Miałam dwanaście
lat, gdy kupiłam pierwszą gitarę za kieszonkowe. Kosztowała pięćset dwa tysiące
złotych, miała rozmiar trzy czwarte, bo i ja byłam wówczas jeszcze dość
filigranową dziewczynką.
Druga gitara
była większa, dostosowana do mojego już dorosłego, piętnastoletniego rozmiaru. Wówczas
tak właśnie mi się wydawało, że jestem już dorosła i mogę zadawać się ze
studentami, że mogę siedzieć z nimi przy ognisku i nieudolnie imitować
piosenki, które grali.
Studenci
łaskawie na to pozwalali, zajęci swoimi studenckimi sprawami, czyli
obściskiwaniem się w parach i piciem tanich alkoholi, popalaniem papierosów i
snuciem planów podboju świata. Takie to były czasy, że młodzi ludzie wierzyli w
to, iż zdołają coś zmienić, coś osiągnąć. Czasy przed internetem, przed facebookiem,
przed smartfonami i filtrami na instagramie. Przy tych ogniskach się
rozmawiało, przy tych ogniskach się żartowało.
Przy tych
ogniskach grało się na gitarach i śpiewało studenckie piosenki, tworzyło te
piosenki, do naiwnych, rymowanych tekstów autorskich (o piciu piwa i tęsknocie
za nienazwanym) bądź wierszy Leśmiana.
Wśród tych
studentów, wśród tych bardów, śpiewających do ognia i do gwiazd, był Heniek.
Tak na niego wołali, choć na imię miał zupełnie inaczej. Ekscentryczny student
AWF-u, o ciele wyrzeźbionym ruchem i dziwacznie kontrastującymi z nim grubymi
okularami. O chropawym głosie i chropawej duszy. Miał czerwoną gitarę Hohner, z
trójkątnym otworem rezonansowym i pudłem z kompozytu, elektroakustyczną.
Wyglądała jak dar z kosmosu, od jakiejś lepszej cywilizacji. Heniek wierzył, że
z tą gitarą podbije sceny. Zaczynał od małych scenek, lokalnych, wakacyjnych,
przewodząc Nieformalnej Grupie Studenckiej Zakaz Wyprzedzania. Wykonywali
covery EKT Gdynia, Wolnej Grupy Bukowiny i własny kiełkujący repertuar złożony
z piosenek o piciu piwa, graniu na strunach czasu i wietrze zaplątanym między
szybami, blasku księżyca i dziewczynach bez makijażu. Takie to były czasy:
czasy chłopaków wrażliwych, marzących o tym, by być twórcami, by wzruszać, by
chwytać za serca
Heniek
przyjeżdżał z ekipą nad te ogniska, nad to jezioro, przez kilka sezonów. Ludzie
wokół niego się zmieniali, niektórzy trwali po kilka lat, niektórzy znikali,
ale to jego zapamiętałam najwyraźniej. To była platoniczna miłość, miłość fanki
do idola, miłość uczennicy do mistrza. Siedzieliśmy do późnej nocy przy tych
ogniskach, wśród rozgadanych, roześmianych ludzi popijających tanie alkohole i
popalających papierosy: on – poważny student, lider kapeli, i ja – licealistka
we flanelowej koszuli. Chodziłam za nim jak cień z zeszytem w kratkę i
długopisem, w którym zapisywałam dyktowane teksy piosenek. O piwie. O
gwiazdach. O morzu. Wiersze Leśmiana.
Po kilku latach
oni po prostu zniknęli. Przestali pojawiać się w miejscu, w którym ja latem
pojawiałam się zawsze, w którym spędzam wakacje do tej pory. Pewnie po prostu
skończyli studia, rozjechali się po świecie, założyli rodziny. Przestali
marzyć. Został mi zeszyt z koślawymi zapiskami, głowa pełna piosenek, jakaś
kaseta z imprezą nagraną ukrytym w kieszeni, topornym dyktafonem. Przyjeżdżałam
nad to jezioro rok za rokiem, śpiewałam przy tych ogniskach piosenki, których
się od niego nauczyłam. Mijały lata. Mijały dekady. A ja wciąż śpiewałam do
ognia, tak, jak nauczył mnie tego Heniek.
Spotkaliśmy się gdzieś
w międzyczasie, między wierszami, między naszymi życiami, na rozstajach.
Zagrałam z moim ówczesnym zespołem jako support przed uznanym już lokalnie
Zakazem Wyprzedzania. Oni przyjechali na koncert charytatywny, gdy zbierałam
pieniądze na rehabilitację znajomych sportowców, którzy ulegli wypadkowi. To są
jednak mgliste wspomnienia, niewyraźne, niezręczne.
Zgubiłam jedyną płytę,
którą wydali.
A potem nastały
czasy internetu. Czasy facebooka.
I odnaleźliśmy
się, zupełnie przez przypadek.
Wymieniliśmy kilka
wirtualnych zdań, znów niezręcznie, nieporadnie, niezobowiązująco.
Ale ja
pamiętałam o Heńku, bo to właśnie on w dużym stopniu ukształtował moją muzyczną
wrażliwość, nieświadomie położył kamień węgielny pod to, co zbudowałam przez
kolejne lata. Dekady. Przez kolejne ćwierćwiecze.
Kilka tygodni
temu Zakaz Wyprzedzania wrócił nad to jezioro, nad to ognisko. Zagrali
kameralny koncert w miejscu, w którym to wszystko się zaczęło. Było dużo
radości, mnóstwo pozytywnej energii. Na widowni ludzie, którzy tak jak ja ich
pamiętali, którzy widzieli, gdzie i jak to wszystko się zaczęło. Były
sentymenty, był tani alkohol i papierosy przy ogniu. Były gitary. I jakieś
smutne, melancholijne przeświadczenie, że czas nie ma litości, że niektóre
wspomnienia – choć piękne – bolą. Mnie to spotkanie zabolało, a mimo to
wskoczyłam na scenę, śpiewałam z nimi, a ludzie klaskali w ręce i szaleli razem
z nami.
Nie jestem już
młoda. Nie jestem licealistką.
Gitara, na
której wówczas grałam, rozpadła się.
Już nigdy nie
będzie takiego lata. Już nigdy nie usiądziemy razem nad tym jeziorem, przy tym
ognisku.
Najprawdopodobniej
nigdy już się nie spotkamy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz