Początek ubiegłego wieku to czas dziwny, zadziwiający. Z jednej strony mamy tradycję i kurczowe trzymanie się przeszłości, a z drugiej postęp, którego najlepszym wyrazem był pędzący ulicami miasta automobil. No i te wyzywające stroje kobiet odsłaniających kostki i łydki. W Paryżu natomiast gigantyczne kapelusze, które z powodzeniem mogły zastąpić parasolki. Do tego dojdą dziwne eksperymenty w malarstwie, budowanie wież ku niebu, odchodzenie od tradycji, obnażanie społecznych brudów, wywlekanie pożądania na widok odbiorców. Bezeceństwo wprost! Zwłaszcza w porównaniu z wcześniejszymi ciężkimi, bufiastymi sukniami, w których kobiety były uwięzione w materiałach aż po szyję i purytańską epoką, której ton nadała królowa Wiktoria. To właśnie za jej sprawą damy nie pokazywały skrawka dłoni, ni nóg. Nowe pokolenie przyniosło zmiany: stare jeszcze kultywuje swoje przyzwyczajenia. To jednocześnie sąsiadowało z pewnego rodzaju wyzwoleniem, bo przecież panowie ot tak sobie nie łapali chorób wenerycznych. Salony huczały od plotek, ploteczek, gazety rozpisywały się o romansach znanych ludzi. Ów świat i jego reguły niewiele różnił się od naszego. No, może poza tym, że my-kobiety miałyśmy inną pozycję społeczną, że traktowano nas mniej poważnie, bawiono się nami jak lalkami, ale i my nie byłyśmy dłużne, bo potrafiłyśmy kokietować, doprowadzać do szaleństwa, pojedynków, morderstw i samobójstw.
Książka Joanny Jurgały-Jureczki jest właśnie o takich czasach. Wchodzimy tam w
gąszcz życia kulturowego Młodej Polski, ale jeszcze widzimy relikty pozytywizmu.
Podzielona przez zaborców Polska tętni życiem kulturowym i mnogością interesów.
Huczne przyjęcia to doskonały pretekst do pokazania i popisania się na salonach,
a później bycia najważniejszym tematem lokalnych gazet. A jeśli akurat nie ma
karnawału to także można urozmaicić sobie życie towarzyskie spotkaniami pod
pretekstem rozmów o kulturze. Przy czym owi twórcy i krytycy pełni są uprzedzeń.
Ich światek to poletko szyderstw i pochlebstw. Magnateria, szlachta, stare i
nowe rody, swoi i przybysze – wszystko splątane, przemieszane interesami,
wpływami, zleceniami. Gdzieś w tym świecie krzyżują się ciągle drogi osób
należących do wyższych i artystycznych sfer, bo wszyscy są wśród swoich. Z
drugiej strony każdy obcy, próbujący wbić szpileczkę. W takim krajobrazie
poznajemy Zofię, piękną, młodą żonę Ferdynanda Hoesicka – literaturoznawcy, wydawcy,
człowieka twórczego, wykształconego, ale niedocenianego. Razem z młodziutką
mężatką i jej mężem wchodzimy do pracowni Wojciecha Kossaka. Jest to dość
specyficzne miejsce: pełne gratów i zwykle chłodne, ale dowiadujemy się, że tym
razem jest tu ciepło. A wszystko po to, aby zapewnić Zofii miły pobyt w czasie
malowania jej portretu. Kolejnego. Wcześniejszy artysta pięknie ujął jej urodę.
Tym razem Kossak będzie miał tę przyjemność. Ferdynand chce upiec dwie
pieczenie na jednym ogniu: mieć piękną podobiznę żony i jednocześnie podpatrzeć
flirt malarza z modelką. Zapowiada się dość ogniście, bo kto jak kto, ale Kossak
potrafi uwodzić. I wiek mu w tym nie przeszkadza. A tym bardziej różnica lat.
Wręcz przeciwnie. I tak zaczyna się najdłuższy i najgłośniejszy romans słynnego
malarza.
Autorka pięknie dawkuje wszystko, nakreśla sytuację, pokazuje w jaki sposób
doszło do małżeństwa Zofii z Lewentalów (żydzi, którzy przeszli na katolicyzm)
z Ferdynandem Hoesickiem pochodzącym z rodziny kupieckiej i mającym literackie
aspiracje. Opowieść o tym trójkącie staje się pretekstem do pokazania sylwetek
takich znanych twórców jak Henryk Sienkiewicz, Władysław Reymont, Gabriela Zapolska,
Stanisław Wyspiański, Kazimierz Przerwa-Tetmajer, Dagny Przybyszewska.
Przyglądamy się salonom, dyskusjom. Widzimy słabości i charaktery różnorodnych
twórców. Naszym oczom ukazują się ich interesy i interesiki, salonowe
powiązania, maski, zgryzoty, marzenia. Autorka pokazuje tu postacie bez
zbędnego nadymania. Obnaża ich małostkowość, zapatrzenie w siebie, tworzenie
swoich legend. Joanna Jurgała-Jureczka pięknie pokazuje brud minionych czasów, wymiata
to, co pochowane po kątach historii, przemilczane na lekcjach. Obok bogactwa
widzimy biedę. Obok purytanizmu wyuzdanie i kupczenie nawet dziecięcymi ciałami.
Sugerowane sceny niczym zaczerpnięte z „Epoki hipokryzji” Kamila Janickiego. A
wszystko to włożone w usta twórców wśród których Kazimierz Przerwa-Tetmajer
góruje wyuzdaniem i cynizmem wobec salonów przy jednoczesnym pędzie do
podobnych uciech, ale pod innym adresem: „Nie było rodzaju rozpusty, której bym
nie użył do syta. Nie zapomnę nigdy dwunastoletniego dziecka, które widziałem w
burdelu w Warszawie, leżącego w pozie lubieżnej i wyciągającego ku mnie chude,
niewykształcone ramiona, odsłaniające pierś zupełnie niekobiecą”. Pięknie
prawdziwe, prawdziwie przerażające, ale tak właśnie to wyglądało i autorka nie
boi się sięgać po tematy wykorzystania, nie boi się obnażania sylwetek,
zrzucania ich z narodowego piedestału wspaniałych i cnotliwych Polaków, bo na
ten piedestał wepchnęli ich zakłamani purytanie. Sami twórcy, gdyby mogli sami
zwiewaliby z tych cokołów czystości, kołtuństwa, drobnomieszczaństwa.
Czego zabrakło mi w książce? Przede wszystkim tego, co zapowiadał tytuł, czyli
burzliwego romansu, porwania słowami i emocjami. Ale coś za coś. Właśnie dzięki
temu miałam okazję przeczytać piękny obraz epoki pełnej uwielbienia do postępu,
wyzwolenia, z ludźmi prącymi ku przyszłości, żyjącymi tak, aby pokolenia o nich
nie zapomniały, aby gazety wyrażały podziw. Małostkowość? Pycha? A które czasy
są wolne od ludzi tego pokroju? Jako studium czasów zdecydowanie polecam.
Wiem że to przeczytać
OdpowiedzUsuń