Wakacje mojego dzieciństwa, to – z
nielicznymi wyjątkami – polskie morze i Trabant moich rodziców albo może raczej
Trabant moich rodziców i polskie morze, bo w tej kolejności te atrakcje zwykły
po sobie następować. Trabant, dla średnio nietechnicznego statystycznego
mieszkańca RP to dziwny samochodzik z dawno i jakże słusznie minionej
przeszłości (a mówimy tu o wczesnych latach '70 ubiegłego stulecia), ale dla
inżyniera (którym jestem z powołania) to konstrukcja tak zdumiewająca, że – jak
to mawiała pewna rodowita Francuzka, której przyszło żyć w Polsce i z
konieczności polszczyzną się posługiwać - „włosy dębają”.
Trabant, niczym słynny Ford model T, produkowany
był w jednym jedynym kolorze, który nijak nie dał się nazwać. Wyposażony był w
silnik dwusuwowy, co powodowało, że lało się do niego nie benzynę, a koktajl z
benzyny i oleju, a każda stacja benzynowa (czyt. CPN) miała specjalne mieszadło
do sporządzania takiej właśnie mikstury. W „normalnym” samochodzie zbiornik
paliwa jest zwykle pod czymś (np. pod bagażnikiem), co do normalnej jazdy
takiego wehikułu niezbędnie wymaga obecności pompy paliwowej. W Trabancie pompy
nie było, bo bak znajdował się nad silnikiem i dopływ paliwa zapewniała łaskawa
grawitacja. Podobne rozwiązanie funkcjonuje w kosiarkach spalinowych, co, rzecz
jasna, ani nie deprecjonuje kosiarek, ani nie nobilituje Trabantów.
Wskaźnika poziomu paliwa nie było, bo i
po co. Jak już ktoś się koniecznie chciał dowiedzieć, ileż to mu jeszcze
zostało w baku benzyny, podnosił maskę, odkręcał korek, a następnie wprost w
czeluść zbiornika zanurzał stalową linijkę wyskalowaną w litrach. Uprzedzając
ewentualne pytania informuję – nie, nie dało się tego zrobić w czasie jazdy.
A jeśli do tego wszystkiego doda się
jeszcze porażający szczegół, że zmianę świateł z mijania na drogowe i odwrotnie
w tymże cudownym pojeździe wykonywało się kopiąc w przełącznik umieszczony pod
lewą stopą kierowcy, to będziemy mieli niemal pełny obraz owej zdumiewającej,
czterokołowej konstrukcji.
A morze…. Hm, nad morze docierało się
Trabantem, bez pasów bezpieczeństwa, fotelików, poduszek powietrznych (no
chyba, że sobie ktoś zabrał w podróż dmuchane koło ratunkowe), a-be-esów i temu
podobnych trzyliterowych skrótów, jakimi napakowane są dzisiejsze samochody.
Zamiast tego Trabant oferował niepowtarzalne wrażenia akustyczne
(pyr-pyr-pyr-prrrrrr) i nieuniknioną stróżkę siwego dymu, jaka zastygała w
powietrzu na długie minuty po tym, jak „pyr-pyr” przestawało być słyszalne,
oraz prędkość, która zawsze była zawrotna, o ile tylko Trabant zdołał się
przemieszczać względem innych nieinercjalnych układów odniesienia, o czym
wyczerpująco pisał sir Isaac Newton na wiele wieków przed powstaniem NRD. Czyż
więc może dziwić to, że każda podróż takim bolidem wyorywała w umyśle
kilkulatka skibę głęboką jak Rów Mariański?
Morze, w przeciwieństwie do Trabanta,
zwykle pozostawało w majestatycznym bezruchu, co najwyżej falując sobie tu i
ówdzie. Niestety, Bałtyk, oprócz żenująco niskiego zasolenia, oferuje zwykle
równie żenujące temperatury wody, co dla szkraba mocno podatnego na infekcje
(„Wyłaź z wody, bo znowu się przeziębisz!”) oznaczać mogło tylko jedno – niemal
permanentne uziemienie, a właściwie upiaszczenie, co w sumie nie było jakąś
szczególnie wielką tragedią, jeśli się miało to coś, co miałem ja, a co czyniło
mnie niekwestionowanym królem plaży.
Tym czymś była saperka. Autentyczna,
wojskowa saperka. Nie mam pojęcia, skąd się wzięła w naszym domu i ów
niedostatek wiedzy był udziałem wszystkich domowników. Była piękna. Jej
nieskazitelne proporcje mogłyby doprowadzić do ciężkiej depresji samego mistrza
Leonarda da Vinci i gdyby tylko mógł obcować z nią choć przez chwilę,
zniszczyłby bez wahania bubla znanego pod nazwą „człowiek witruwiański” albo
też nigdy by go nie stworzył, zamiast tego obdarzając potomnych cyklem znacznie
dobitniejszych dzieł, których uwieńczeniem byłaby, rzecz jasna, „Dama z
saperką”.
Pamiętam jak przez mgłę, jak tłumaczył
mi ktoś bywały w tych kwestiach, że wojskowa saperka z tamtych lat ma dokładnie
50 cm długości, co można wykorzystać na przykład do wymierzenia czego się chce,
jednak próba wymierzenia nią szerokości plaży zwykle paliła na panewce z powodu
deficytu cierpliwości, za to swoje zasadnicze przeznaczenie, czyli kopanie w
podłożu, łopatka wypełniała znakomicie. Pamiętam jak dziś, że nad morze saperka
przybywała brunatna od rdzy, a wracała w głąb lądu lśniąca i gładka jak lustro.
Nie potrafię nawet zgrubnie oszacować, ile to kubików piasku przerzucałem nią w
trakcie jednego turnusu wczasów pracowniczych, ale myślę, że musiało być tego
sporo, skoro każdy pobyt na plaży zaczynałem od kopania dołu, którego
pogłębianie przymusowo kończyło się z chwilą dotarcia do warstwy wodonośnej.
Fakt, że wszelkie próby kopania dalej niweczył bezlitośnie osypujący się
piasek, bardzo mnie frustrował, ale też
i uczył pokory, która wymagana jest zawsze, gdy się człowiek zaczyna potykać z
siłami natury.
Pamiętam jednak, że był taki dzień,
kiedy nasz duet (ja i moja saperka) przynieśliśmy plaży istny Armagedon. Było
to świeżo po szczególnie intensywnym sztormie, który – jak to sztormy mają w
zwyczaju – usypał na plaży dość pokaźny wał, za którym utworzyło się spore,
choć tymczasowe, jezioro z wody, której nie było dane cofnąć się wraz z
uspokajającym się przestworem oceanu. Takie jeziorka miały szereg zalet, w tym
taką, że nagrzewały się w trymiga nawet przy wietrznej pogodzie, co pozwalało
dzieciarni na bezkarne zażywanie namiastki morskich kąpieli. Wielką wadą była
jednak wybitna tymczasowość, która zrównywała czas ich życia z osiągami jętki
jednodniówki.
Nie wiem, skąd ten pomysł przyszedł mi
do głowy. Z całą pewnością nie byłem do tego czynu podżegany i całą winę biorę
na swoją głowę. Pamiętam, że ładnych kilka godzin kopałem metodycznie sieć
splątanych jak pajęczyna kanałów. Cała budowla zajmowała taką powierzchnię, że
musiała już być widoczna z kosmosu, a plotłem ją tak przemyślnie, że rozliczne
odnogi kończyły się zawsze pod parawanami i kocami licznych amatorów kąpieli
słonecznych, którzy zupełnie nie zwracali uwagi na berbecia machającego
niewiele od niego mniejszą łopatką. Niech se dzieciak kopie, w końcu po
to się wozi chłopców nad morze, żeby se kopali do woli.
O, sancta simplicitas.
I przyszedł tedy ten czas, kiedy
wystarczyło już tylko kilkanaście pchnięć saperki, by moja konstrukcja
połączyła się z tymczasowym jeziorkiem.
Pamiętam, że woda popłynęła wartko.
Bardzo wartko.
Tempo jej przepływu dobitnie
sygnalizowały przemieszczające się we wszystkich kierunkach wrzaski
plażowiczów, dobywających z siebie słowa, których użycie opisane jest
precyzyjnie w Kodeksie Wykroczeń (art. 141).
Nie było na to czasu, by pojawił się Noe
i opanował sytuację. Zresztą, gdyby nawet tam był, nikt by go nie uprzedził i
arka i tak nie miałaby kiedy powstać.
Z dalszego ciągu pamiętam tylko tyle, że
saperka została aresztowana, a ja razem z nią. Tymczasowo. To znaczy do
powrotnego rejsu Trabantem znad morza do domu.
I co gorsza, bez nadziei na amnestię.
Piękne wspomnienia przepysznym językiem opowiedziane. Sławka można słuchać i czytać... słuchać i czytać... i jeszcze, i jeszcze...
OdpowiedzUsuńFajna i dobrze napisana powieść. Opowiedziana w jasny i klarowny sposób. Można ją polubić.
OdpowiedzUsuń