Etykiety

wtorek, 4 sierpnia 2015

Teresa Monika Rudzka na wakacyjnych wyprawach



We wczesnym dzieciństwie uwielbiałam lato, gdyż oznaczało to wyjazd na wakacje. Kochałam słońce i ciepło przewidując, iż całe dni będę spędzać na dworze, z nowo poznanymi dziećmi, taplając się głównie w wodzie. Rodzice wynajmowali jakąś kwaterę pod miastem. Mama wyjeżdżała na wakacje z moją siostrą i ze mną, czasem dołączały do niej koleżanki ze swoimi dziećmi. Ojciec odwiedzał nas w niedziele, potem zostawał na dłużej, gdy miał już urlop. Dorośli opalali się, zwracając uwagę na to, byśmy się nie pozabijali i nie potopili. Wchodziliśmy na drzewa, bawiliśmy się w chowanego, graliśmy w dwa ognie. Ja jednak najbardziej lubiłam się kąpać. Nie miało znaczenia, czy w grę wchodzi rzeka, jezioro, czy zwykła sadzawka na podwórzu, po której pływają również kaczki. Czysta woda? A kto by na to zwracał uwagę? Dopiero straszenie pijawkami ostudzało moje zapędy przed spędzaniem całego czasu w wodzie. Mamy przygotowywały posiłki, korzystając często z pomocy właścicielek kwater… pamiętam, że jadło się pierogi, mnóstwo warzyw i owoców.
Nic jednak nie przebijało wypraw na prawdziwe lody z budki. Kochałam takie wakacje. Gorzej było, gdy zaczęłam chodzić do podstawówki. Pracował już nie tylko ojciec, lecz mama. Rodzice stwierdzili, że mają krótszy urlop, niż dzieci wakacje, a zostać sama w domu absolutnie nie mogę. No i zaczęli wysyłać mnie na kolonie, które znienawidziłam od pierwszej chwili. Panował na nich pruski dryl i brak higieny… a ja, od dziecka „księżniczka na grochu”, lubiłam mieć przestrzeń tylko dla siebie, lubiłam towarzystwo tylko wtedy, gdy sama chciałam i nade wszystko rano i wieczorem lubiłam się porządnie umyć. Kolonie organizowano w szkołach, gdzie w jednej sali mieściło się ze dwadzieścia łóżek. Byłam w szoku, gdy zobaczyłam to pierwszy raz. Czarna tablica na ścianie przypominała, że to nie jest prawdziwa sypialnia. Budzono nas o siódmej na zbiorową gimnastykę. Potem mycie w umywalce z zimną wodą na korytarzu, brr… ścielenie łóżek pod linijkę… grupowe ubieranie się… Później następował apel… wciąganie flagi na maszt i jakaś mowa trwa. Następnie śniadanie… i wszystko robiło się na komendę, pod dyktando wychowawców. Nie potrafiłam wypoczywać w takich warunkach, siermiężność i lichota estetyczna przygnębiały mnie okropnie.
Czułam się bardzo nieszczęśliwa, więc ciągle prosiłam rodziców, aby zabrali mnie do domu. Nigdy tego nie zrobili, a kiedy nadchodziło kolejne lato – znowu wysyłali mnie na kolonie. Mama zaprzestała tych praktyk dopiero, gdy pod koniec szkoły podstawowej po prostu uciekłam z kolonii i wróciłam do domu autostopem.  Niestety, jeden miesiąc wakacji miałam wyrzucony z życiorysu. Drugi był lepszy – przeważnie cała rodzina wyjeżdżała na wczasy nad Bałtyk. Znowu woda, woda i swoboda… i jakoś zawsze świeciło wtedy słońce. To było to. Nowi znajomi, wieczorne spacery po molo, jedzenie „prawdziwych” ryb, pierwsze flirty. Po wakacjach pisało się listy do niedawno poznanych osób, czekało na odpowiedź i znowu kolejny list…
Nad morze należało najpierw dojechać, co było nie lada przedsięwzięciem. Po paru nocnych podróżach na korytarzu pociągu, blisko toalety, mama postawiła veto. I jakoś w każdym roku załatwiała przez znajomą kuszetki w wagonie sypialnym, co było początkiem letniej przygody.
Potem dorosłam i sama zaczęłam sobie organizować wakacje. Ale to temat na inne opowiadanie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz