Etykiety

piątek, 2 sierpnia 2019

Wakacyjne wspomnienia Sławomira Wernikowskiego

Wakacje mojego dzieciństwa, to – z nielicznymi wyjątkami – polskie morze i Trabant moich rodziców albo może raczej Trabant moich rodziców i polskie morze, bo w tej kolejności te atrakcje zwykły po sobie następować. Trabant, dla średnio nietechnicznego statystycznego mieszkańca RP to dziwny samochodzik z dawno i jakże słusznie minionej przeszłości (a mówimy tu o wczesnych latach '70 ubiegłego stulecia), ale dla inżyniera (którym jestem z powołania) to konstrukcja tak zdumiewająca, że – jak to mawiała pewna rodowita Francuzka, której przyszło żyć w Polsce i z konieczności polszczyzną się posługiwać - „włosy dębają”.
Trabant, niczym słynny Ford model T, produkowany był w jednym jedynym kolorze, który nijak nie dał się nazwać. Wyposażony był w silnik dwusuwowy, co powodowało, że lało się do niego nie benzynę, a koktajl z benzyny i oleju, a każda stacja benzynowa (czyt. CPN) miała specjalne mieszadło do sporządzania takiej właśnie mikstury. W „normalnym” samochodzie zbiornik paliwa jest zwykle pod czymś (np. pod bagażnikiem), co do normalnej jazdy takiego wehikułu niezbędnie wymaga obecności pompy paliwowej. W Trabancie pompy nie było, bo bak znajdował się nad silnikiem i dopływ paliwa zapewniała łaskawa grawitacja. Podobne rozwiązanie funkcjonuje w kosiarkach spalinowych, co, rzecz jasna, ani nie deprecjonuje kosiarek, ani nie nobilituje Trabantów.
Wskaźnika poziomu paliwa nie było, bo i po co. Jak już ktoś się koniecznie chciał dowiedzieć, ileż to mu jeszcze zostało w baku benzyny, podnosił maskę, odkręcał korek, a następnie wprost w czeluść zbiornika zanurzał stalową linijkę wyskalowaną w litrach. Uprzedzając ewentualne pytania informuję – nie, nie dało się tego zrobić w czasie jazdy.
A jeśli do tego wszystkiego doda się jeszcze porażający szczegół, że zmianę świateł z mijania na drogowe i odwrotnie w tymże cudownym pojeździe wykonywało się kopiąc w przełącznik umieszczony pod lewą stopą kierowcy, to będziemy mieli niemal pełny obraz owej zdumiewającej, czterokołowej konstrukcji.
A morze…. Hm, nad morze docierało się Trabantem, bez pasów bezpieczeństwa, fotelików, poduszek powietrznych (no chyba, że sobie ktoś zabrał w podróż dmuchane koło ratunkowe), a-be-esów i temu podobnych trzyliterowych skrótów, jakimi napakowane są dzisiejsze samochody. Zamiast tego Trabant oferował niepowtarzalne wrażenia akustyczne (pyr-pyr-pyr-prrrrrr) i nieuniknioną stróżkę siwego dymu, jaka zastygała w powietrzu na długie minuty po tym, jak „pyr-pyr” przestawało być słyszalne, oraz prędkość, która zawsze była zawrotna, o ile tylko Trabant zdołał się przemieszczać względem innych nieinercjalnych układów odniesienia, o czym wyczerpująco pisał sir Isaac Newton na wiele wieków przed powstaniem NRD. Czyż więc może dziwić to, że każda podróż takim bolidem wyorywała w umyśle kilkulatka skibę głęboką jak Rów Mariański?
Morze, w przeciwieństwie do Trabanta, zwykle pozostawało w majestatycznym bezruchu, co najwyżej falując sobie tu i ówdzie. Niestety, Bałtyk, oprócz żenująco niskiego zasolenia, oferuje zwykle równie żenujące temperatury wody, co dla szkraba mocno podatnego na infekcje („Wyłaź z wody, bo znowu się przeziębisz!”) oznaczać mogło tylko jedno – niemal permanentne uziemienie, a właściwie upiaszczenie, co w sumie nie było jakąś szczególnie wielką tragedią, jeśli się miało to coś, co miałem ja, a co czyniło mnie niekwestionowanym królem plaży.
Tym czymś była saperka. Autentyczna, wojskowa saperka. Nie mam pojęcia, skąd się wzięła w naszym domu i ów niedostatek wiedzy był udziałem wszystkich domowników. Była piękna. Jej nieskazitelne proporcje mogłyby doprowadzić do ciężkiej depresji samego mistrza Leonarda da Vinci i gdyby tylko mógł obcować z nią choć przez chwilę, zniszczyłby bez wahania bubla znanego pod nazwą „człowiek witruwiański” albo też nigdy by go nie stworzył, zamiast tego obdarzając potomnych cyklem znacznie dobitniejszych dzieł, których uwieńczeniem byłaby, rzecz jasna, „Dama z saperką”.
Pamiętam jak przez mgłę, jak tłumaczył mi ktoś bywały w tych kwestiach, że wojskowa saperka z tamtych lat ma dokładnie 50 cm długości, co można wykorzystać na przykład do wymierzenia czego się chce, jednak próba wymierzenia nią szerokości plaży zwykle paliła na panewce z powodu deficytu cierpliwości, za to swoje zasadnicze przeznaczenie, czyli kopanie w podłożu, łopatka wypełniała znakomicie. Pamiętam jak dziś, że nad morze saperka przybywała brunatna od rdzy, a wracała w głąb lądu lśniąca i gładka jak lustro. Nie potrafię nawet zgrubnie oszacować, ile to kubików piasku przerzucałem nią w trakcie jednego turnusu wczasów pracowniczych, ale myślę, że musiało być tego sporo, skoro każdy pobyt na plaży zaczynałem od kopania dołu, którego pogłębianie przymusowo kończyło się z chwilą dotarcia do warstwy wodonośnej. Fakt, że wszelkie próby kopania dalej niweczył bezlitośnie osypujący się piasek,  bardzo mnie frustrował, ale też i uczył pokory, która wymagana jest zawsze, gdy się człowiek zaczyna potykać z siłami natury.
Pamiętam jednak, że był taki dzień, kiedy nasz duet (ja i moja saperka) przynieśliśmy plaży istny Armagedon. Było to świeżo po szczególnie intensywnym sztormie, który – jak to sztormy mają w zwyczaju – usypał na plaży dość pokaźny wał, za którym utworzyło się spore, choć tymczasowe, jezioro z wody, której nie było dane cofnąć się wraz z uspokajającym się przestworem oceanu. Takie jeziorka miały szereg zalet, w tym taką, że nagrzewały się w trymiga nawet przy wietrznej pogodzie, co pozwalało dzieciarni na bezkarne zażywanie namiastki morskich kąpieli. Wielką wadą była jednak wybitna tymczasowość, która zrównywała czas ich życia z osiągami jętki jednodniówki.
Nie wiem, skąd ten pomysł przyszedł mi do głowy. Z całą pewnością nie byłem do tego czynu podżegany i całą winę biorę na swoją głowę. Pamiętam, że ładnych kilka godzin kopałem metodycznie sieć splątanych jak pajęczyna kanałów. Cała budowla zajmowała taką powierzchnię, że musiała już być widoczna z kosmosu, a plotłem ją tak przemyślnie, że rozliczne odnogi kończyły się zawsze pod parawanami i kocami licznych amatorów kąpieli słonecznych, którzy zupełnie nie zwracali uwagi na berbecia machającego niewiele od niego mniejszą łopatką. Niech se dzieciak kopie, w końcu po to się wozi chłopców nad morze, żeby se kopali do woli.
O, sancta simplicitas.
I przyszedł tedy ten czas, kiedy wystarczyło już tylko kilkanaście pchnięć saperki, by moja konstrukcja połączyła się z tymczasowym jeziorkiem.
Pamiętam, że woda popłynęła wartko.
Bardzo wartko.
Tempo jej przepływu dobitnie sygnalizowały przemieszczające się we wszystkich kierunkach wrzaski plażowiczów, dobywających z siebie słowa, których użycie opisane jest precyzyjnie w Kodeksie Wykroczeń (art. 141).
Nie było na to czasu, by pojawił się Noe i opanował sytuację. Zresztą, gdyby nawet tam był, nikt by go nie uprzedził i arka i tak nie miałaby kiedy powstać.
Z dalszego ciągu pamiętam tylko tyle, że saperka została aresztowana, a ja razem z nią. Tymczasowo. To znaczy do powrotnego rejsu Trabantem znad morza do domu.
I co gorsza, bez nadziei na amnestię. 
 

2 komentarze:

  1. Piękne wspomnienia przepysznym językiem opowiedziane. Sławka można słuchać i czytać... słuchać i czytać... i jeszcze, i jeszcze...

    OdpowiedzUsuń
  2. Fajna i dobrze napisana powieść. Opowiedziana w jasny i klarowny sposób. Można ją polubić.

    OdpowiedzUsuń