Zawsze uważałam się za osobę tolerancyjną, ale doszłam do wniosku, że jednak nie jestem aż tak otwarta na odmienność. Cierpię na przyzwyczajenia, lubię schematy i jak mi ktoś moich ulubionych bohaterów podsuwa w uproszczonej cartoonowej wersji to jestem strasznie nieszczęśliwa. Nawet jak historia podoba mi się to nadal cierpię, bo to jednak nie do samo, co w pierwowzorze. I tak właśnie miałam w przypadku najnowszego tomu „Smerfów”. Tym razem tom autorstwa Tebo, który od Peyo zaczerpnął nazwę bohaterów i ogólny rys. W przeciwieństwie do innych artystów korzystających ze spuścizny belgijskiego komiksiarza nie poszedł w kierunku naśladowania kolorów i kreski. Z pierwowzoru mamy nazwy bohaterów, ale ich wygląd jest nieco inny. Czy to dobrze? Sami oceńcie.
Samą historię otwiera zaskakujące pojawienie się nowego smerfa, którego nikt
nie zna. Nowy mieszkaniec wioski nie zna też smerfiego. Smerfetka, Ważniak i
Osiłek postanawiają wyjaśnić skąd pojawił się nowy w wiosce i ruszają na misję
prowadzącą ich na wysokie drzewo, a z niego jeszcze dalej i dalej, aż trafiają na
krwiożerczego nietoperza, dziwną kurę zmieniającą się w smerfa i tajemniczego
czarnoksiężnika.
W tym komiksie mamy uniwersum nieco inne niż to, do którego przywykli fani
Smerfów. Pojawiają się tu nowsze wynalazki. Mamy pistolety znane z historii
science fiction. Do tego Tebo w prezentowaniu bohaterów zastosował karykaturę.
Są nie tylko przerysowani wizualnie, ale też pod kątem charakteru. Papa Smerf
jest tu postacią, która uważa, że wszystko wie, ale w praktyce jego
eksperymenty kończą się katastrofą. Smerfetka jest dobroduszna i naiwna.
Ważniak tradycyjnie się wymądrza, a osiłek miewa bardzo niebezpieczne pomysły,
ale okazuje się, że nieszablonowe myślenie może pomóc w rozwiązaniu zagadki.
Smerfy Tebo to z jednej strony nawiązanie do opowieści, jakie znamy, a z
drugiej strony parodia tych historii. Te dwie rzeczy się mieszają, dopełniają akcję,
zmuszają do innego spojrzenia na bohaterów. Samo zakończenie sugeruje kolejne
przygody właśnie w takiej nowej odsłonie, czyli ze specyficzną kreską Tebo i
jego humorystycznym ukazywaniem postaci obdzieranych z pozytywnych wizerunków. Mamy
tu też coś, co nazywam disneyowskimi chwytami mającymi wywołać śmiech:
uderzanie garnmiem, spadające na bohaterów kasztany, silne odkształcenia ciała
pod wpływem uderzenia.
Tom ten nie jest w żaden sposób powiązany z innymi a głównego cyklu. Tebo
dekonstruuje postaci i nadaje im nowe cechy, pomaga nieco inaczej spojrzeć na wymyślone
przez Peyo niebieskie ludziki. Nie znajdziemy tu też moralizatorstwa, z którego
słyną inne tomy zarówno twórcy jak i kontynuatorów. Akcja napędzana jest niczym
dobrze ułożone klocuszki domina: po przewróceniu jednego kolejne padają coraz
szybciej.
Zapraszam na stronę wydawcy
Zapraszam na stronę wydawcy
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz