Zwykle na badanie krwi wysyłam Dominika, bo on jest bardziej dyplomatyczny wobec ludzi. Mnie po 11 latach dyplomacja wkurza. Już jestem na takim etapie, że nie mam sił na żadną dyplomację i uprzejmość w poczekalniach.
Przychodzimy z Olką. Jesteśmy jakieś 4 (tak wynika z ilości osób w poczekalni). Później pojawiają się magiczne numerki do pobrania i w sumie może i byłabym w tym zakresie, gdyby starszy pan nie zakrył dłonią kubeczka z karteczkami do zabrania, a później dopchać się do tego z dzieckiem przez tłum trudno. Dostałam numerek 49...
-W sumie to ja numerku nie potrzebuję. Ola wchodzi zgodnie z ustawą za życiem pierwsza. Nie potrzebuję być 49 jak przyszłam 4.
-Ale to nie moja wina. Ludzie się pchali. -Objaśnił mi pan, który zakrył kubeczek dłonią.
-Może i nie, ale Ola wchodzi zgodnie z ustawą za życiem.
Muszę przyznać, że Ola przez to, że regularnie ma pobieraną krew i że zawsze jej mówię, że będzie troszkę bolało (tak jakby komar ukąsił) jest dużo pozytywniej nastawiona do badań. Praktyka chyba czyni mistrza. Za to gorzej z pobraniem, bo u nas rodzinnie żył nie widać. Ponoć osoby, które nic nie dźwigają mają taki problem (tak kiedyś usłyszałam na jednym wykładzie i musiałam sprostować adiunkta, że genetyczne uwarunkowanie też istotne). Oli żyłę znaleziono, pobrano, ile trzeba, czyli też te dodatkowe płatne badania, bo nie wszystko jest za darmo, a badać trzeba, co miesiąc. Tym razem tylko kwas walproinowy dodatkowo, więc wyszło tanio.
Dowiedziałyśmy się, że Ola ze mną dużo spokojniejsza. Za to mam wrażenie, że ludzie w poczekalni już niekoniecznie po tym szachu-machu z pierwszeństwem, bo zwykle ludzie nie lubią jak im się koncepcje porządku burzy.
Na Oli dobry nastrój mam dwa sposoby. Pierwszy to opowiadanie jej, że bolało będzie tylko troszkę. Ważne, żeby wizja pobierania krwi kojarzyła jej się śmiesznie. Porównanie igły do komara ostatnio się sprawdza. Do tego snuję wizję tego, co będzie po takim pobraniu, czyli opowieści o śniadaniu (wygłodniałe dziecko) oraz wyrażam za nią jej odczucia w tym temacie "Źli rodzice głodzą biedne dziecko", a Ola ochoczo odpowiada "Tak". Druga rzecz: pilnowanie, żeby w poczekalni nie siedziała za długo, bo kiedy zdarzyło nam się czekać długo to była naprawdę wielka tragedia i dla nas i dla personelu medycznego, bo Ola wyrywała się wierzgała, krzyczała.
Dziś Ola ma naprawdę rewelacyjne plany po badaniach: wagary, bo musi odebrać babcię z terapii i zabrać ją do lasu, w którym mama się "wychowała", bo ja też jestem leśnym dzieckiem albo dzieckiem lasu Zwłaszcza, że kiedyś prace w rolnictwie wyglądały inaczej. Do tego w moim rodzinnym mieście była pewnego rodzaju specyfika: zaprzęgano krowy do wozu, szły 2-4 km na łąkę, a człowiek w tym czasie suszył siano, zbierał grzyby w pobliskim lesie, a później powrót z tymi krowami do domu. Ola lubi nowe miejsca i wizja podróży do takiego lasu jest w stanie ukoić wszelkie bóle, smutki i strachy. Do tego jest świetną grzybiarką: doskonale wie, które wolno zbierać, a których nie. O ile jeszcze 4 lata temu musiałam walczyć z każdym napotkanym przez nią grzybkiem, bo wszystko chciała pakować do buzi to jednak jej długa nauka, pokazywanie zaowocowało. Nawet nie wiecie, jaki to komfort chodzić z dzieckiem, które nie zbiera z trawnika każdego grzybka, bo przecież w mieście też pojawiają się grzybki...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz