W
czerwcu i lipcu wielcy i cenieni ekonomiści, którym zawdzięczamy zmiany
lub ich brak, co roku oceniają czy w obecnej sytuacji gospodarczej można coś
zmieniać. Owym czymś (czyli drażliwym tematem) jest najniższa krajowa, którą zarabia większość Polaków (jeśli w ogóle mają pracę) Przeżycie w małym mieście za taką stawkę
jest możliwe, ale pod warunkiem, że nie posiada się dzieci, albo ma
druga połówkę (męża/żonę) też pracującą. Dla mnie oczywiste jest, że
taka kwota starcza na niewiele, czyli często nawet nie na podstawowe
potrzeby (mieszkanie/dom, żywność, środki czystości). Nie wspomnę tu już
o luksusach typu wakacje.
Owi
znaczący specjaliści zarabiają zdecydowanie więcej, ponieważ najniższe
zarobki osób doradzającym naszym politykom to koło osiem razy więcej niż przewidywane minimum. Moim zdaniem osoby z
takim wynagrodzeniem nie powinny wypowiadać się na temat wynagrodzeń.
Kochający nas politycy (bo i mają za, co nas kochać) powinni sami być na
tyle kompetentni, aby ocenić sytuację ekonomiczną kraju. Gdyby byli
wykształceni odpowiednio do swojego wynagrodzenia (około 10 tys. brutto
plus dodatki) to powinni znać się na wszystkim, czyli posiadać
wykształcenie humanistyczne, ekonomiczne, techniczne oraz biegle władać
kilkoma językami obcymi. Niestety tak nie jest. Przeciętny polityk ledwo
potrafi przywitać się po angielsku, nie wspominając już o swobodnej
konwersacji. Przeciętna recepcjonistka w hotelu w wielkim mieście musi
biegle władać co najmniej dwoma językami obcymi! Wynagrodzenie zwykle
jest zbliżone do tej najniższej krajowej.
Dodatkowe
koszty to ilość darmozjadów przy korycie (460 osób w samym sejmie!).
Liczba ta usprawiedliwiana jest tradycją, ale czasy tak obfite w posłów
były czasami większego terytorium Polski, zdecydowanie lepszego poziomu
wykształcenia (nie tylko posłowie, ale i ich żony biegle władały co
najmniej trzema językami obcymi), a to przecież jest w cenie. Obecnie
poziom kultury, jak i wykształcenia jest tak żenujący, że musimy
wstydzić się za swoich polityków, którzy opuszczają granice naszego
kraju.
Powróćmy
jednak do ekonomistów, ponieważ biedni ludzie im zawdzięczają
utwierdzanie się w biedzie i są przekonani, że lepiej być na zasiłku dla
bezrobotnych niż chodzić do pracy. Owi ekonomiści zgodni są, co do
tego, że odprawa w wyniku utraty pracy się należy. Przeciętny człowiek
mający umowę o prace na cztery lata po upływie tego czasu nie dostaje
ani złotówki. Nasi politycy (umowa im się kończy!) dostają koło 30 tys.
zł, czyli równowartość trzech pensji). Zwykły przeciętny człowiek traci
pracę przez redukcję etatów lub przez popełnienie błędów. Politycy mogą
popełniać całą masę błędów i nikt ich z tego nie rozlicza. Dopiero
podczas wyborów mogą stracić zaufanie wyborców, którzy często i tak na
nich głosują z powodu braku alternatywy. Ekonomiści są zgodni, że dobrze
wynagrodzony polityk daje lepsze efekty (czyżby nie obserwowali naszej
sceny politycznej) i o tym, że dobrze wynagradzany robotnik to zło.
Zwiększenie
najniższej krajowej miałoby doprowadzić wiele firm do bankructwa,
redukcji etatów itp. Nie pomyśleli jednak o tym, że ludzie lepiej
zarabiający chętniej wydaja pieniądze, bo po prostu stać ich na
nieprzemyślany zakup, a tym samym zwiększają zapotrzebowanie na towary,
czyli nakręcają gospodarkę. Może to zabrzmi banalnie, ale już studenci
pierwszego roku studiów takich jak ekonomia, socjologia czy nauki
polityczne zapoznają się z literaturą, w której światowej renomy
socjolodzy i ekonomiści zauważają zależność ubóstwa kraju od niskości
najniższej płacy. W krajach, gdzie to wynagrodzenie pozwala na
samodzielne utrzymanie dziecka rozwój gospodarczy jest większy. Czyżby
nasi eksperci nie obserwowali światowych rynków albo żyli w przekonaniu,
że wszyscy dobrze zarabiający wydają minimum, a resztę chomikują w
skarpecie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz