Temat przemocy domowej nie jest łatwy. Pokazanie ofiary bez obwiniania jej, tłumaczenia współuzależnieniem i syndromem Sztokholmskim sprawia, że robi się z nich współwinnych czynów kata jest niesamowicie ważne i pozwalające lepiej zrozumieć to, w jakiej sytuacji psychicznej znajdują się osoby, nad którymi znęcają się bliscy. Dopiero wówczas możemy zacząć patrzeć na ich doświadczenia jak na zachowania osób, które uległy procesowi „gotowania żaby”, bo nikt nie wchodzi w toksyczny związek świadomie. Każdy chce tego uniknąć i szuka takiej osoby, z którą jest szczęśliwy. Dopiero później stopniowo zaczynają się dziać różne złe rzeczy. Najpierw jednak ofiara musi być odcięta od pomocy bliskich, pozbawiona przyjaciół, osaczona, izolacja musi być znormalizowana i wywoływać przekonanie, że pozostaje jej przymknąć oko na mały atak agresji, później większy i większy, a nawet taki, przez który wyląduje na SORze z połamanymi żebrami i wstrząsem mózgu. Do tego dochodzi przekonanie, że wykonywane zajęcie, codzienność tak stresują bijącego, że musi on jakoś odreagować. To nie dla świętego spokoju ofiary nie robią nic, bo spokoju w domu nie mają. To przez wpajanie im przez domowych katów, że zasłużyły sobie na takie traktowanie, że nie ma innego wyjścia, że to, co je spotyka jest normalne, jest wynikiem tego, że w pracy mają trudno i w domu jeszcze coś im nie pasuje i to powoduje wybuchy. Do tego istnieje społeczne tłumaczenie, że takie osoby same wybierają osoby, które mają tendencję do znęcania. To kłamstwo. Kaci potrafią doskonale manipulować. Są w tym mistrzami. Zadziwiające jest też to, że zwykle są oni postrzegani jako dobrzy mężowie, przykładni ojcowie i wspaniali sąsiedzi. Sposoby ucieczki przed przemocą bywają różne: samobójstwa, uzależnienia, depresje. Kiedy zdarza się tragedia do akcji wkraczają urzędnicy, ale wtedy może być już za późno. Używki i chwilowe zainteresowanie organów ścigania nie daje odpowiedniego wsparcia. Nie mamy dobrego systemowego wsparcia. Mamy tylko przebłyski pomagania w ramach istniejących przepisów, a one nie są dobre dla ofiar i zapewniają krótkie wsparcie. One są tymczasową pomocą, ale nie naprawiają psychiki, nie polepszają sytuacji. Potrzebne jest wsparcie, długofalowa pomoc pozwalająca na samodzielność.
Z niesamowitą wprawą i empatią Anita Scharmach porusza ten trudny temat w książce „Mam na imię Ania”. Pisarka zabiera nas do świata Ani Mikołajewskiej, młodej, utalentowanej dziennikarki pracującej w cenionej redakcji. Dobre zarobki, prestiż, piękne mieszkanie, świetna figura, a do tego kochający mąż wykonujący prestiżowy zawód (sędzia) i przysyłający jej kwiaty do biura, przynoszący śniadanie, zabierający na wykwintne kolacje – tak wygląda jej życie z boku. Kiedy jednak spojrzymy na nie z jej perspektywy widzimy ciągły strach i liczne siniaki oraz blizny, a także więzienie w domu, karanie głodówkami. Kiedy naczelny typuje ją na osobę, która ma udać się do ośrodka leczenia uzależnień. Z pobytu ma przywieź reportaż o walczących z nałogami. Początkowa nieufność i wstrząs, jaki doznaje chodząc z uzależnionymi na terapię szybko zastępuje olśnienie: uświadamia sobie, że jej życie to piekło, że tak bardzo została zmanipulowana przez męża, że nie wyobraża sobie bez niego życia, a jednocześnie boi się go i nienawidzi. Czy można być w związku z kimś takim? Czy da się coś zmienić.
"Czasem małe rzeczy czynią wielkie cuda”.
Pobyt w ośrodku to okazja do poznania różnorodnych zadziwiających i
przytłaczających historii pokazujących czytelnikowi, że nic nie jest czarno-białe.
Prostytuujące się i uzależnione kobiety znalazły się w takim, a nie innym
miejscu, nie przez przypadek. Ich trudne doświadczenia sprawiły, że dały się
zapędzić w kozi róg. Podobnie jest z pacjentami, wśród których nie zabraknie
też księdza. Każdy jest tu inny, ma nieco inne doświadczenia, ale schemat jest
ten sam: wszyscy poczuli, że mogą liczyć wyłącznie na siebie, musieli samodzielnie
uporać się z wyzwaniami i trudnymi przeżyciami. Właśnie to poczucie
osamotnienia w świecie, w którym od bliskich może spotkać ich wyłącznie zło
sprawia, że uciekają lub dają się wciągnąć w nałogi.
Do tego pisarka poruszyła tu wiele ważnych tematów. Mamy autyzm bez
koloryzowania go i pokazywania cudów, jest temat poronienia, gwałtów na
dzieciach, samobójstw, morderstw. Światek, z którym ma do czynienia bohaterka
jest pełen wyzwań, którym można stawić czoła, jeśli ma się wsparcie znajomych. Anita
Scharmach uświadamia też, że czasami warto zaufać osobom, które zna się krótko,
ale dają nam szansę na zmianę życia, pomogą uwolnić się od przemocy. Do tego
pokazuje nam, że czasami wystarczy jedna czy dwie właściwe rozmowy skłaniające
do przemyśleń, zdystansowania się, aby otworzyć się na pomoc, a to nie dlatego,
że nagle doznały olśnienia, że chcą coś zmienić tylko dlatego, że latami trawiły
temat i w końcu znalazł się ktoś, kto staje się motorem napędowym, jest obecny
w najtrudniejszych chwilach, czyli całym zamieszaniu związanym z zeznaniami.
Poczucie, że można liczyć na innych powoduje też, że ofiary zaczynają się
pilnować, walczyć o siebie, choćby w imię tego, żeby pokazać pomagającym, że
ich wsparcie jest ważne. Pisarka daje ofiarom wiarę w to, że mogą być traktowane
inaczej.
Książka Anity Scharmach jest bardzo ważna właśnie przez pokazanie realnej roli ofiary,
uwolnienie jej od bycia współwinną czynów kata. Powieści obyczajowa jest tu nie
tylko sielankowymi obrazami, ale przede wszystkim historiami pełne grozy, życia
będącego pasmem wyzwań, które mogą doprowadzić do różnych wyborów, na które
wcale nie trzeba się godzić. Widzimy jak zmiana sposobu myślenia, znalezienie
motywacji pozwala wszystkim poturbowanym podjąć decyzję o walce o własne życie.
Nie wiemy jak ostatecznie te historie się skończą i możemy przypuszczać, że nie
wszystkie będą miały idealne zakończenia, bo ze szponów nałogów trudno się
uwolnić. Ważne jest to, że mają oni kogoś, kto razem z nimi będzie stał na
straży ich słabości, pokaże, że w ich życiu możliwe są zmiany i da narzędzia do
działania, bo to właśnie ich brak sprawiał, że latami szli złą drogą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz