Grudzień w czasach mego dzieciństwa był okresem
oczekiwań pachnących domowymi piernikami upieczonymi przez babcię, witkami
brzozy, z której dziadek robił miotły, klejem użytym do produkcji długich
łańcuchów i papierowych ozdób, mrozem, kadzidłem, wymrożonym kościołem,
śniegiem, w którym grzęzło się idąc wieczorem na roraty, będące jedną z
nielicznych atrakcji w malutkim miasteczku w Wielkopolsce i mielonego maku oraz
ryb pływających w wannie.
Roraty były czasem magii. Przez większą część
roku bawiliśmy się różnorodnymi światełkami, lampkami, latarkami, aby w
listopadzie wyczarować wspaniały, nowy lampion z recyklingu. Dzieciństwo było
czasem mistrzowskiego minimalizowania wszelkiego rodzaju odpadów. Z butelek po
płynach (których było niewiele, bo przecież w czasach komuny na wszystkim się
oszczędzało) tworzono wspaniałe klosze do lampek, które umieszczano na kiju.
Wymyślanie najbardziej pomysłowych lampionów było swoistym sportem w
Sulmierzycach. Wszystkie dzieci z niecierpliwością czekały na roraty i możliwość
zaprezentowania swoich pięknych konstrukcji przypominających egzotyczne kwiaty.
Jednym z ważnych elementów roratów były serduszka wrzucane do koszyka przed nabożeństwem.
Uroczysty przemarsz dzieci do kościoła z zapalonymi lampkami i głośne śpiewy
towarzyszyły aż do Wigilii. Serduszka były bardzo ważne i zawsze pamiętaliśmy,
aby takie wyprodukować w dużej ilości, aby starczyło na każdy dzień. Każdego
dnia ksiądz losował pięcioro dzieci, które mogły wziąć na jedną dobę figurkę
Matki Boskiej do domu. Do gier losowych już w dzieciństwie nie miałam
szczęścia, więc nigdy nie przypadł mi ten zaszczyt.
Wigilia była czasem oczekiwań, wielkiego
poszczenia, ubierania choinki, na początku żywej, a w biedniejszych czasach
starej komunistycznej z kilkoma drutami, które trzeba było dobrze przykryć
ozdobami, by prezentowała się pięknie. Kolacja obfitowała w ulubione jedzenie,
a później trzeba było iść na Pasterkę. Nie lubiłam tego ze względu na tłok i
alkoholowe wyziewy unoszące się w kościele i kiedy już byłam w wieku, kiedy słowo
„musisz” zniknęło na dobre z mego słownika przestałam w niej uczestniczyć.
Zupełnie inaczej było ze spotkaniami przy
żłobku. Zimne, grzybiczne powietrze w Kościele Najświętszej Marii Panny było
wolne od alkoholowych oparów, a (w moim dziecięcym spojrzeniu) okazała szopka i
możliwość zaprezentowania nauczonych świątecznych wierszyków długo przyciągała
mnie. Do tego w tym miejscu nie było gier losowych. Każdy mógł się zgłosić,
wyrecytować i dostać piękny, świąteczny obrazek od zakonnicy. Takich obrazków
miałam całą kolekcję. Pudełko po czekoladach wypełnione takimi wieloletnimi
zdobyczami trafiło w ręce kolejnych kolekcjonerów w czasach, kiedy już wyrosłam
z dziecięcego uczestnictwa w przyżłobkowych występach.
Święta kończyło się z Nowym Rokiem. Kilka lat
spędzałam je w łóżku w towarzystwie książki (towarzyszył mi Shakespeare,
Platon, bracia Grimm), ale kiedy byłam już starsza mogłam uczestniczyć w
zabawie organizowanej na Rynku. Wówczas jeszcze ówczesny ksiądz po uroczystych
nabożeństwach w intencji nadchodzącego roku organizował niesamowity pokaz fajerwerk.
A później dorosłam i przestrzeń magiczna z każdym dniem się kurczyła. Dziś
zastanawiam się czy w i jak bardzo niezwykłe są świąteczne ozdoby dla mojej
własnej pociechy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz