Bycie rodzicem dziecka niepełnosprawnego jest niesamowicie dużym obciążeniem psychicznym, fizycznym i finansowym, jeśli jesteśmy bardzo zaangażowani w rozwój dziecka. Jeśli mamy „wywalone” to nawet dziecko będące tzw. „roślinką” czy „warzywkiem” (nie lubię takich określeń) nas nie rusza. Jednak, kiedy angażujemy się całkowicie, walczymy, finansujemy konsultacje u specjalistów, próbujemy kolejne lekarstwa (większość nierefundowana, bo i po co skoro zdesperowany rodzic jest w stanie zapłacić każdą kwotę), poświęcamy się całodobowo to prędzej czy później będziemy potrzebowali wsparcia psychologa. I z tym jest wielki problem.
Kiedy Ola miała 3 lata (czyli już ponad 5 lat temu) byliśmy na pierwszej wizycie kwalifikacyjnej do terapii rodzinnej. Oczywiście po półrocznym czekaniu na swoją kolej. Zakwalifikowaliśmy się. Od psychologa usłyszeliśmy niesamowicie wspierające słowa: „Nie wróżę temu małżeństwu długiego stażu”. Chodziło o to, że po siedmiu miesiącach znajomości zostaliśmy małżeństwem, a rok od poznania rodzicami. Stwierdził, że za mało się znaliśmy, kiedy zawieraliśmy związek małżeński, za szybko przyszły trudy życia związane z wychowaniem niepełnosprawnego dziecka. A jednak trwamy i to dłużej niż pary, które wcześniej znały się po 7-9 lat. Nadal czekamy na pseudopomoc, bo skoro psycholog ma nam mówić, że nie wróży powodzenia to niestety to pomocą nie jest. Niektórzy moi znajomi doczekali się pomocy, ale nie dlatego, że cudem doczekali na swoją kolej nim im się małżeństwo rozpadło, ale dlatego, że byli uparci i zapisali się na indywidualną terapię, a o tę łatwiej niż o małżeńską.
Od tygodnia myślę, o tych wszystkich matkach dzieci niepełnosprawnych, które nie dały radę. Były silniejsze ode mnie, miały większy zapał i mniej niepełnosprawne dzieci (pociechy z ZA), a dzięki temu chodzące do szkół integracyjnych, w których były każdego tygodnia na dywaniku, bo do nauczycieli nie trafiało, że do dzieci z ZA trzeba podejść w określony sposób. Lata edukacji, dokształcania i praktyki oraz wskazówek rodziców i nic. Łatwiej było odebrać dzieci. W ubiegłym roku pięć moich znajomych ciągle walczące o swoje dzieci popełniło samobójstwo. W tym roku już jedna. A wszystko przez to, że odważyły się skorzystać z pomocy psychologa, który później orzekł, że mają zbyt silną depresję i przez to są złymi matkami i wykorzystano to jako pretekst do odebrania im dzieci, uniemożliwiano im kontakt z pociechami, nadzorowanie postępów w terapii i okazywania miłości. Nie piły, nie były, nie krzyczały, nie wyzywały tylko maiły depresję z powodu ciągłej konieczności walki o byle duperelę, o nieprześladowanie dziecka, o każde pół godziny terapii, o pełnowymiarowe posiadanie nauczyciela wspomagającego (co zgodnie z przepisami się należy, a co na prowincjach traktowane jest jak łaska pańska). Od tygodnia myślę sobie, czy te historie musiały skończyć się tak tragicznie? I jak z podjętymi decyzjami czują się wszyscy, którzy dołożyli cegiełkę do szubienic? Ile matek dzieci ze spektrum autyzmu nie wytrzyma w tym roku prześladowań, dyskryminacji, wyśmiewania i popełni samobójstwo? Jak wiele z nich po raz kolejny będzie traktowane jak głupsze, bo urodziły niepełnosprawne dzieci? Ile z nich znowu będzie wytykanych, że są nieporadne, bo przecież ich dziecko zachowuje się i funkcjonuje inaczej? Wobec, ilu zostanie użyty pretekst odebrania dziecka na podstawie tego, że poszukały pomocy u psychologa i psychiatry?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz