Uwielbiam bohaterów, którzy są tacy jak my, czyli troszeczkę fajtłapowaci, niedostosowani do życia, nieodnajdujący się w wyścigu szczurów, ale pod wpływem motywacji zmieniający się. Metamorfozy są motywujące, bo skoro książkowa ciamajda dała radę to dlaczego my byśmy nie dali? „Louca” to zdecydowanie tego typu komiks. Na początku cyklu obserwujemy bohatera fajtłapę, który pod wpływem motywacji ducha (piłkarza) zaczyna coraz więcej trenować i trenować. Z gamonia, który nie potrafi przebiec 100 m bez zadyszki zmienia się w dużo lepszego sportowca. Może jeszcze nie osiągnął mistrzostwa, ale jest już na dobrej drodze ku byciu chociaż przeciętnym graczem. Sławę przynosi mu współpraca z Nathanem (wspomnianym duchem), którego nie widać, ale on nadal ma możliwość oddziaływania na piłkę. Taka współpraca prowadzi do kolejnych zwycięstw.
Cykl zabiera nas do świata przeciętnego licealisty, który nie ma szans na zaimponowanie dziewczynom. Prześladujący go pech nie przysparza mu popularności. Dorastanie jednak wymaga wyjście ze strefy gamoniowatości, ale jemu na początku to się nie udaje. Nie dość, że jest chodzącym nieszczęściem, które nawet nie potrafi bezpiecznie zejść po schodach to jeszcze ma pecha do dziewczyn. W jego towarzystwie nawet przeciętniak może uchodzić za mistrza panowania nad sytuacją. Jego niesamowite lenistwo i udawanie przed młodszym bratem lepszego niż jest nie sprawia, że ma szansę na jakąkolwiek zmianę. Ma fatalną kondycję i jest kiepskim uczniem spędzającym sporo czasu przed komputerem. Marzy o tym, aby być świetnym piłkarzem oraz bardzo dobrym uczniem. Tego nie da się osiągnąć bez treningu i nauki. Na dobre wyniki trzeba jednak ciężko zapracować, a on jest zbyt leniwy. Z tego powodu końcówka roku szkolnego zapowiada się ciężko. Nikt nie wierzy, że zda on egzaminy. Nawet sam Louca jest świadomy nadchodzącej porażki. Właśnie dlatego wpada na genialny plan wykradzenia testów nocą…
Od tego zaczyna się jego szalona przygoda. Niespodziewanie jego życie ulega
diametralnej zmianie, kiedy poznaje Nathana: przystojnego, inteligentnego i
wysportowanego chłopaka będącego duchem, którego tylko on widzi. Współpraca tej
dwójki przynosi prawdziwą odmianę losu pechowca. Nagle zaskakuje wszystkich
bardzo dobrze zdanym testem i nie tylko. Nowy znajomy zostaje osobistym
trenerem Louci i zdeterminowany jest do tego, aby zrobić z niego prawdziwego
rasowego zawodnika i tym samym pozwolić mu zaimponować ukochanej. Jak wiemy, w
życiu nic nie dzieje się bez przyczyny. Kolejne tomy stopniowo odsłonią
tajemnice z przeszłości. Obserwujemy jego kolejne sukcesy, widzimy jak bardzo
się zmienia i jak przeobrażają się jego relacje z rówieśnikami.
Ósmy tom to pokazanie Louci z ciekawej perspektywy. Razem z kolegą i koleżanką
startuje w zawodach e-sportowych. Śledzimy kolejne rozgrywki, obserwujemy triki
stosowane przez drużyny. Pojawia się tu przemoc psychiczna, próby przekupienia.
Zobaczymy jak bardzo zacięta walka może toczyć się w świecie gier.
Tym razem Louca zmierzy się z kolejnymi wyzwaniami: swoimi emocjami, dalej
widzimy jak mocno reaguje na bliskość ukochanej oraz będzie musiał rozwinąć
kolejne umiejętności, a także spontaniczność. Louca przekona się, że
niekonwencjonalne działanie może przynieść zwycięstwo. W tle pojawi się nauka,
że bycie najlepszym nie jest dane raz na zawsze, bo ludzie ciągle się uczą,
rozwijają swoje możliwości. Do tego za naszym bohaterem podąża tajemnicza
postać.
Dobry komiks to taki, którego twórca bawi się z czytelnikiem w
spostrzegawczość. I do takich na pewno mogę zaliczyć serię „Louca”. Już na
pierwszej stronie pierwszego tomu mamy ciekawą zabawę z czytelnikiem. Niby nie
dostajemy wiele tekstu, niby tylko proste, wręcz przypominające socrealistyczne
budynki, tło, ale pojawia się tam tabliczka. I to nie byle jaka, bo z nazwą
szkoły. I tu twórca puszcza oko dla znawców komiksu, bo niby nazwisko inne, ale
składające się z jednoznacznie kojarzących się członów, które po zamianie
miejsc przekierowują nas do Andrego Franquina, znanego i cenionego rysownika
komiksów, a w Polsce kojarzony z „Gastonem” i „Nową generacją”. Ta tabliczka
wraca do czytelników w każdym tomie. W piątym znajdziemy nawiązanie do
najsłynniejszego obrazu Edvarda Muncha, stroju znanego rapera, staruszka
kojarząca się z „Pingwinami z Madagaskaru”. W ósmym mamy przebitki ze znanych
gier. Sam prowadzących czy relacjonujący rozgrywki przypomina Elvisa Presley’ a
w blond wydaniu. Takiego puszczania oczka do czytelnika jest więcej i to
sprawia, że staje się on też ciekawy dla znawców, bo autor stosuje wiele takich
szyfrów, zagadek. Ile ich odkryjemy to już zależy wyłącznie od naszej wiedzy i
umiejętności wychwycenia nawiązań, ale i bez tego jest to lektura ciekawa,
skierowana głównie do młodzieży z naciskiem na tę chłopięcą część.
Tła przywodzącą na myśl budowle kojarzące nam się z PRL-em, czyli budynki
przypominające stworzone przez aplikację 3D i większość budynków użyteczności
publicznej powstałych w tamtych czasach. Z tym, że tu mamy Francję i kanciaste
budownictwo przywodzące na myśl blokowiska, czyli typ budownictwa mieszkalnego
wywodzącego się z połowy XX wieku z Francji. Tło to swoją surowością sprawia
wrażenie stworzonego przy pomocy Sketch-Up, co podkreśla atmosferę surowości,
bezosobowości. Do tego bardzo często znika. Widzimy je w początkowych kadrach,
a kiedy na plan pierwszy wychodzą bohaterzy i ich relacje to już po prostu tego
tła nie ma. Taki zabieg jest świetnym chwytem pomagającym lepiej odnaleźć się w
komiksie osobom łatwo dekoncentrującym się.
Bruno Dequier potrafi ciekawie opowiedzieć historię trzymającą w napięciu do
ostatniej strony. Do tego na końcu zawsze zostawia furtkę pozwalającą na
kontynuację. Bardzo podobał mi się zabieg podglądania myśli bohatera. Kiedy
Louca snuje plany widzimy, co myśli, dzięki bardzo uproszczonemu minikomiksowi
narysowanemu prostymi dziecięcymi kredkami na białym tle, co podkreśla
nierealność i niedojrzałość zamierzeń. A mimo tego rozrysowane są po
mistrzowsku. Przeszłość jest w ciemnych kolorach (szarościach, brązach), a
wizje sukcesy w jasnych, żywych.
Bruno Dequier jest rysownikiem pochodzącym z Francji, ale jego styl
zdecydowanie przypomina styl włoskich artystów komiksowych. Do tego można
dostrzec inspiracje mangą. Ma on spore doświadczenie w pracy z animacjami, bo
pracował dla Universalu przy filmach takich jak „Nikczemny ja” i „Lorax”.
Przypuszczam, że zajmował się tam projektowaniem postaci lub animacją, a nie
layoutem czy tłem, bo w rysowaniu postaci widać duże doświadczenie. Natomiast
tło jest jego piętą Achillesa. To wcale nie sprawia, że jego rysunki są
kiepskie. Potęga tych ilustracji tkwi w postaciach, ich ruchu. Czasami jest tak
skupiony na postaci, że zajmuje ona cały kadr i znika całe tło.
„Louca” to bardzo realna opowieść. Można wręcz pokusić się, że pokazuje
przeciętnego nastolatka w przeciętnej szkole. Skupienie się na bohaterze może
być zabiegiem pozwalającym na utożsamienie się z nim. Do tego mamy tu do
czynienia z układem mangi, przez co mamy mnóstwo szybkich scen do obejrzenia,
okienka często zawierają postaci o skrajnych charakterach i zabieg znikającego
tła uwypuklającego zachowanie bohatera.
Jest dialog, który nie idzie w balon/dymek. Panele są często nieco bliżej niż
powinny i często zawierają skrajne postacie, krzyczące w dużych
balonach/dymkach ze słowami. Tła są bardzo szczegółowe w ujęciu początkowym, a
następnie mogą zniknąć na stronach. Mamy tu ciekawy sposób rysowania meczy
piłki nożnej i ten sposób przekłada się też na relacjonowanie rozgrywek
e-sportu. Jest w tych ilustracjach dużo energii, widzimy ruch, doświadczamy
ulotności chwili, skupienie na konkretnych częściach ciała, piłce, oczach,
nogach i patrzeniu na bohaterów przez siatkę bramki. Dequier używa nie tylko
szybkich i prostych linii, ale także ekstremalnych kątów spojrzenia i ciekawych
wyborów kolorystycznych. Ten zabieg powoduje wrażenia uczestniczenia w
wydarzeniach.
Zapraszam na stronę wydawcy
Zapraszam na stronę wydawcy
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz