Etykiety

środa, 30 listopada 2022

Szlam

Po zakończonej misji dobrze jest wrócić w rodzinne strony. Dom mamy był już stary. Bardzo stary. Każdy jego zakamarek, aż prosił o remont. Mimo tego powrót tu, a nawet zajęcie się doprowadzaniem tego miejsca do ładu i tak dadzą więcej wytchnienia niż to, z czym miałam do czynienia w ciągu ostatniego roku. W myślach wracałam do obrazów z misji i wystawiałam twarz do słońca. Było cicho, spokojnie, sielsko. Pszczoły, osy, trzmiele zgodnie bzyczały zbierając dla siebie pokarm i przy okazji zapylając kolejne rośliny. W ogrodzie pęczniały pomarańczowe brzuszyska dyń, połyskiwały zielone cielska kabaczków i cukinii, przyciągały wzrok ciężkie pęki czerwieniejących pomidorów, radlonki z ziemniakami pękały zapowiadając obfity zbiór, a grusze i jabłonie łamały gałęzie pod ciężarem owoców, które trzeba było zerwać szybko, żeby nie uszkodziły całego drzewa, aby w kolejnym roku mogło ponownie miło zaskoczyć słodyczą swoich owoców. Obchód zrobiłam od razu po przyjeździe. Nawet nie wypakowałam walizki. Weszłam tylko do domu, skorzystałam z łazienki, twierdząco odpowiedziałam na pytanie o kawę i poszłam zobaczyć jak to wszystko wygląda. Przyroda dbała o mamę. Była obfita. Natomiast pozostałości dawnego gospodarstwa były w ruinie. Mury pękały, tynk schodził obnażając cegłę z początków ubiegłego wieku. Można to kleić, reperować, ale nie było sensu. I tak w tych pomieszczeniach nie znajdą się już żadne zwierzęta. A gdyby nawet to stuletnie mury mają w sobie taką ilość oparów po wszystkich pokoleniach krów i świń, że dla bezpieczeństwa nowego nabytku lepiej ich tu nie umieszczać. No i jeszcze w grę wchodziło budownictwo. Było strasznie niepraktyczne: za małe okna, brak bieżącej wody, kiepska kanalizacja. Wszystko trzeba by zrównać z ziemią, aby móc wybudować coś sensownego i nieprzysparzającego dużej ilości pracy. Tylko po co? Dla kogo?
Dzień zszedł nam na piciu kawy, jedzeniu ciasta drożdżowego ze śliwkami polanego ozdobnie gorzką czekoladą i zbieraniu gruszek. To one miały iść na pierwszy ogień w robieniu zapasów na zimę. Zmywarka wydawała bulgoty i odgłosy przelewającej się wody, kiedy myłyśmy i osuszałyśmy kolejne owoce, suszyła naczynia, gdy pracowicie kroiłyśmy na ćwiartki, a później wkładałyśmy do słoików, zasypywałyśmy cukrem, dodawałyśmy odrobinę ciepłej wody z niewielką ilością octu i po kilka goździków tak jak to robiła babcia, aby kompoty na zimę nie były mdłe. Słoiki pełne owoców w kolorze słońca wylądowały w wielkim kotle w budynku gospodarczym. Parownik był jednym z tych elementów, który jako pozostałość po dawnych czasach nadal dobrze służył. Oczywiście nie był tak stary jak budynki. Wymieniono go jeszcze przed moim wyjazdem, a raczej wyprowadzką, bo po wyprowadzce wracałam regularnie. Raz częściej, raz rzadziej, ale wracałam. Trochę z przymusu, troszkę z poczucia winy, a troszkę z obowiązku, bo wówczas trzeba było jeszcze zająć się dziadkami, których zwyczajne czynności przerastały.
Koło północy zmęczona poszłam po walizki do samochodu. Nie zdążyłam po nie sięgnąć, nie otworzyłam nawet pojazdu, nie zapaliłam żadnego światła od strony ogrodu, bo teren znałam dobrze, a do tego pełnia oraz uliczna latarnia dawały gwarancję dobrej widoczności. Od dzieciństwa nic tu się nie zmieniło. Mogłam chodzić z zamkniętymi oczami. No, może nie z zamkniętymi, ale ciemności oświetlane częściowo uliczną latarnią nie były wyzwaniem.
Moją uwagę przykuły jakieś hałasy i odgłosy i światłą. Dochodziły spod ostatniego budynku, pod którym zaparkowano dziwny pojazd. Dziwny, bo nietypowo duży. Co to było? Nie zastanawiałam się długo tylko popędziła sprawdzić, co tam się dzieje. Ujrzałam grupkę ludzi dewastujących teren, niszczących grządki z dyniami, cukinią, pomidorami, pietruszką i wszystkim tym, co miało pozwolić mojej mamie przetrwać zimę. Może też i mi, bo po ostatnich przygodach jeszcze nie wiedziałam, czy chcę wrócić do pracy choć teoretycznie nadal w niej byłam. Nawet tu na prowincji. Pieniądze, co prawda miałam i mogłam kupić wszystko, ale co swoje to swoje.
Zaskoczyło mnie to, że ze stodoły wynoszą różnorodne żelastwo. Kto by to kradł? Przecież to bezwartościowe jest. No, może paręset złotych można na całości zarobić, ale żeby aż tak się poświęcać dla tych paru stów? Sama myślałam o tym, aby komuś zapłacić za wywiezienie zawartości budynków, rozebrać je w końcu, aby nikogo nie przygniotły, a tu kamikadze w środku nocy opróżniają stodołę. Szaleńcy jacyś. A później przypomniałam sobie prowincjonalną biedę, brak pracy. Wszystko to, co pamiętałam z dzieciństwa. Ten świat już dawno przestał być mój, więc i ja nie pamiętałam o nim. Potrzebowałam takich wydarzeń, aby sobie o tym przypomnieć.
-Policja już jedzie – krzyknęłam, żeby przepłoszyć intruzów.
-Głupia suka. Wszyscy wiedzą, że z nami trzeba grzecznie. Żadnej policji – odkrzyknął mężczyzna.
Mimo tego zebrali się i odjeżdżali niszcząc kolejne grządki. Z wyjazdem nie mieli problemów. W tej części nikt poza najbliższym otoczeniem domu nie miał płotów. Każdy na grządkach miał to samo, więc tylko czasami ktoś komuś podkradł troszkę warzyw, ale zwykle solidarnie dzielono się nadwyżkami, więc i to nie było potrzebne. Dla tych paru sztuk marchwi, czy buraków nie opłacało się wydawać dużych pieniędzy na ogrodzenie. To ułatwiało też pracę wiosną i jesienią. Można było swobodnie przejechać traktorem z pługiem i przeorać wszystkie ogrody, aby mniej się napracować. Tyle, że żaden taki pojazd bez przyczep nie mógł pomieścić niczego w sobie. A już na pewno nie taką ilość osób (naliczyłam koło dziesięciu) i całego tego żelastwa. Co to było?
Wróciłam do domu ze spokojem i postanowiłam o niczym nie mówić mamie. Po co ją denerwować całym zajściem. Będzie miała problem ze spaniem. Niech odpocznie. To był dla niej wyczerpujący dzień
Wyjmowałam walizkę z samochodu, kiedy na dachu pobliskiego budynku usłyszałam hałas. Spojrzałam do góry. W świetle pobliskiej latarni zobaczyłam człowieka. Sama na szczęście nie byłam widoczna. Razem z pojazdem znajdowałam się w cieniu, jaki dawał budynek gospodarczy.
-Widzicie tę butlę? Zaraz poszybuje do suki – wrzasnął mężczyzna i rzucił małą butlę gazową w okno kuchni, w której jeszcze parę godzin wcześniej siedziałam z mamą pijąc kawę i przygotowując owoce na zimę. Szyba się rozpadła, ale nic się nie stało. Zero wybuchu, którego można było się spodziewać tak silnym uderzeniem. Skąd ten człowiek miał tyle siły, żeby tak daleko rzucić? Przecież od sąsiedniego budynku dzieliło ich ze 30 metrów. Później uświadomiłam sobie, że znowu myśli jak miastowa. Przecież tu mężczyźni są wyćwiczeni. Praca wymaga siły. Do tego „pocisk” leciał z góry, więc miał szansę polecieć daleko. Ciężki też nie był, bo to tylko mała butla. Pewnie jedna z tych po babci. Jeśli tak to pusta. Jednak to na pewno nikt miejscowy – przyszło mi na myśl.
Zawahałam się, sięgnęła w samochodzie po M200 i popędziłam do domu, a tam na strych, gdzie usadowiłam się przy czymś, co w domu nazywano „szlapą”, a było okienicą zamykającą okienko bez okna. Przez szpary doskonale widziałam wszystkich „pasażerów” samochodu. Mężczyzna znowu coś miał w ręku o zamierzał rzucić. Już się zamachnął, kiedy oddałam trafny strzał. Wyciszony karabin dał tylko odgłos pędzącej kuli, która przecięła powietrze, podcięła lewą nogę agresora w kolanie, przez co wyglądało, jakby zachwiał się na skośnym dachu. Spadł. Jego towarzysze zdezorientowaniu próbowali ocenić, co się stało, ale nie widzieli nic poza złamanymi rękami i nogami, a może nawet kręgosłupem. Taszczyli nieprzytomne ciało do pojazdu, którego nadal nie potrafiłam ocenić czym był. Widziałam przecież tak wiele różnych samochodów, busów, autobusów, ale to nie przypominało nic z tego. Przecież autobusem nie wjechaliby na ogród. Utknęliby. Podwozie za wysokie. Serce biło mi jak oszalałe. I nagle mnie olśniło: nie mogę tak ich zostawić. Jak zgłoszą na policję zaczną się pytania o postrzelenie. Muszę coś zrobić.
Strzelałam szybko i sprawnie podcinając każdemu nogi. Nie ma to jak celny strzał w kolano. Nim się zorientowali, co się stało byli unieruchomieni. I wtedy dopiero schodząc ze strychu i idąc do napastników zadzwoniłam na policję, aby poinformować, że jestem napadnięta i ktoś rzuca w dom. W myślach biłam się, że niepotrzebnie dzwonię, a z drugiej strony. Moje wątpliwości rozwiał rozmawiający ze mną policjant dyżurujący na pobliskim komisariacie.
-Znamy ich – powiedział policjant. – To szajka, która od kilku lat plądruje wszystkie gospodarstwa, opróżnia wszystkie budynki. Ludzie informują po miesiącu od zdarzenia, bo się boją. Są nieuchwytni.
-Kiedy przyjedziecie?
-Teraz?
-Tak, teraz.
-Nie wiem. Patrol jest na interwencji u jakiś pijaczków, a później nie wiem, co jeszcze.
-Ale tu są zbiry.
-Pani może nie wie, ale zbirom czasami lepiej nie wchodzić w drogę. Oni są niebezpieczni. Grabią, gwałcą i zabijają. Nawet policjantów – powiedział i się rozłączył.
Nie przyznałam się, że strzelałam do nich. Co to to nie. Wiedziałam, że w takim wypadku zrobiliby ze mnie winną ataku na biednych przejezdnych. Po słowach policjanta nie miałam wątpliwości, co powinnam zrobić. Wzięłam z budynku gospodarczego kanister z benzyną, kazałam wszystkim wyskakiwać z portfeli i wsiadać do pojazdu. Był to bus na wysokich kołach. Jakaś przeróbka. Musiał być wśród nich dobry mechanik, który gdyby wziął się za porządną robotę zarobiłby więcej szmalu niż w czasie rabowania ludzi po nocach. Opróżniłam portfele z pieniędzy, związałam wszystkich sznurkami, przeszukałam pojazd, znalazłam jeszcze walizkę i plecak na tyłach pojazdu. Kiedy otwarłam zaskoczona aż zaklęłam.
-Będzie na pokrycie strat jakie zrobiliście. I nie tylko. Wyrządziliście tyle zła, że trzeba to ludziom wynagrodzić. Byli głośni i zbulwersowani. Siedzieli z przestrzelonymi nogami, przywiązanymi rękami do siedzeń i jeszcze się odgrażali. Miała na mnie spaść zemsta. Czyżby nie zdawali sobie sprawy, że to ja ich zdjęłam? Każdego? Czy przypisywali mi wyłącznie wprawne związanie? Czy nie przyszło im na myśl, że gdybym nie była mistrzynią w sztukach walk to nie miałabym szansy nawet z postrzelonymi. Widocznie nie.
Wzięłam walizkę i plecak, przerzuciłam przez płot ogrodzenia i wskoczyłam do pojazdu. Już po chwili pędziłam w kierunku lasu. Zawsze psioczyłam, że jest od tak daleko od budynków. Teraz się z tego cieszyłam. Kolejna rzecz, która przyszła mi na myśl to to, że dobrze, że już po żniwach. Przynajmniej pożar się nie rozprzestrzeni.
Zaparkowałam pod krzyżem stojącym wśród lip oraz dzikich grusz i śliwek. Polałam zawartość pojazdu benzyną, poprawiłam z wierzchu. Dopiero wtedy napastnicy zaczęli sobie zdawać sprawę z tego, co ich czeka. Padały argumenty, że będę miała na sumieniu ludzi.
-Nie wy pierwsi i nie ostatni. Parunastu kolejnych różnicy nie robi – odpowiedziałam na religijne argumenty o piekle.
Piekło to ludzie robią sobie na ziemi. Nie muszą mieć kolejnego po śmierci – pomyślałam podpalając pojazd. Ogień natychmiast zajął całość, a ja szybkim krokiem ruszyła do domu. Nie chciałam patrzeć na żywe pochodnie i wybuch pojazdu, nie chciałam pozostawić po sobie żadnych śladów, więc szłam skrajem trawiastego rowu i kamienisto-asfaltową jezdnią unikając piasku, na którym każdy mój krok były widoczny. Wiedziałam na jakie szczegóły zwracać uwagę. W końcu przeszłam bardzo dobre przeszkolenie.
Oddalając się od płonącego pojazdu myślami przeniosłam się do wydarzeń sprzed paru miesięcy. Nowoczesny budynek miał wiele zabezpieczeń i dużo korytarzy, pokojów ze sprzętem laboratoryjnym. Przylegał do starej hali produkcyjnej, w której na środku znajdował się basen. W jakim zakładzie w ubiegłym wieku budowano baseny na środku hali? Może jakiś browar czy cukrownia czy coś w tym stylu – próbowałam wywnioskować. Nic mi do tego nie pasowało. Do tego nie było żadnych danych na temat lokalizacji dawnej fabryki. Tak jakby to miejsce nie istniało, a jednak było i ja w nim pracowała. Nikomu nie można było wchodzić do części z basenem. Zresztą samo nie zachęcało do odwiedzin. Do tego zamykany na kod, którym dysponowało paru opiekunów tej części. Pomieszczenie wyglądało jak zaszlamione akwarium tylko w takim gigantycznym rozmiarze. Wszędzie naleciałości zieleni. Nie było widać płytek. Nawet szyby dzielące tę starą część od nowej pokryte były tym czymś, co kojarzyło mi się z chlewami na wiosnę. Czyściło się je denaturatem, ściany myło, bieliło, aby zwierzęta miały czysto. A tu ta zieleń rozrastała się i wydawała się szukać ujścia. Tworzyło to mroczną atmosferę. Zawsze, kiedy przechodziłam obok miałam irracjonalne poczucie zagrożenia. Przystawałam, wpatrywałam się, a moje serce z niepokojem biło szybciej. Raz nawet podskoczyłam z krzykiem, kiedy zauważyłam, że woda zabulgotała i spojrzała na mnie para czarnych oczu. Były hipnotyzujące. Od tamtej pory jakaś siła ciągle pchała mnie w okolice tej części. Ba, zmuszała mnie nawet do zastanawiania się jak tam się dostać bez posiadania odpowiedniej przepustki. Tylko nieliczni mieli tam wstęp. To wiązało się z ich wtajemniczeniem w całą sprawę.  Nie miałam ani jednego ani drugiego. Miałam za to wewnętrzną potrzebę dostania się tam. Byłam jak ćma lecąca w stronę ognia: nic nie było w stanie jej powstrzymać.
Głośny wybuch przywrócił mnie do teraźniejszości. Właśnie wchodziłam między zabudowania. Od domu mamy dzieliło mnie pięć budynków sąsiadów. Wyjęłam telefon zadzwoniłam na  numer alarmowy i poinformowałam o dziwnych wydarzeniach dzisiejszej nocy oraz usłyszanym wybuchu. Zasugerowałam, że może kogoś wysadzili tak jak chcieli to zrobić ze mną i pewnie jest pożar do gaszenia. Syreny zawyły już po minucie. Mimo funkcjonowania ochotniczej straży pożarnej gaszenie pożarów i pomoc w mieście działała bardzo sprawnie. W duchu pogratulowałam sobie, że nie zadzwoniłam wcześniej. Za dużo śladów byłoby, a tak pojazd wybuchł, pobliskie drzewa na pewno pomogły w zatuszowaniu jakichkolwiek śladów.
Walizkę i plecak spod płotu wrzuciłam do samochodu. Muszę obmyśleć jak wykorzystać te pieniądze, aby fiskus się nie przyczepił, że wydaje więcej niż zarabiam. Może powinnam otworzyć jakąś fundację pomagającą osobom z miasteczka. To w końcu w pewnym sensie ich pieniądze, bo byli grabieni wystarczająco długo, aby uzbierała się taka suma. Jutro o tym pomyślę. Teraz jeszcze tylko strych, schować M200 w jakimś zakurzonym kącie w razie kontroli, zatrzeć ślady, w razie jakichkolwiek wątpliwości policji. Jednak po wcześniejszej rozmowie nie oczekiwałam jakiegoś wyjątkowego rozwoju sytuacji i wielkiego zainteresowania organów ścigania. Chyba że… Nie, raczej nie. To tylko zbiry. Cwane, aroganckie mające poczucie bezkarności, ale tylko zbiry. Nie mogą mieć pleców na jakichkolwiek szczeblach policji.
Spać położyłam się po dokładnym umyciu, wrzuceniu rzeczy do pralki i z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Nauczono mnie, że nawet, kiedy wszystko się wali i człowiek nie ma sił dowlec się do łóżka ważniejsze od odpoczynku jest zniszczenie wszelkich śladów. Jak mawiała babcia „Strzeżonego Pan Bóg strzeże” i „Lepiej dmuchać na zimne”. Zawsze wolałam dmuchać. Raz tylko zdarzyło się, że tego nie zrobiłam, bo ciekawość była silniejsza niż jakikolwiek rozsądek. I znowu jej myśli na moment powędrowały do czasów, kiedy codziennie stawałam wpatrując się przez szybę w oszlamiony basen. Serce biło mi wówczas jak oszalałe. Nie była sama. Mój partner też wpadł w amok. Przychodziliśy tu we dwoje choć wiedzieliśmy, że nie powinniśmy, że każda kamera rejestruje naszą obecność tu i jesteśmy przez to ciągle intensywniej obserwowani. Agencja jednak nas potrzebowała. Jesteśmy specjalistami. Do tego i tak już wiedzieliśmy dużo za dużo. Takich ludzi lepiej trzymać blisko siebie niż zwalniać.
Do dziś nie wiem, czy to, co się stało było pokierowane przez chęć zastraszenia ich przez zarząd czy tylko przypadek. W każdym razie w czasie, kiedy jedna z opiekunek basenu weszła tam w białym kombinezonie partner skorzystał z niedomkniętych jeszcze drzwi i wtargnął do pomieszczenia. Poślizgnął się na zielonej posadce pełnej szlamu i wpadł do brei znajdującej się w zbiorniku. Moje serce zamarło, a później przyspieszyło jak oszalałe. Nie wiedziała, co ma zrobić i jednocześnie byłam przekonana, że muszę działać. Opiekunka w białym kombinezonie widząc, co się dzieje wycofała się. Stałyśmy obok siebie i wpatrywałyśmy się w pomieszczenie zastanawiając się, co się stanie. Ku memu zaskoczeniu coś wyrzuciło mojego partnera poza basen. I to tuż pod drzwi. Razem z opiekunką otwarłyśmy pomieszczenie, szybko przeciągnęłyśmy go na zewnątrz. Po zablokowaniu drzwi nastąpiła jakby eksplozja, zielony szlam uderzał w szyby, które sprawiały wrażenie jakby miały zaraz pęknąć. Na szczęście były pancerne. A co jeśli tam jest coś, co sobie i z nimi poradzi.
Na korytarzu pojawiły się służby ratunkowe oddziału. Partner wylądował na noszach, osłonięto go foliowym zabezpieczeniem i przetransportowano w stronę skrzydła z laboratorium.
-Nie powinien wylądować w ambulatorium? – Spytałam zdziwiona.
-Na ambulatorium jest już za późno – stwierdziła opiekunka basenu. -A ty szubko ze mną do komory neutralizującej nim będzie za późno.
Ekipa sprzątająca po zdarzeniu pojawiła się nim opuściłyśmy korytarz. Kątem oka za szybą dostrzegłam jeszcze jakiś ruch, a później zobaczyłam ogon jak u delfina. Delin? W tym szlamie? Przecież one żyją w słonej wodzie. No, może jakiś gatunek w basenach, więc pewnie też są te słodkowodne. Ale w szlamie? – moje myśli galopowały podsuwając kolejne pytania i uświadamiając mi, że zdecydowanie za mało wiem o świecie. Studia nie uczyniły mnie wszechwiedzącą. Nawet te przyrodnicze.
Kiedy wyszłyśmy spod strumieni wody ze środkiem dezynfekującym zapytałam:
-Tam jest delfin?
Towarzyszka wybuchnęła śmiechem.
-Delfin? Nie. Dlaczego tam miałby być delfin.
-Coś chyba widziałam. Jakby rybi ogon.
-Jak już to ssaczy – stwierdziła opiekunka basenu.
-Ssaczy?
-Delfiny są ssakami.
-A, no, faktycznie. No, ale wiesz, o co mi chodzi? – Spytałam niepewnie.
-Wiem. Lepiej, żebyś nie drążyła tematu. A ten delfin to mutant. Nie jest groźny.
-To, po co te zabezpieczenia? – Zdziwiłam się jeszcze bardziej.
-On nie jest groźny. To pupil tego, czym się opiekujemy. Taki kotek w wersji szlamowej. Dzięki temu możemy bezpiecznie wejść, żeby pobrać próbki, zmierzyć różne parametry, rozmieścić nowe czujniki.
-Co tam jest?
-Coś co prawdopodobnie może nam pomóc w eksploracji kosmosu, zaludnianiu wiecznych zmarzlin na innych planetach i zmianie ich klimatu w taki jak u nas.
-To coś ma moc zmieniania klimatu? – Zszokowana zapytałam wolno i z naciskiem.
-W sumie i tak już wiesz za dużo i pewnie teraz już będzie wciągnięta w projekt. Tak, to coś może zmienić klimat. Musimy tylko stworzyć warunki pozwalające na przetransportowanie tego w rakiecie na inną planetę.
-A jakie są trudności?
-Przede wszystkim trzeba tam przenieść cały basen.
-No to nie jest to łatwe zadanie. Ciężkie to – stwierdziłam marszcząc brwi.
-Ciężar jest tu najmniejszym problemem. To coś nie niszczy jedynie solidnego betonu pokrytego szkłem pancernym i szyb pancernych. Wszystko inne nie stanowi dla niego żadnej przeszkody.
-Czyli z tego powodu testujemy trwałość różnych materiałów i to ono sprawia, że kolejne próbki zostają odrzucone. A nie można było tak od razu nam tego powiedzieć. Mielibyśmy ułatwioną pracę. Dwa materiały to już spora wskazówka. A tak szukaliśmy po omacku i nie wiedzieliśmy, co się dzieje, że kolejne próbki wracają przeżarte i starte.
Rozmyślając o tym zasnęłam snem niewinnego dziecka, które wcale nie ma na swoim sumieniu bandy istnień. Ukołysana odgłosami pojazdów straży pożarnej i policji, która nagle miała wystarczającą ilość pojazdów, aby zjawić się na miejscu zdarzenia.
Kolejny poranek na prowincji przyniósł ocenianie szkód dzwonienie do przedstawiciela producenta okien, aby wymienić na nowe, bo lecąca butla uszkodziła nie tylko szyby, sprzątanie szkła, tłumaczenie matce zajścia z nocy. Na szczęście okazało się, że bierze duże dawki lekarstw i nie zarejestrowała żadnych wydarzeń. Teraz właśnie przyszło mi na myśl, że i sąsiedzi pewnie coś musieli słyszeć. W myślach przeanalizowałam, co i kto mógł widzieć. Do tego przypomniałam sobie lata młodości. Wiedziałam, że tu nic nikomu nie ujdzie uwadze. Przynajmniej tak było jeszcze kilkanaście lat temu. Doskonale pamiętałam, kiedy kolega odwoził mnie po olimpiadzie z chemii do domu. Połączeń autobusowych już za bardzo nie było. Musiałabym czekać prawie do 22:00 na autobus. W domu byłabym pół godziny później, a następnego dnia o szóstej pobudka. Do tego siedzenie w mróz na dworcu w zimową noc nie było dobrym zajęciem dla nastolatki. Z ulgą przyjęłam propozycję kolegi z równoległej klasy, który stwierdził, że chętnie się przejedzie i ją odwiezie. Przez kolejne pół roku byłam bacznie obserwowana przez sąsiadów. Na początku wścibskie sąsiadki plotkowały, że jestem w ciąży. Później, że dałam się wyskrobać tak jakby skrobanie było w tym kraju na życzenie. Nie robiłam sobie nic z tych sensacji, ale żyjąca wówczas babcia bardzo się przejmowała. Była z tego pokolenia, w którym sensem życia kobiety było znalezienie męża, więc bała się o mnie, że z taką opinię dobrego chłopa nie znajdę. Ostatnią rzeczą, o której wówczas marzyłam było szukanie chłopa. Zwłaszcza, że patrząc przez wiele lat na zapitego ojca wiedziałam, że nie dam się wciągnąć w żadne małżeństwo. I tego trzymała się twardo. Miała prawie trzydziestkę i żadnego chłopaka. Seks, owszem, lubiłam. Uważałam jednak, że wiązanie się na dłużej grozi małżeństwem i emocjonalnym przywiązaniem, a później gotowaniem żaby, czyli przyzwyczajeniem kobiety do przemocy. Tego nie chciałam. Tak samo jak niepotrzebne były mi teraz plotki. Jednego mogłam być pewna. Na pewno nie słyszeli odgłosów strzału. Może jakąś awanturę na ulicy tak. Może nawet widzieli jak wsiadam do pojazdu.
Analizowałam, czy gdzieś zza firanki było widać jakkolwiek ruch. Nie mogłam sobie przypomnieć. Postanowiłam, więc zrobić rundkę po pobliskich domach w celu zebrania plotek. Ku mojemu zaskoczeniu nikt nic nie widział. Jedni byli na weselu, inni spędzili noc na SORze (błogosławione niech będą długie oczekiwania na pomoc medyczną, w kolejnym domu pustki, a sąsiadka poinformowała, że pusto, bo mieszkanka od tygodnia w szpitalu. Teraz właśnie sobie uzmysłowiła, że sąsiedztwo mamy jest tak samo stare jak jej rodzicielka: wszyscy z jakimiś chorobami, na lekach nasennych, a młodzi na weselach, a  starzy głusi i niedowidzący. I dobrze. Im mniej ludzie wiedzą tym lepiej.
Następnego dnia zjawiła się u mnie policja, aby poinformować mnie, że w czasie dzielnej akcji złapali sprawców, ale był mały wypadek i wszyscy zginęli na miejscu, więc w sumie sprawa jest zamknięta i nie będą potrzebne moje zeznania, bo nic nie wniosą.
-Są panowie niesamowicie dzielni. Dziękuję za ochronę i pomoc – powiedziałam poważnie, a w myślach szydziłam z ich oddania. Gdyby była zwyczajną matką -Polką jak moje rówieśniczki zatłukliby mnie i puścili dom z dymem i nikt niczego by nie widział, a tak zostałam uratowana przez dzielnych i oddanych policjantów.
-To nasz obowiązek droga pani – powiedział policjant i wsiadł do pojazdu prowadzonego przez partnerkę.
Ciekawe, dlaczego przyszedł sam, a nie razem z nią. Pewnie chciał się popisać swoją dzielnością i zrobić na mnie wrażenie – zastanowiłam się.
I wydawałoby się, że temat raz na zawsze zostanie zamknięty. Ku mojemu zaskoczeniu jeszcze w tym samym tygodniu pod dom ponownie zajechał samochód policyjny. Tym razem przyjechano zrobić oględziny terenu, spisać zeznania, zrobić zdjęcia.
-Potrzebują panowie dowodów napadu? Ale po co skoro sprawcy złapani i nie żyją, a sprawa ponoć zamknięta?
-My tu jesteśmy od zadawania pytań – uciął niemiło policjant, który jeszcze kilka dni wcześniej prężył przede mną pierś i z dumą opowiadał o udanej akcji ochrony.
Najbardziej zrozpaczona szkodami była matka. Ogród to jej życie, sens działań. Doglądanie owoców i warzyw, zamykanie ich w słoikach, aby zimą pełna kolorów spiżarnia pozwalała na przetrwanie. Jej stosunek do grządek był dość swobodny. Przecież wszystko można kupić – myślała, a później uświadamiała sobie, że może i można, ale trzeba mieć z czego. I wtedy właśnie docierało do niej, że rodzicielka mogła nie mieć wystarczającej ilości pieniędzy. Wiedziałam, że się u niej nie przelewa. Nigdy jednak nie rozmawiałyśmy o pieniądzach. Zwłaszcza, że ciągle zajęta była pracą i nauką. Pierwsze dawało porządne dochody, drugie zajmowało dużo czasu i skutecznie odciągało od martwienia się o cudze sprawy, a już na pewno finanse dorosłych członków rodziny, którzy przecież też pracowali. Myśląc o tym uświadomiłam sobie, że jestem tu już kilak dni, a mama ani razu nie wyszła do pracy.
-Mamo? Do kiedy masz urlop? -Zagadałam.
-Urlop? Ja? Nie.
-To dlaczego nie chodzisz do pracy?
-Zwolnili mnie. Redukcja etatów.
-To jak sobie radzisz?
-Dopiero miesiąc jestem bezrobotna. Mam zasiłek dla bezrobotnych – powiedziała matka z udawaną lekkością.
Postanowiłam lepiej przyglądać się matce. Miesiąc bez pracy i nic nie powiedziała. Ani jednego westchnienia czy napomknięcia, a przecież rozmawiały. Oczywiście sama unikałam tematu pracy, bo nie mogłam dzielić się wiedzą nad tym, nad czym pracowałam. Wymijająco powiedziałam, że tylko dostaje codziennie nowe próbki do badania i łączy różne substancje i coraz bardziej mnie to nudzi i męczy. Ostatnie dwie rzeczy były kłamstwem. Przemilczałam, że przeszłam poszerzone szkolenie wojskowe, że potrafi obsługiwać broń i nowoczesne systemy monitorowania i mam taki sprzęt na własny użytek, bo gdyby ktoś wiedział, że wiem to, co wiem to mam go prawo zlikwidować. I kilka razy już to zrobiłam. Im mniej wiedzą inni tym lepiej – powiedziała jej szefowa i tego się trzymałam. Nie miałam litości nawet dla przelotnych kochanków, którzy okazywali się szpiegami. Nawet przyjazd tu miał mi pomóc w pracy. Miałam oczyścić umysł i poobserwować naturę, żeby wpaść na nowe pomysły, więc tak naprawdę ciągle byłam w pracy. A z drugiej strony zastanawiałam się czy mogłabym odejść. A może zlikwidowano by mnie?
Jak każdy mieszkaniec miasta poszłam drogą prowadzącą do lasu, aby zobaczyć efekty zniszczeń i ślady, upewnić się, że niczego nie przeoczyłam. Jeśli nawet to pielgrzymki następnego dnia skutecznie zadeptały wszystko. Poczta pantoflowa działała tu sprawnie. Wieść o nocnych zdarzeniach rozniosła się szybko. W wersji podanej ludności policja dzielnie ścigała przestępców i niechcący przestrzeliła bak, co miało doprowadzić do pożaru. I ludzi wierzą w takie bajki – zaśmiałam się w duchu. A niech wierzą. Z pożytkiem dla mnie.

Jesteście ciekawi dalszego ciągu?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz