamięci i wykrywaniu faktów, a do tego stanowią zgrany duet. Dziecięca odsłona filmów i książek, w których normalnie dorośli przeżywają przygody. Które dziecko o tym nie marzy? Ja marzyłam.
Agata to bardzo pracowita dziewczyna lubiąca sztukę klasyczną i posiadającą niezwykłą intuicję. W wolnym czasie odbudowuje drzewo genealogiczne rodziny. W czasie misji pomaga kuzynowi, Larremu, który mimo wieku (starszy o dwa lata) jest mniej błyskotliwy od dziewczyny (przełamanie stereotypu). W podróży na Bermudy towarzyszy im kot Agaty i kamerdyner (szanująca się angielska rodzina musi mieć kamerdynera). Na miejscu poznają nie tylko wpływowego biznesmena, ale i – dzięki Agaty pasji zdobywania wiedzy o krewnych -dalekiego krewnego
Ich kolejna akcja to rozwiązanie skomplikowanej sprawy. Nawet władz szkoły detektywistycznej, w której uczy się Larry nie wprowadzono w szczegóły. O szczegółach dowiadują się na miejscu. Rozwiązanie zagadki jest zaskakujące i zmusza bohaterów do podjęcia decyzji, jaką postawę etyczną przyjmą: własne dobro czy cudze.
„Skarb Majów” to świetna lektura na wakacje, a do tego bardzo dobrze sprawdzi się na lekcjach etyki w szkole podstawowej.




Jacek Ostrowski "Transplantacja"



http://ksiegarnia.bellona.pl/index.php?c=fut&bid=8074&page=2
Jacek Ostrowski, Transplantacja, Warszawa „Bellona” 2015
Szafowanie ludzkim życiem przychodzi nam coraz trudniej. Coraz bardziej zdajemy sobie sprawę, że nie powinniśmy lub powinniśmy podejmować różnych decyzji, że czasami nie należy, a czasem trzeba pomagać losowi. Ratowanie jednych kosztem innych stało się w XX wieku ważnym polem badań. Szczególnie po II wojnie światowej problem ratowania i zabijania dla wyższych celów stał się bardzo ważnym elementem badań etycznych. Brak konfliktów zbrojnych wcale nie zwalnia nas z przymusu podejmowania ważnych społecznie decyzji. W jednych sprawach milczymy, o inne walczymy i to są nasze etyczne wybory. Ich społeczne znaczenie może być dla nas widoczne dopiero w zetknięciu z setkami takich ludzi jak my. W tym świecie moralnych dylematów, podejmowania decyzji komu pozwolić przeżyć mamy coraz większe możliwości techniczne zmuszające nas do wydawania wyroków ułaskawiających i skazujących.
Jacek Ostrowski w swojej kolejnej książce porusza te ważne tematy. Jego główny bohater (znany z wcześniejszych, autonomicznych części: „UT” i „Posiadłość w Portovénere”), Raul Gomez po raz kolejny pojawia się jako „anioł śmierci”: zabija bez litości i wyrzutów sumienia. Ważny jest dla niego zagadkowy cel: niepozorny urzędnik, który potrzebuje przeszczepu serca. Nie może to być jednak zwykła transplantacja. Najlepszy w kraju specjalista ma nie tylko podłączyć pompę wydobytą z innego ciała, ale i przywrócić jej unerwienie, które ma mieć wpływ na osobowość biorcy. Kto będzie ofiarą, a kto prawdziwym ocalonym? Czy ratowanie życia zawsze musi się odbywać czyimś kosztem? – to pytania, które stawiamy sobie w czasie czytania. Co by było gdybyśmy my mieli taką moc jak Gomez? Kogo byśmy ułaskawili, a kogo zabili?
Autor nie pierwszy raz w swojej pozornie lekkiej książce porusza bardzo ważne tematy etyczne. „Transplantację” polecam miłośnikom książek, w których pojawiają się teorie spiskowe, akcja jest dość szybka, trup pojawia się za trupem, a do tego pobrzmiewa echo wątku miłosnego, którego zakończenie nie jest takie oczywiste jak nam się wydaje. Polecam wszystkim, którzy chcą miło spędzić czas z książką zmuszającą do myślenia.


piątek, 24 lipca 2015

Jacek Ostrowski i wakacyjna podróż

Siedzę na tarasie, trzęsę się z zimna mimo, że to połowa lipca. Nie ma rady, trzeba sięgnąć po koc. Wybieram nie ten pachnący nowością, ale stary zielony w kratę, wyblakły niczym stary papirus. Pamiętam, że dostaliśmy go w prezencie ślubnym. Teraz nie daje się takich podarunków, ale trzydzieści pięć lat temu zdobyć koc, to tak jak dwa lata temu zarobić fortunę na interesach z Amber Gold. Półki sklepowe wtenczas pustkami świeciły niczym klacz gołym zadem.
Opatuliłem się pledem, już jest lepiej, komputer na kolana, o czuję od niego przyjemne ciepło. Teraz da się wytrzymać. Mam skreślić kilka słów na temat najpiękniejszych wakacji. Tyle ich było, każde miały w sobie coś niepowtarzalnego. Były to wyjazdy dalekie i krótkie, ale wszystkie przebiła nasza podróż poślubna, była z nich najzabawniejsza.
Wybraliśmy kierunek południowy do samych granic tzw. Bloku Wschodniego, na Węgry. W NBP zaopatrzyliśmy w przysługującą nam ilość forintów, spakowaliśmy kremy Nivea i ręczniki(to na handel) i w drogę. W dzisiejszych czasach za autem pary młodej klekoczą puszki. W naszym przypadku zamiast nich była grupa znajomych i świadkowie, którzy pchali rozklekotany samochód.
Młodość ma to do siebie, że przyświeca jej często prosta myśl przewodnia. - „ jakoś to będzie, najważniejsze że się kochamy”.
Tak było i z nami. Samochód owszem, był dobrej marki, bo volkswagen garbus, ale z rocznika, dziadunio. Silnik pił olej niczym stary pijak tanie wino, rozrusznik dawno diabli wzięli i znikąd nie można było wytrzasnąć nowego, prądnica też była w nie lepszym stanie, a koło zapasowe dziurawe. Po godzinie podróży coś w nim huknęło i poszedł dym z silnika, zbuntował się i przegrzał. Miał prawo, były wakacje, więc gorąco, a i jego wiek stateczny. Po godzinie ostygł i cudem odpalił z popychu, więc pojechaliśmy dalej. Niedaleko Warszawy skręciliśmy do przydrożnego warsztatu samochodowego. Majster wczołgał się pod auto, opukał silnik, dolał oleju i oznajmił nam, że przy dużym szczęściu zdołamy wrócić do domu. Popatrzyłem na niego niczym na radzieckiego żołnierza, który chce we mnie Polaku siać defetyzm. Nie z nami te numery, będziemy naszą podróż kontynuować. Jak postanowiliśmy, tak uczyniliśmy, a jedynie noga na gazie wyraźnie zelżała. Zdecydowaliśmy się przekroczyć granicę Polski w Cieszynie. Długi sznur aut oczekujących i ulica wiodąca pod górę okazała się dla nas i naszego zielonego garbusa (pozbawionego rozrusznika) nie lada wyzwaniem. Kiedy przyszła kolej na nas to rodacy pomogli, pogranicznicy też, przepchnęli naszego volkswagena pod biało czerwonymi szlabanami, a silnik zaskoczył równo na granicy. Znaleźliśmy sie w Czechosłowacji i dopiero tam zorientowaliśmy się, że poza atlasem Polski nie posiadamy ze sobą żadnej mapy, wszystkie inne zostały w domu. Kto by miał wtedy głowę do takich drobiazgów. Na przydrożnym parkingu poczekaliśmy do rana ( nie było innego wyjścia, uszkodzona prądnica nie radziła sobie ze światłami) i dopiero skoro świt ruszyliśmy w dalszą drogę, tym razem niczym pierwsi Słowianie, nie kierując się mapą, ale słońcem. Trudna to była wędrówka, bo Czesi dobrze pamiętający polskie czołgi z równą serdecznością co wtedy witali teraz polskiego volkswagena. Pokonaliśmy i te trudności, a Budapeszt był coraz bliżej. Nim tam dotarliśmy nasz zielony garbus zbuntował się(przegrzał) na terenie Czechosłowacji dokładnie cztery razy, za każdym razem dymiąc przy tym niemiłosiernie(aż dziw bierze, że silnik w końcu nie pękł). Brak prądu w instalacji nie spodobał się również wycieraczkom, sprawiły nam psikusa i odmówiły posłuszeństwa. Pomijając wymienione usterki auto sprawowało się bez zarzutu, nic nie było w stanie zakłócić naszego szczęścia.
W Budapeszcie zatrzymaliśmy się campingu „Romai”(sprawdziłem, jeszcze istnieje). Miejsce przydzielone nam na rozbicie namiotu usytuowane było tuż przy restauracji, co w konsekwencji okazało się bardzo niefortunne. Namiot był nowy, o nieznanej mi konstrukcji. Zamiast najpierw zapoznać się z instrukcją, zabrałem się za jego stawianie. To była dla mnie brzemienna w skutkach decyzja, prawdziwy koszmar, a dla klientów restauracji istny kabaret, bowiem co chwila obydwa maszty namiotu przewracały się, za każdym razem grzebiąc mnie pod brezentem. Wszyscy się dobrze bawili, ja zaś przeżywałem wielki wstyd i upokorzenie. Polak mądry po szkodzie i w końcu sięgnąłem po instrukcję.
Drugiego dnia pobytu tak jak przystało na prawdziwego polskiego turystę stanąłem na ulicy i za pokaźną ilość tutejszych banknotów pozbyłem się przemytu (ręczniki i kremy Nivea). Nie trwało to długo, Węgrzy byli spragnieni wycierania się naszymi ręcznikami i smarowania się naszymi kremami. Niedużo brakowało, a po godzinie moją radość zmieniłaby się w grecką tragedię. Żona weszła do sklepu ze starociami i potrąciła lampę wartą dokładnie tyle forintów ile mieliśmy przy sobie. Lampa zadrżała dokładnie tak samo jak dalsze losy naszej podróży poślubnej, ale nie przewróciła się.
Budapeszt dla nas Polaków był przedsmakiem Zachodu. W sklepach półki uginały się od towaru, przy drogach wybudowano stacje benzynowe Agipa, wszędzie kolorowe reklamy, to był zupełnie inny świat. Pogoda dopisywała, Węgrzy gościnni, skoczny czardasz, tokaj, austriackie piwo i modry Dunaj, czego więcej potrzeba młodym? Niczego!
Camping "Romai" był miejscem, gdzie spotykała się młodzież z całej Europy. Tu nie miało żadnego znaczenia skąd przybyłeś, bo młodość rządzi się swoimi prawami, a polityka schodzi na plan dalszy. Codziennie rano z pomocą dwóch młodych Niemców właścicieli sąsiedniego namiotu odpalaliśmy naszego zielonego garbusa i jechaliśmy do centrum Budapesztu. Rytuał uruchamiania samochodu za każdym razem wywoływał wielką wesołość u pary Holendrów mieszkających alejkę dalej. Oni mieli również volkswagena garbusa, ale wnuczka, a może nawet prawnuczka naszego. Wydawało się, że kpią z nas i to w żywe oczy. Prawda okazała się zupełnie inna, bo kiedy oni opuszczali parking ich volkswagena pchali dosłownie wszyscy. Wszystko co piękne za szybko się kończy, tak było i tym razem.
Po dwóch tygodniach pobytu w Budapeszcie nasza podróż poślubna dobiegła końca i udaliśmy się w drogę powrotną. Jechaliśmy tylko za dnia, bo świateł nie było. Jechaliśmy tylko wtedy, kiedy nie padało, bo wycieraczki nie działały. Silnik przegrzewał się, co i raz unosiły się nad nim chmury dymu, coś w środku stukało, ale mimo to udało nam się szczęśliwie wrócić do domu. Dewiza „jakoś to będzie, najważniejsze że się kochamy” w naszym przypadku sprawdziła się, ale czy każdy może liczyć na tyle szczęścia, co my?
Książki
Transplantacja
Szlaki życia
Paradoks
Polskie pieskie życie