Po zakończonej misji dobrze jest wrócić w rodzinne strony.
Dom mamy był już stary. Bardzo stary. Każdy jego zakamarek, aż prosił o remont.
Mimo tego powrót tu, a nawet zajęcie się doprowadzaniem tego miejsca do ładu i
tak dadzą więcej wytchnienia niż to, z czym miałam do czynienia w ciągu
ostatniego roku. W myślach wracałam do obrazów z misji i wystawiałam twarz do
słońca. Było cicho, spokojnie, sielsko. Pszczoły, osy, trzmiele zgodnie
bzyczały zbierając dla siebie pokarm i przy okazji zapylając kolejne rośliny. W
ogrodzie pęczniały pomarańczowe brzuszyska dyń, połyskiwały zielone cielska
kabaczków i cukinii, przyciągały wzrok ciężkie pęki czerwieniejących pomidorów,
radlonki z ziemniakami pękały zapowiadając obfity zbiór, a grusze i jabłonie
łamały gałęzie pod ciężarem owoców, które trzeba było zerwać szybko, żeby nie
uszkodziły całego drzewa, aby w kolejnym roku mogło ponownie miło zaskoczyć
słodyczą swoich owoców. Obchód zrobiłam od razu po przyjeździe. Nawet nie
wypakowałam walizki. Weszłam tylko do domu, skorzystałam z łazienki, twierdząco
odpowiedziałam na pytanie o kawę i poszłam zobaczyć jak to wszystko wygląda.
Przyroda dbała o mamę. Była obfita. Natomiast pozostałości dawnego gospodarstwa
były w ruinie. Mury pękały, tynk schodził obnażając cegłę z początków ubiegłego
wieku. Można to kleić, reperować, ale nie było sensu. I tak w tych
pomieszczeniach nie znajdą się już żadne zwierzęta. A gdyby nawet to stuletnie
mury mają w sobie taką ilość oparów po wszystkich pokoleniach krów i świń, że
dla bezpieczeństwa nowego nabytku lepiej ich tu nie umieszczać. No i jeszcze w
grę wchodziło budownictwo. Było strasznie niepraktyczne: za małe okna, brak
bieżącej wody, kiepska kanalizacja. Wszystko trzeba by zrównać z ziemią, aby
móc wybudować coś sensownego i nieprzysparzającego dużej ilości pracy. Tylko po
co? Dla kogo?
Dzień zszedł nam na piciu kawy, jedzeniu ciasta drożdżowego ze śliwkami
polanego ozdobnie gorzką czekoladą i zbieraniu gruszek. To one miały iść na
pierwszy ogień w robieniu zapasów na zimę. Zmywarka wydawała bulgoty i odgłosy
przelewającej się wody, kiedy myłyśmy i osuszałyśmy kolejne owoce, suszyła
naczynia, gdy pracowicie kroiłyśmy na ćwiartki, a później wkładałyśmy do
słoików, zasypywałyśmy cukrem, dodawałyśmy odrobinę ciepłej wody z niewielką
ilością octu i po kilka goździków tak jak to robiła babcia, aby kompoty na zimę
nie były mdłe. Słoiki pełne owoców w kolorze słońca wylądowały w wielkim kotle
w budynku gospodarczym. Parownik był jednym z tych elementów, który jako
pozostałość po dawnych czasach nadal dobrze służył. Oczywiście nie był tak
stary jak budynki. Wymieniono go jeszcze przed moim wyjazdem, a raczej
wyprowadzką, bo po wyprowadzce wracałam regularnie. Raz częściej, raz rzadziej,
ale wracałam. Trochę z przymusu, troszkę z poczucia winy, a troszkę z obowiązku,
bo wówczas trzeba było jeszcze zająć się dziadkami, których zwyczajne czynności
przerastały.
Koło północy zmęczona poszłam po walizki do samochodu. Nie zdążyłam po nie
sięgnąć, nie otworzyłam nawet pojazdu, nie zapaliłam żadnego światła od strony
ogrodu, bo teren znałam dobrze, a do tego pełnia oraz uliczna latarnia dawały
gwarancję dobrej widoczności. Od dzieciństwa nic tu się nie zmieniło. Mogłam
chodzić z zamkniętymi oczami. No, może nie z zamkniętymi, ale ciemności
oświetlane częściowo uliczną latarnią nie były wyzwaniem.
Moją uwagę przykuły jakieś hałasy i odgłosy i światłą. Dochodziły spod
ostatniego budynku, pod którym zaparkowano dziwny pojazd. Dziwny, bo nietypowo
duży. Co to było? Nie zastanawiałam się długo tylko popędziła sprawdzić, co tam
się dzieje. Ujrzałam grupkę ludzi dewastujących teren, niszczących grządki z
dyniami, cukinią, pomidorami, pietruszką i wszystkim tym, co miało pozwolić mojej
mamie przetrwać zimę. Może też i mi, bo po ostatnich przygodach jeszcze nie
wiedziałam, czy chcę wrócić do pracy choć teoretycznie nadal w niej byłam.
Nawet tu na prowincji. Pieniądze, co prawda miałam i mogłam kupić wszystko, ale
co swoje to swoje.
Zaskoczyło mnie to, że ze stodoły wynoszą różnorodne żelastwo. Kto by to kradł?
Przecież to bezwartościowe jest. No, może paręset złotych można na całości
zarobić, ale żeby aż tak się poświęcać dla tych paru stów? Sama myślałam o tym,
aby komuś zapłacić za wywiezienie zawartości budynków, rozebrać je w końcu, aby
nikogo nie przygniotły, a tu kamikadze w środku nocy opróżniają stodołę. Szaleńcy
jacyś. A później przypomniałam sobie prowincjonalną biedę, brak pracy. Wszystko
to, co pamiętałam z dzieciństwa. Ten świat już dawno przestał być mój, więc i
ja nie pamiętałam o nim. Potrzebowałam takich wydarzeń, aby sobie o tym
przypomnieć.
-Policja już jedzie – krzyknęłam, żeby przepłoszyć intruzów.
-Głupia suka. Wszyscy wiedzą, że z nami trzeba grzecznie. Żadnej policji –
odkrzyknął mężczyzna.
Mimo tego zebrali się i odjeżdżali niszcząc kolejne grządki. Z wyjazdem nie mieli
problemów. W tej części nikt poza najbliższym otoczeniem domu nie miał płotów.
Każdy na grządkach miał to samo, więc tylko czasami ktoś komuś podkradł troszkę
warzyw, ale zwykle solidarnie dzielono się nadwyżkami, więc i to nie było
potrzebne. Dla tych paru sztuk marchwi, czy buraków nie opłacało się wydawać
dużych pieniędzy na ogrodzenie. To ułatwiało też pracę wiosną i jesienią. Można
było swobodnie przejechać traktorem z pługiem i przeorać wszystkie ogrody, aby
mniej się napracować. Tyle, że żaden taki pojazd bez przyczep nie mógł
pomieścić niczego w sobie. A już na pewno nie taką ilość osób (naliczyłam koło
dziesięciu) i całego tego żelastwa. Co to było?
Wróciłam do domu ze spokojem i postanowiłam o niczym nie mówić mamie. Po co ją
denerwować całym zajściem. Będzie miała problem ze spaniem. Niech odpocznie. To
był dla niej wyczerpujący dzień
Wyjmowałam walizkę z samochodu, kiedy na dachu pobliskiego budynku usłyszałam
hałas. Spojrzałam do góry. W świetle pobliskiej latarni zobaczyłam człowieka.
Sama na szczęście nie byłam widoczna. Razem z pojazdem znajdowałam się w
cieniu, jaki dawał budynek gospodarczy.
-Widzicie tę butlę? Zaraz poszybuje do suki – wrzasnął mężczyzna i rzucił małą
butlę gazową w okno kuchni, w której jeszcze parę godzin wcześniej siedziałam z
mamą pijąc kawę i przygotowując owoce na zimę. Szyba się rozpadła, ale nic się
nie stało. Zero wybuchu, którego można było się spodziewać tak silnym
uderzeniem. Skąd ten człowiek miał tyle siły, żeby tak daleko rzucić? Przecież
od sąsiedniego budynku dzieliło ich ze 30 metrów. Później uświadomiłam sobie,
że znowu myśli jak miastowa. Przecież tu mężczyźni są wyćwiczeni. Praca wymaga
siły. Do tego „pocisk” leciał z góry, więc miał szansę polecieć daleko. Ciężki
też nie był, bo to tylko mała butla. Pewnie jedna z tych po babci. Jeśli tak to
pusta. Jednak to na pewno nikt miejscowy – przyszło mi na myśl.
Zawahałam się, sięgnęła w samochodzie po M200 i popędziłam do domu, a tam na
strych, gdzie usadowiłam się przy czymś, co w domu nazywano „szlapą”, a było
okienicą zamykającą okienko bez okna. Przez szpary doskonale widziałam
wszystkich „pasażerów” samochodu. Mężczyzna znowu coś miał w ręku o zamierzał
rzucić. Już się zamachnął, kiedy oddałam trafny strzał. Wyciszony karabin dał
tylko odgłos pędzącej kuli, która przecięła powietrze, podcięła lewą nogę
agresora w kolanie, przez co wyglądało, jakby zachwiał się na skośnym dachu.
Spadł. Jego towarzysze zdezorientowaniu próbowali ocenić, co się stało, ale nie
widzieli nic poza złamanymi rękami i nogami, a może nawet kręgosłupem.
Taszczyli nieprzytomne ciało do pojazdu, którego nadal nie potrafiłam ocenić
czym był. Widziałam przecież tak wiele różnych samochodów, busów, autobusów,
ale to nie przypominało nic z tego. Przecież autobusem nie wjechaliby na ogród.
Utknęliby. Podwozie za wysokie. Serce biło mi jak oszalałe. I nagle mnie
olśniło: nie mogę tak ich zostawić. Jak zgłoszą na policję zaczną się pytania o
postrzelenie. Muszę coś zrobić.
Strzelałam szybko i sprawnie podcinając każdemu nogi. Nie ma to jak celny
strzał w kolano. Nim się zorientowali, co się stało byli unieruchomieni. I
wtedy dopiero schodząc ze strychu i idąc do napastników zadzwoniłam na policję,
aby poinformować, że jestem napadnięta i ktoś rzuca w dom. W myślach biłam się,
że niepotrzebnie dzwonię, a z drugiej strony. Moje wątpliwości rozwiał
rozmawiający ze mną policjant dyżurujący na pobliskim komisariacie.
-Znamy ich – powiedział policjant. – To szajka, która od kilku lat plądruje
wszystkie gospodarstwa, opróżnia wszystkie budynki. Ludzie informują po
miesiącu od zdarzenia, bo się boją. Są nieuchwytni.
-Kiedy przyjedziecie?
-Teraz?
-Tak, teraz.
-Nie wiem. Patrol jest na interwencji u jakiś pijaczków, a później nie wiem, co
jeszcze.
-Ale tu są zbiry.
-Pani może nie wie, ale zbirom czasami lepiej nie wchodzić w drogę. Oni są
niebezpieczni. Grabią, gwałcą i zabijają. Nawet policjantów – powiedział i się
rozłączył.
Nie przyznałam się, że strzelałam do nich. Co to to nie. Wiedziałam, że w takim
wypadku zrobiliby ze mnie winną ataku na biednych przejezdnych. Po słowach
policjanta nie miałam wątpliwości, co powinnam zrobić. Wzięłam z budynku
gospodarczego kanister z benzyną, kazałam wszystkim wyskakiwać z portfeli i
wsiadać do pojazdu. Był to bus na wysokich kołach. Jakaś przeróbka. Musiał być
wśród nich dobry mechanik, który gdyby wziął się za porządną robotę zarobiłby
więcej szmalu niż w czasie rabowania ludzi po nocach. Opróżniłam portfele z
pieniędzy, związałam wszystkich sznurkami, przeszukałam pojazd, znalazłam
jeszcze walizkę i plecak na tyłach pojazdu. Kiedy otwarłam zaskoczona aż
zaklęłam.
-Będzie na pokrycie strat jakie zrobiliście. I nie tylko. Wyrządziliście tyle
zła, że trzeba to ludziom wynagrodzić. Byli głośni i zbulwersowani. Siedzieli z
przestrzelonymi nogami, przywiązanymi rękami do siedzeń i jeszcze się
odgrażali. Miała na mnie spaść zemsta. Czyżby nie zdawali sobie sprawy, że to ja
ich zdjęłam? Każdego? Czy przypisywali mi wyłącznie wprawne związanie? Czy nie
przyszło im na myśl, że gdybym nie była mistrzynią w sztukach walk to nie
miałabym szansy nawet z postrzelonymi. Widocznie nie.
Wzięłam walizkę i plecak, przerzuciłam przez płot ogrodzenia i wskoczyłam do
pojazdu. Już po chwili pędziłam w kierunku lasu. Zawsze psioczyłam, że jest od
tak daleko od budynków. Teraz się z tego cieszyłam. Kolejna rzecz, która
przyszła mi na myśl to to, że dobrze, że już po żniwach. Przynajmniej pożar się
nie rozprzestrzeni.
Zaparkowałam pod krzyżem stojącym wśród lip oraz dzikich grusz i śliwek. Polałam
zawartość pojazdu benzyną, poprawiłam z wierzchu. Dopiero wtedy napastnicy
zaczęli sobie zdawać sprawę z tego, co ich czeka. Padały argumenty, że będę
miała na sumieniu ludzi.
-Nie wy pierwsi i nie ostatni. Parunastu kolejnych różnicy nie robi – odpowiedziałam
na religijne argumenty o piekle.
Piekło to ludzie robią sobie na ziemi. Nie muszą mieć kolejnego po śmierci –
pomyślałam podpalając pojazd. Ogień natychmiast zajął całość, a ja szybkim
krokiem ruszyła do domu. Nie chciałam patrzeć na żywe pochodnie i wybuch
pojazdu, nie chciałam pozostawić po sobie żadnych śladów, więc szłam skrajem
trawiastego rowu i kamienisto-asfaltową jezdnią unikając piasku, na którym
każdy mój krok były widoczny. Wiedziałam na jakie szczegóły zwracać uwagę. W
końcu przeszłam bardzo dobre przeszkolenie.
Oddalając się od płonącego pojazdu myślami przeniosłam się do wydarzeń sprzed
paru miesięcy. Nowoczesny budynek miał wiele zabezpieczeń i dużo korytarzy,
pokojów ze sprzętem laboratoryjnym. Przylegał do starej hali produkcyjnej, w której
na środku znajdował się basen. W jakim zakładzie w ubiegłym wieku budowano
baseny na środku hali? Może jakiś browar czy cukrownia czy coś w tym stylu –
próbowałam wywnioskować. Nic mi do tego nie pasowało. Do tego nie było żadnych
danych na temat lokalizacji dawnej fabryki. Tak jakby to miejsce nie istniało,
a jednak było i ja w nim pracowała. Nikomu nie można było wchodzić do części z
basenem. Zresztą samo nie zachęcało do odwiedzin. Do tego zamykany na kod,
którym dysponowało paru opiekunów tej części. Pomieszczenie wyglądało jak
zaszlamione akwarium tylko w takim gigantycznym rozmiarze. Wszędzie
naleciałości zieleni. Nie było widać płytek. Nawet szyby dzielące tę starą
część od nowej pokryte były tym czymś, co kojarzyło mi się z chlewami na
wiosnę. Czyściło się je denaturatem, ściany myło, bieliło, aby zwierzęta miały
czysto. A tu ta zieleń rozrastała się i wydawała się szukać ujścia. Tworzyło to
mroczną atmosferę. Zawsze, kiedy przechodziłam obok miałam irracjonalne
poczucie zagrożenia. Przystawałam, wpatrywałam się, a moje serce z niepokojem
biło szybciej. Raz nawet podskoczyłam z krzykiem, kiedy zauważyłam, że woda
zabulgotała i spojrzała na mnie para czarnych oczu. Były hipnotyzujące. Od
tamtej pory jakaś siła ciągle pchała mnie w okolice tej części. Ba, zmuszała mnie
nawet do zastanawiania się jak tam się dostać bez posiadania odpowiedniej
przepustki. Tylko nieliczni mieli tam wstęp. To wiązało się z ich
wtajemniczeniem w całą sprawę. Nie miałam
ani jednego ani drugiego. Miałam za to wewnętrzną potrzebę dostania się tam.
Byłam jak ćma lecąca w stronę ognia: nic nie było w stanie jej powstrzymać.
Głośny wybuch przywrócił mnie do teraźniejszości. Właśnie wchodziłam między
zabudowania. Od domu mamy dzieliło mnie pięć budynków sąsiadów. Wyjęłam telefon
zadzwoniłam na numer alarmowy i
poinformowałam o dziwnych wydarzeniach dzisiejszej nocy oraz usłyszanym
wybuchu. Zasugerowałam, że może kogoś wysadzili tak jak chcieli to zrobić ze
mną i pewnie jest pożar do gaszenia. Syreny zawyły już po minucie. Mimo
funkcjonowania ochotniczej straży pożarnej gaszenie pożarów i pomoc w mieście
działała bardzo sprawnie. W duchu pogratulowałam sobie, że nie zadzwoniłam
wcześniej. Za dużo śladów byłoby, a tak pojazd wybuchł, pobliskie drzewa na
pewno pomogły w zatuszowaniu jakichkolwiek śladów.
Walizkę i plecak spod płotu wrzuciłam do samochodu. Muszę obmyśleć jak
wykorzystać te pieniądze, aby fiskus się nie przyczepił, że wydaje więcej niż
zarabiam. Może powinnam otworzyć jakąś fundację pomagającą osobom z miasteczka.
To w końcu w pewnym sensie ich pieniądze, bo byli grabieni wystarczająco długo,
aby uzbierała się taka suma. Jutro o tym pomyślę. Teraz jeszcze tylko strych,
schować M200 w jakimś zakurzonym kącie w razie kontroli, zatrzeć ślady, w razie
jakichkolwiek wątpliwości policji. Jednak po wcześniejszej rozmowie nie
oczekiwałam jakiegoś wyjątkowego rozwoju sytuacji i wielkiego zainteresowania
organów ścigania. Chyba że… Nie, raczej nie. To tylko zbiry. Cwane, aroganckie
mające poczucie bezkarności, ale tylko zbiry. Nie mogą mieć pleców na
jakichkolwiek szczeblach policji.
Spać położyłam się po dokładnym umyciu, wrzuceniu rzeczy do pralki i z
poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Nauczono mnie, że nawet, kiedy wszystko
się wali i człowiek nie ma sił dowlec się do łóżka ważniejsze od odpoczynku
jest zniszczenie wszelkich śladów. Jak mawiała babcia „Strzeżonego Pan Bóg
strzeże” i „Lepiej dmuchać na zimne”. Zawsze wolałam dmuchać. Raz tylko
zdarzyło się, że tego nie zrobiłam, bo ciekawość była silniejsza niż
jakikolwiek rozsądek. I znowu jej myśli na moment powędrowały do czasów, kiedy
codziennie stawałam wpatrując się przez szybę w oszlamiony basen. Serce biło mi
wówczas jak oszalałe. Nie była sama. Mój partner też wpadł w amok. Przychodziliśy
tu we dwoje choć wiedzieliśmy, że nie powinniśmy, że każda kamera rejestruje naszą
obecność tu i jesteśmy przez to ciągle intensywniej obserwowani. Agencja jednak
nas potrzebowała. Jesteśmy specjalistami. Do tego i tak już wiedzieliśmy dużo
za dużo. Takich ludzi lepiej trzymać blisko siebie niż zwalniać.
Do dziś nie wiem, czy to, co się stało było pokierowane przez chęć zastraszenia
ich przez zarząd czy tylko przypadek. W każdym razie w czasie, kiedy jedna z
opiekunek basenu weszła tam w białym kombinezonie partner skorzystał z
niedomkniętych jeszcze drzwi i wtargnął do pomieszczenia. Poślizgnął się na
zielonej posadce pełnej szlamu i wpadł do brei znajdującej się w zbiorniku. Moje
serce zamarło, a później przyspieszyło jak oszalałe. Nie wiedziała, co ma
zrobić i jednocześnie byłam przekonana, że muszę działać. Opiekunka w białym
kombinezonie widząc, co się dzieje wycofała się. Stałyśmy obok siebie i
wpatrywałyśmy się w pomieszczenie zastanawiając się, co się stanie. Ku memu zaskoczeniu
coś wyrzuciło mojego partnera poza basen. I to tuż pod drzwi. Razem z opiekunką
otwarłyśmy pomieszczenie, szybko przeciągnęłyśmy go na zewnątrz. Po
zablokowaniu drzwi nastąpiła jakby eksplozja, zielony szlam uderzał w szyby,
które sprawiały wrażenie jakby miały zaraz pęknąć. Na szczęście były pancerne.
A co jeśli tam jest coś, co sobie i z nimi poradzi.
Na korytarzu pojawiły się służby ratunkowe oddziału. Partner wylądował na
noszach, osłonięto go foliowym zabezpieczeniem i przetransportowano w stronę
skrzydła z laboratorium.
-Nie powinien wylądować w ambulatorium? – Spytałam zdziwiona.
-Na ambulatorium jest już za późno – stwierdziła opiekunka basenu. -A ty szubko
ze mną do komory neutralizującej nim będzie za późno.
Ekipa sprzątająca po zdarzeniu pojawiła się nim opuściłyśmy korytarz. Kątem oka
za szybą dostrzegłam jeszcze jakiś ruch, a później zobaczyłam ogon jak u
delfina. Delin? W tym szlamie? Przecież one żyją w słonej wodzie. No, może
jakiś gatunek w basenach, więc pewnie też są te słodkowodne. Ale w szlamie? – moje
myśli galopowały podsuwając kolejne pytania i uświadamiając mi, że zdecydowanie
za mało wiem o świecie. Studia nie uczyniły mnie wszechwiedzącą. Nawet te
przyrodnicze.
Kiedy wyszłyśmy spod strumieni wody ze środkiem dezynfekującym zapytałam:
-Tam jest delfin?
Towarzyszka wybuchnęła śmiechem.
-Delfin? Nie. Dlaczego tam miałby być delfin.
-Coś chyba widziałam. Jakby rybi ogon.
-Jak już to ssaczy – stwierdziła opiekunka basenu.
-Ssaczy?
-Delfiny są ssakami.
-A, no, faktycznie. No, ale wiesz, o co mi chodzi? – Spytałam niepewnie.
-Wiem. Lepiej, żebyś nie drążyła tematu. A ten delfin to mutant. Nie jest
groźny.
-To, po co te zabezpieczenia? – Zdziwiłam się jeszcze bardziej.
-On nie jest groźny. To pupil tego, czym się opiekujemy. Taki kotek w wersji
szlamowej. Dzięki temu możemy bezpiecznie wejść, żeby pobrać próbki, zmierzyć
różne parametry, rozmieścić nowe czujniki.
-Co tam jest?
-Coś co prawdopodobnie może nam pomóc w eksploracji kosmosu, zaludnianiu
wiecznych zmarzlin na innych planetach i zmianie ich klimatu w taki jak u nas.
-To coś ma moc zmieniania klimatu? – Zszokowana zapytałam wolno i z naciskiem.
-W sumie i tak już wiesz za dużo i pewnie teraz już będzie wciągnięta w
projekt. Tak, to coś może zmienić klimat. Musimy tylko stworzyć warunki
pozwalające na przetransportowanie tego w rakiecie na inną planetę.
-A jakie są trudności?
-Przede wszystkim trzeba tam przenieść cały basen.
-No to nie jest to łatwe zadanie. Ciężkie to – stwierdziłam marszcząc brwi.
-Ciężar jest tu najmniejszym problemem. To coś nie niszczy jedynie solidnego
betonu pokrytego szkłem pancernym i szyb pancernych. Wszystko inne nie stanowi
dla niego żadnej przeszkody.
-Czyli z tego powodu testujemy trwałość różnych materiałów i to ono sprawia, że
kolejne próbki zostają odrzucone. A nie można było tak od razu nam tego
powiedzieć. Mielibyśmy ułatwioną pracę. Dwa materiały to już spora wskazówka. A
tak szukaliśmy po omacku i nie wiedzieliśmy, co się dzieje, że kolejne próbki
wracają przeżarte i starte.
Rozmyślając o tym zasnęłam snem niewinnego dziecka, które wcale nie ma na swoim
sumieniu bandy istnień. Ukołysana odgłosami pojazdów straży pożarnej i policji,
która nagle miała wystarczającą ilość pojazdów, aby zjawić się na miejscu
zdarzenia.
Kolejny poranek na prowincji przyniósł ocenianie szkód dzwonienie do
przedstawiciela producenta okien, aby wymienić na nowe, bo lecąca butla
uszkodziła nie tylko szyby, sprzątanie szkła, tłumaczenie matce zajścia z nocy.
Na szczęście okazało się, że bierze duże dawki lekarstw i nie zarejestrowała żadnych
wydarzeń. Teraz właśnie przyszło mi na myśl, że i sąsiedzi pewnie coś musieli
słyszeć. W myślach przeanalizowałam, co i kto mógł widzieć. Do tego
przypomniałam sobie lata młodości. Wiedziałam, że tu nic nikomu nie ujdzie
uwadze. Przynajmniej tak było jeszcze kilkanaście lat temu. Doskonale pamiętałam,
kiedy kolega odwoził mnie po olimpiadzie z chemii do domu. Połączeń autobusowych
już za bardzo nie było. Musiałabym czekać prawie do 22:00 na autobus. W domu
byłabym pół godziny później, a następnego dnia o szóstej pobudka. Do tego
siedzenie w mróz na dworcu w zimową noc nie było dobrym zajęciem dla
nastolatki. Z ulgą przyjęłam propozycję kolegi z równoległej klasy, który
stwierdził, że chętnie się przejedzie i ją odwiezie. Przez kolejne pół roku
byłam bacznie obserwowana przez sąsiadów. Na początku wścibskie sąsiadki
plotkowały, że jestem w ciąży. Później, że dałam się wyskrobać tak jakby
skrobanie było w tym kraju na życzenie. Nie robiłam sobie nic z tych sensacji,
ale żyjąca wówczas babcia bardzo się przejmowała. Była z tego pokolenia, w
którym sensem życia kobiety było znalezienie męża, więc bała się o mnie, że z
taką opinię dobrego chłopa nie znajdę. Ostatnią rzeczą, o której wówczas
marzyłam było szukanie chłopa. Zwłaszcza, że patrząc przez wiele lat na
zapitego ojca wiedziałam, że nie dam się wciągnąć w żadne małżeństwo. I tego
trzymała się twardo. Miała prawie trzydziestkę i żadnego chłopaka. Seks,
owszem, lubiłam. Uważałam jednak, że wiązanie się na dłużej grozi małżeństwem i
emocjonalnym przywiązaniem, a później gotowaniem żaby, czyli przyzwyczajeniem
kobiety do przemocy. Tego nie chciałam. Tak samo jak niepotrzebne były mi teraz
plotki. Jednego mogłam być pewna. Na pewno nie słyszeli odgłosów strzału. Może
jakąś awanturę na ulicy tak. Może nawet widzieli jak wsiadam do pojazdu.
Analizowałam, czy gdzieś zza firanki było widać jakkolwiek ruch. Nie mogłam
sobie przypomnieć. Postanowiłam, więc zrobić rundkę po pobliskich domach w celu
zebrania plotek. Ku mojemu zaskoczeniu nikt nic nie widział. Jedni byli na
weselu, inni spędzili noc na SORze (błogosławione niech będą długie oczekiwania
na pomoc medyczną, w kolejnym domu pustki, a sąsiadka poinformowała, że pusto,
bo mieszkanka od tygodnia w szpitalu. Teraz właśnie sobie uzmysłowiła, że
sąsiedztwo mamy jest tak samo stare jak jej rodzicielka: wszyscy z jakimiś
chorobami, na lekach nasennych, a młodzi na weselach, a starzy głusi i niedowidzący. I dobrze. Im
mniej ludzie wiedzą tym lepiej.
Następnego dnia zjawiła się u mnie policja, aby poinformować mnie, że w czasie
dzielnej akcji złapali sprawców, ale był mały wypadek i wszyscy zginęli na
miejscu, więc w sumie sprawa jest zamknięta i nie będą potrzebne moje zeznania,
bo nic nie wniosą.
-Są panowie niesamowicie dzielni. Dziękuję za ochronę i pomoc – powiedziałam
poważnie, a w myślach szydziłam z ich oddania. Gdyby była zwyczajną matką
-Polką jak moje rówieśniczki zatłukliby mnie i puścili dom z dymem i nikt
niczego by nie widział, a tak zostałam uratowana przez dzielnych i oddanych
policjantów.
-To nasz obowiązek droga pani – powiedział policjant i wsiadł do pojazdu
prowadzonego przez partnerkę.
Ciekawe, dlaczego przyszedł sam, a nie razem z nią. Pewnie chciał się popisać
swoją dzielnością i zrobić na mnie wrażenie – zastanowiłam się.
I wydawałoby się, że temat raz na zawsze zostanie zamknięty. Ku mojemu
zaskoczeniu jeszcze w tym samym tygodniu pod dom ponownie zajechał samochód
policyjny. Tym razem przyjechano zrobić oględziny terenu, spisać zeznania,
zrobić zdjęcia.
-Potrzebują panowie dowodów napadu? Ale po co skoro sprawcy złapani i nie żyją,
a sprawa ponoć zamknięta?
-My tu jesteśmy od zadawania pytań – uciął niemiło policjant, który jeszcze
kilka dni wcześniej prężył przede mną pierś i z dumą opowiadał o udanej akcji
ochrony.
Najbardziej zrozpaczona szkodami była matka. Ogród to jej życie, sens działań.
Doglądanie owoców i warzyw, zamykanie ich w słoikach, aby zimą pełna kolorów
spiżarnia pozwalała na przetrwanie. Jej stosunek do grządek był dość swobodny.
Przecież wszystko można kupić – myślała, a później uświadamiała sobie, że może
i można, ale trzeba mieć z czego. I wtedy właśnie docierało do niej, że
rodzicielka mogła nie mieć wystarczającej ilości pieniędzy. Wiedziałam, że się
u niej nie przelewa. Nigdy jednak nie rozmawiałyśmy o pieniądzach. Zwłaszcza,
że ciągle zajęta była pracą i nauką. Pierwsze dawało porządne dochody, drugie
zajmowało dużo czasu i skutecznie odciągało od martwienia się o cudze sprawy, a
już na pewno finanse dorosłych członków rodziny, którzy przecież też pracowali.
Myśląc o tym uświadomiłam sobie, że jestem tu już kilak dni, a mama ani razu
nie wyszła do pracy.
-Mamo? Do kiedy masz urlop? -Zagadałam.
-Urlop? Ja? Nie.
-To dlaczego nie chodzisz do pracy?
-Zwolnili mnie. Redukcja etatów.
-To jak sobie radzisz?
-Dopiero miesiąc jestem bezrobotna. Mam zasiłek dla bezrobotnych – powiedziała
matka z udawaną lekkością.
Postanowiłam lepiej przyglądać się matce. Miesiąc bez pracy i nic nie
powiedziała. Ani jednego westchnienia czy napomknięcia, a przecież rozmawiały.
Oczywiście sama unikałam tematu pracy, bo nie mogłam dzielić się wiedzą nad
tym, nad czym pracowałam. Wymijająco powiedziałam, że tylko dostaje codziennie
nowe próbki do badania i łączy różne substancje i coraz bardziej mnie to nudzi
i męczy. Ostatnie dwie rzeczy były kłamstwem. Przemilczałam, że przeszłam
poszerzone szkolenie wojskowe, że potrafi obsługiwać broń i nowoczesne systemy
monitorowania i mam taki sprzęt na własny użytek, bo gdyby ktoś wiedział, że
wiem to, co wiem to mam go prawo zlikwidować. I kilka razy już to zrobiłam. Im
mniej wiedzą inni tym lepiej – powiedziała jej szefowa i tego się trzymałam. Nie
miałam litości nawet dla przelotnych kochanków, którzy okazywali się szpiegami.
Nawet przyjazd tu miał mi pomóc w pracy. Miałam oczyścić umysł i poobserwować
naturę, żeby wpaść na nowe pomysły, więc tak naprawdę ciągle byłam w pracy. A z
drugiej strony zastanawiałam się czy mogłabym odejść. A może zlikwidowano by
mnie?
Jak każdy mieszkaniec miasta poszłam drogą prowadzącą do lasu, aby zobaczyć
efekty zniszczeń i ślady, upewnić się, że niczego nie przeoczyłam. Jeśli nawet
to pielgrzymki następnego dnia skutecznie zadeptały wszystko. Poczta pantoflowa
działała tu sprawnie. Wieść o nocnych zdarzeniach rozniosła się szybko. W
wersji podanej ludności policja dzielnie ścigała przestępców i niechcący
przestrzeliła bak, co miało doprowadzić do pożaru. I ludzi wierzą w takie bajki
– zaśmiałam się w duchu. A niech wierzą. Z pożytkiem dla mnie.
Jesteście ciekawi dalszego ciągu?
Jesteście ciekawi dalszego ciągu?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz