Etykiety

sobota, 7 listopada 2020

Nieposłuszne ladacznice, czyli opowieść o tym skąd się biorą czarownice

Mądre, samodzielne, znające swoją wartość kobiety w historii ludzkości łączy jedno: są pokazywane przez autorów pamiętników, kronikarzy jako prostytutki. A teraz zerknijmy na język miłośników legalnego znęcania się nad kobietami. Feministki walczące o wolność decydowania przez kobiety o własnym ciele nazywane są bardzo źle: od nazistek po prostytutki. Przypisywane mają te same cechy, co znienawidzone władczynie, które potrafiły zadbać o dużą swobodę dla przedstawicielek własnej płci oraz potrafiły zapewnić kobietom lepsze warunki. W jaki sposób opisano pierwszą władczynię, która zlikwidowała stręczycielstwo oraz wydała surowe przepisy za gwałty i zmuszanie kobiet do prostytucji, a dla pań, które wcześniej zajmowały się taką profesją założyła klasztor? Była ladacznicą spędzającą liczne płody, wyuzdaną dziewką sypiającą z kilkunastoma niewolnikami jednocześnie, korzystającą z wszelkich możliwych otworów, zdradzającą męża na prawo i lewo.

Patrząc na to, w jaki sposób prawicowcy broniący porodów opisują mnie – matkę niepełnosprawnej córki i zwolenniczkę niewchodzenia komuś w życie z butami – śmiem przypuszczać, że kronikarze byli zwykłymi chujkami nienawidzącymi kobiety. Ta nienawiść zżerała ich tak mocno, że snuli w nieoficjalnych księgach fantazyjne historie o rozwiązłości silnych władczyń. Za wzór stawiali pokorne, posłuszne panienki, które słuchały się mężczyzn i nie miały własnego zdania. Takie, które pokornie przyjmowały krzyż. I teraz mamy podobny sposób mówienia o kobietach. Kolaborantki piętnujące silne, zdecydowane i mądre przedstawicielki swojej płci mizoginii stawiają za wzór cnót, obrończynie życia. Kiedy tego wzoru i przykładności kolaborantek było mało to sami robią sobie kilka sweetfocie z niepełnosprawnymi dziećmi, bo przecież trzeba pokazać tym okrutnicom, że chcą śmierci takich słodkich dzieciaczków. „Morderczynie jedne! Ladacznice!”. Nie ważne, że matki dorosłych niepełnosprawnych chłopców opowiadają mrożące krew w żyłach historie o konieczności współżycia/ zaspokajania dorosłych dzieci, bo w naszym kraju przecież niepełnosprawny nie ma potrzeb seksualnych. A później tragedie rodzinne, sąsiedzkie, bo "przecież nikt nie widział".
Gdyby w tym wszystkim chodziło o ochronę życia to nie krzyczeliby tak głośno, bo ciąża naraża życie kobiety. Nawet przy obecnym postępie medycyny zgony okołociążowe i okołoporodowe są naprawdę dużo większym problemem niż aborcja. Jeśli chodziłoby o życie to dofinansowana byłaby służba zdrowia i nikt nie czekałby na diagnozę choroby kilka miesięcy. Gdyby chodziło o życie to nie mówiono by pielęgniarkom i lekarzom: „Nie podoba się to wyjeżdżajcie z Polski”. Tu jednak nie chodzi o życie. Tu chodzi o władzę nad drugim człowiekiem, a konkretnie władzę nad kobietami, bo łatwiej nimi się rządzi, kiedy mają na utrzymaniu dziecko, bo ojciec tego dziecka często nie poczuwa się do płacenia alimentów (statystyki mówią same za siebie). Jeszcze łatwiej rządzi się zniszczoną trudną ciążą i skomplikowanym porodem kobietą. A najłatwiej rządzi się kobietą mającą pod opieką niepełnosprawne dziecko wymagające takiego zaangażowania, że kobieta nie ma fizycznie możliwości podjęcia jakiejkolwiek pracy. Gdyby jednak zechciała to przepisy są takie, że pracodawcy jednak wolą mniej problematycznych pracowników, bardziej dyspozycyjnych, wypoczętych, a i też zwyczajnie się nie kalkuluje, bo gdzie taka matka znajdzie opiekę dla swojego dziecka skoro w małych miejscowościach włodarze zrobią wszystko, żeby ich placówki oświatowe nie pozwalały rodzicom na oddanie dzieci na dłużej niż 5 h w ciągu dnia. Który pracodawca zapłaci minimum najniższą krajową kobiecie, pracującej 3-4 h oraz bardzo niedyspozycyjnej? To te matki są wypluwane przez społeczności, te matki zmuszane do walki o rzeczy, które dzieciom prawnie się należą, a urzędnicy robią wszystko, żeby na nich zaoszczędzić. O 8 h pobyt córki w przedszkolu stoczyłam kilkuletnią batalię, więc mogę dużo na ten temat powiedzieć, a nie jestem jedyną taką matką w mieście. Są nas tysiące w całym kraju: wyplute, pouczane, wypychane przez społeczeństwo. Walka o pieniądze to walka o dostęp do terapii. To właśnie te matki w imię desperacji wykorzystują media społecznościowe do słania informacji o zbiórkach, żądania wsparcia. I maja tu sporo racji: państwo zmusiło je do urodzenia, a teraz umywa ręce. Państwo uważało, że ma prawo zarządzić cudzą macicą, a kiedy z tej macicy wyszło życie i to życie wymaga większego wkładu i wysiłku stwierdziło, że w sumie to problem właścicielki macicy. Właśnie przez to państwo matki niepełnosprawnych dzieci są wykluczane, na wszelki wypadek spychane na bok, na wszelki wypadek traktowane nieufnie, bo znajomość z nimi może w kimś obudzić wyrzuty sumienia, że wybrał egoistów, bo mogą opowiedzieć, że życie z niepełnosprawnym dzieckiem nie jest sielanką tylko polem bitwy, a później mogą pokazać tragizm życia z dorosłym niepełnosprawnym, a przecież „każdy ma trudne życie”, „bo sama sobie winna”, „bo poszłaby do pracy”, więc niech spadają z tymi swoimi nieudanymi dziećmi na drzewo, bo mogły być „mniej gościnne w kroku” to by się im takie dziecko nie urodziło. Bo to na pewno wina kobiety. A niech pomyślą o dostępie do aborcji, niech mówią głośno o tym, że każda kobieta sama powinna decydować o swoim ciele to oni już dobrze jej wyjaśnią kim jest i jakimi symbolami się posługuje. Wyjaśnią jej choć wiedzą, że te wyjaśnienia będą kłamstwem, ale ona ma im uwierzyć, bo ma się słuchać. W końcu jest kobietą.
Zawieranie nowych znajomości przez rodziców dzieci z niepełnosprawnością jest obwarowane wieloma uprzedzeniami. Jeśli poznawane osoby wiedzą, że ma się takie „wyjątkowe” dziecko będą nieufne i będą trzymać te osoby na dystans, żeby nie musiały za wiele widzieć i usłyszeć jakichkolwiek próśb o pomoc. Mam całe mnóstwo znajomości obwarowanych tym strachem, bo ten strach jest wyczuwalny. Całe mnóstwo blogerów i pisarzy boi się, że kiedyś mogę poprosić ich o pomoc, więc na wszelki wypadek udają, że mnie nie ma. Wiedzą kim jestem, liczą się z opinią, ale na wszelki wypadek unikają jakichkolwiek relacji, bo przecież mogłabym podesłać im link do zrzutki czy poinformować o zbiórce pieniędzy na terapię, a przecież to nie miło odmawiać, więc na wszelki wypadek warto trzymać się z dala.
A ja na wszelki wypadek nie organizuję zbiórek, bo wiem, że nikomu nie jest łatwo, że każdy ma swoje wydatki, dzieci, problemy, choroby, pragnienia, marzenia i chce to spełniać. Ja w tym wszystkim jestem najmniej potrzebnym ogniwem. Czasami jest trudno, ale wolę opowiedzieć o takich trudnościach organizacyjnych, wynikających z urzędniczej złośliwości, biurokracji, codzienności bogatej w zaburzony rytm snu, obfitującej w krzyki z powodu ataku padaczki, przestymulowania dziecka z autyzmem niż o tym, że czasami brakuje pieniędzy. Zresztą nie one w życiu są najważniejsze. Czasami ważniejsza jest świadomość, że obok nas jest inny człowiek, że możemy liczyć na jego wsparcie, odwiedziny, gesty życzliwości. Mam niesamowite szczęście, że obok tych nieufnych, trzymających dystans jest bardzo wiele osób, z którymi mogę podzielić się trudami i radościami codzienności. Bardzo wiele zawdzięczam bardzo niewielu, ale za to jest to wsparcie solidne, bo żyjemy w poczuciu, że nie jesteśmy sami zamknięci z niepełnosprawnością dziecka w domu, ale mamy komu opowiedzieć, z kim podzielić się swoimi zainteresowaniami, planami, marzeniami i powracającą „żałobą po pełnosprawności” dziecka. Dzięki temu wsparciu możemy też miesiąc -dwa odetchnąć w roku, bo 1% z podatku i darowizny oraz wszelkie dary sprawiają, że łatwiej nam sobie z tym wyzwaniem w życiu radzić.
Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że jestem silną kobietą, że nie będąc kolaborantką z mizoginami będę tą złą. Gdybym była ważną władczynią ze swoim charakterem w kronikach i pamiętnikach patriarchalni chłopcy pisaliby mnie jako ladacznicę chcącą spędzać wszelkie poczęte płody. A tu nie o aborcję chodzi, ale o niezmuszanie nikogo do życia, które wcale nie musi być różowe, nawet kiedy wszelkie wyniki w ciąży wskazują, że urodzi się okaz zdrowia. Każdy poród to ciągle niespodzianka. Nawet przy obecnym postępie nauki. I to niespodzianka na gorsze, bo okazuje się, że nasz okaz zdrowia mógł w czasie porodu być niedotleniony, że może mieć inne wady genetyczne niż te łatwo rozpoznawalne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz