Etykiety

sobota, 9 grudnia 2023

Grzegorz Musiał "Dziennik włoski. Umbria i Toskania"


Uwielbiam przewodniki, wspomnienia z podróży. To pozwala mi na namiastkę oderwania się od codzienności, wędrowanie w odległe regiony, podglądanie otoczeniu cudzym spojrzeniem i dystansowaniem do własnej miejscowości. Często wychodzi na plus, bo otoczenie okiem przybysza zawsze jest ciekawe. Nawet, kiedy szpetne, brzydkie fizycznie to przecież zawsze są ludzie, którzy dodają innym miejscom pikanterii, pewnego rodzaju egzotyki, pomagają spojrzeć nieco inaczej na własną codzienność. Kiedy otoczenie jest zniszczone i widać biedę, wówczas można pokusić się o poszukiwanie „trudnego piękna”, takiego, którego nie opiszą przewodniki – jak zauważa Grzegorz Musiał w jednym z tomów „Dziennika włoskiego” pisząc o osadzie Ojca Pio. W cyklu znajdziemy już trzy dzienniki. Jeden zabiera nas na wędrówkę po Apulii, Abruzji i Rzymie, drugi po Sycylii, a trzeci to podróż do Umbry i Toskanii. Każdy jest autonomiczną opowieścią, którą otwiera spotkanie na lotnisku. Swoją przygodę z tym cyklem zaczęłam po lekturze cudnie napisanych wspomnienień Piotra Kempińskiego w „Po Rzymie” i muszę przyznać, że lektura wywołała u mnie mieszane uczucia. Oczekiwałam czegoś z efektem „wow oraz otwartości umysłu, która powinna towarzyszyć osobie, która sporo podróżowała, ma wiele doświadczeń z kontaktów z innymi kulturami, napisała świetne publikacje o kontrowersyjnej artystce jaką była Tamara Łempicka. Zamiast otwartości jaka towarzyszyła pisaniu biografii mamy tu oceny kobiet z perspektywy pogardliwego katolicyzmu, z którym autor łączy tożsamość narodową i pojęcie patriotyzmu. W każdym tomie powraca ten wątek i zobaczymy, że poza religią owe pojęcia dla niego nie istnieją.
W przeciwieństwie do poprzednich tomów tu mamy też krytyczne spojrzenie na goszczącego go przyjaciela. Dostrzega, że jest to osoba coraz gorzej radząca sobie ze zmieniającym się światem i zaraz potem pojawia się pełna niepokoju autorefleksja czy sam nie jest już takim oderwanym od życia starcem, czy za chwilę nie będzie sobie radził z wieloma rzeczami, nie będzie nadążał za pędzącym życiem. Wątpliwości wymieszane są z postawą oświeconego, który nie zadaje sobie pytań na temat tego, czy może się mylić. I tym sposobem dowiadujemy się, że dla autora nie istnieje miłość do kraju bez domieszki konkretnej wiary. Do tego dochodzi szowinistyczna pogarda dla kobiet, ich sposobów ubierania się, podejścia do seksualności, bo jak tak można kusić i gorszyć? A wszystko to przy jednoczesnym trzeźwym spojrzeniu na wszelkie bękarty władzy, ale z pominięciem, że i oni są katolikami grającymi na religijną nutę, realizującymi w Polsce od kilkudziesięciu lat plan Watykanu i pozującymi na tle wszelkiej maści wizerunków świętych, wybierani przez religijny lud. Do tego autor w swojej wyższości i spojrzeniu na nowe elity, humanistów zapomina, że mają oni chłopsko-robotnicze korzenie, które nie pozostały bez śladu na sposobie posługiwania się językiem i umiejętnością analizy faktów (sam zresztą nie grzeszy tu wyżynami). Wypowiada się pogardliwie o intelektualistach, którzy w pierwszym lub drugim pokoleniu są tymi, którym udało skończyć się uczelnie wyższe i zapomina, że kształcili ich ludzie o podobnych korzeniach, a to przekłada się na umiejętność władania poprawną polszczyzną. Do tego dochodzi dystans czy wręcz pogarda do postkomunistycznych zachowań, poczucia konieczności walki o wszystko przy jednoczesnym zapominaniu, że przez prawie pół wieku ludzie byli tresowani przez władzę brakami i rzucaniem ochłapów, aby skupili się na walce o nie zamiast na buncie. Nie chce widzieć, że te same narzędzia nadal są stosowane przez religijnych patriotów To spojrzenie pełne wzgardy na ludzi szykujących się do lotu poraża i zaskakuje, kiedy z większą wyrozumiałością patrzy na dziwne zachowania Włochów, ale tylko tych, którzy mieszczą się w łączących go z nimi poglądami. Ich żywiołowość jest dla niego czymś mniej zaskakującym, mniej zasługującym na grymas niesmaku niż tłoczenie się Polaków na lotnisku. No, chyba że są młodą kobietą pokazującą swoją goliznę. I to są wątki powracające w każdym z tomów zabierających nas w inne miejsce. Podróże są pretekstem do dzielenia się wrażeniami z innymi, ale też przemyśleniami, zdziwieniem, dostrzeganiem paradoksów. A tych jest sporo: od sposobu bycia Włochów i Polaków po wygląd targowisk z ciągle powracającym pytaniem o to, co w Polsce poszło nie tak, że nie ma tak rozbudowanych bazarów.
„Dziennik włoski” to cykl wspomnień z lat 2002-2007. Znajdziemy tu zapis zmian, jakie wówczas zachodziły. Polska od kilku lat jest w Uni Europejskiej, dzięki czemu można łatwiej podróżować. Mamy tu bardzo osobiste spojrzenie wymieszane z sentymentem do historii, pominięciem procesów sukcesji funkcjonalnej rybackich i przemysłowych terenów, zauważenie, że czasie przemian coś poszło nie tak i nadal pozostajemy daleko za Europą. Wchodzimy na place, targowiska, przyglądamy się bogactwu towarów, zapachów, kolorów i różnorodności etnicznej. Odwiedzamy też kościoły i muzea, które staną się pretekstem do podzielenia się wrażeniami z odwiedzania tych miejsc. Sporo tu miejsc ważnych dla katolików. Można pokusić się o stwierdzenie, że wędrówka jest pielgrzymką, w czasie której obrazy z Włoch zestawia z doświadczeniami z Polski, porównuje, przywołuje z sentymentem. Każde nowe miejsce to pretekst do odwiedzenia lokalnych świątyń, uczestniczenia w obrządkach religijnych, dzielenia się przemyśleniami.
Po „Stworzonych dla losów szczęśliwych” napisanych przez Zygmunta Barczyka (opozycjonisty) oraz po „Po Rzymie” Piotra Kempińskiego szukałam kolejnej wyprawy pozwalającej na otwartość, doświadczanie kontaktu z innością. Pomyślałam, że połączenie opozycjonisty z wyprawą do „kolebki” naszej cywilizacji może być ciekawe i pouczające. Nie do końca jestem zadowolona z lektury. Dostałam bardzo plastyczny dziennik, ale okraszony nietolerancją. Z drugiej strony jest to lektura pozwalająca uzmysłowić nam jak niesamowicie bardzo zmieniliśmy się. Z zamkniętego na świat zaścianka jesteśmy Polakami korzystającymi z możliwości podróżowania, podziwiania innych kultur. Dziennik włoski jest przewodnikiem po przeżyciach, przemyśleniach i zachodzących przemianach. Ze wschodniej bylejakości stajemy się powoli krajem, który chce dogonić inne. Grzegorz Musiał dostrzega jak wiele łączy nas z żywiołowymi Włochami. Nie zabraknie też uświadomienia sobie różnic, wpływu zaborów i komunizmu na nasze społeczne postawy. Wisienką na torcie jest pojawiająca się wątpliwość czy i on nie jest przesiąknięty tą masową edukacją gardzącą innością. Dostrzega znaczenie indywidualizmu, niepowtarzalności, ale zapomina wprowadzić je w życie.
Autor jest gawędziarzem, dzielącym się z nami spostrzeżeniami. Mamy tu opisy sporej ilości miejsc, w których drobiazgi mają duże znaczenie. Przez lekturę płynie się. Do tego porusza wiele ważnych problemów społecznych wynikających z zadawania sobie pytania: „Ale dlaczego w Polsce wygląda to inaczej? Dlaczego w Polsce to nie działa?”. Myślę, że warto sięgnąć po nią, żeby zadać sobie te pytania i zastanowić się jak sami możemy wpłynąć na nasze otoczenie i kraj.
Zapraszam na stronę wydawcy





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz